TOP 100 POP, czyli Screenagersowy Pop Wszech Czasów
Miejsce 1
grafika: © Karolina Wojciechowska
1. The Jackson 5 – I Want You Back
Pop taki, jakim go znamy i przyswajamy od dziecka, zaczął się kilkadziesiąt lat temu. Niektórzy powiedzą, że od bioder Elvisa Presleya; inni, że od inwazji The Beatles na Amerykę; jeszcze ktoś, że stało się to w momencie, gdy cały świat obiegło „All You Need Is Love”. Ale myślę, że jest jeszcze jedna możliwa wersja historii. 20 lipca 1969 roku Amerykanie wylądowali na Księżycu, a 86 dni później w amerykańskich domach po raz pierwszy zagościli śpiewający, tańczący i grający bracie Jacksonowie. W tej narracji Elvis jest tylko psem Łajką, Bitelsi – Jurijem Gagarinem, a Diana Ross – Walentyną Tierieszkową. Neilem Armstrongiem jest natomiast 11-letni Michael z Gary w stanie Indiana.
Nastoletnie gwiazdy popu nie były niczym dziwnym w latach sześćdziesiątych, czego najjaskrawszym przykładem stał się reklamowany jako „dwunastoletni geniusz” Stevie Wonder, jeszcze z przydomkiem „Little”, który w 1963 roku zaliczył „jedynkę” na Billboardzie. Z drugiej strony mały Wonder swoje „Fingertips” po prostu zagrał pod dyktando Berry’ego Gordy’ego, a własny głos odnalazł dopiero jako 16-latek wraz z „Uptight” po długim okresie posuchy. Siedemnasto-, osiemnastolatkowie – często piekielnie zdolni, co tu ukrywać – byli regularnie wykorzystywani jako twarze promujące komercyjne przedsięwzięcia największych wytwórni tamtych czasów. Nikogo to nie jednak szokowało – ówczesne „osiemnaście” nierzadko znaczyło więcej niż dzisiejsze „dwadzieścia osiem”. Wystarczy poczytać kilka biografii ówczesnych idoli, którzy na wysokości pojawienia się pierwszych wąsów byli już ustatkowanymi rodzicami i małżonkami.
Było więc wciąż jakieś ryzyko w pokazaniu światu 11-latka śpiewającego o sercowych rozterkach; coś niebezpiecznie bliskiego temu rodzajowi telewizyjnej sensacji, który wzbudza zainteresowanie na pięć minut, ponieważ wcześniej czegoś takiego się nie widziało. I być może taki właśnie los spotkałby The Jackson 5, gdyby nie kilka szczegółów. Po pierwsze – absolutny masterplan Gordy’ego zaprezentowania kwintetu amerykańskiej widowni przez samą Dianę Ross. Po drugie – postać wspomnianego dzieciaka, posiadającego talent predestynujący go do miana najbardziej utalentowanej scenicznie gwiazdy XX wieku. Wreszcie po trzecie – piosenka, której stworzenie było wielkim, niemalże korporacyjnym projektem Motown i która pochłonęła budżet większy niż cokolwiek wyprodukowanego do tamtej chwili w Hitsville USA. Jeśli wydaje Wam się, że wszystko to wydarzyło się od niechcenia, w jednym, spontanicznym take’u studyjnym, to nic bardziej mylnego – sam Michael wspominał sesje do debiutanckiego singla J5 jako jedno z najbardziej żmudnych doświadczeń w karierze.
Mimo setek odsłuchań, dziesiątek godzin spędzonych na myśleniu o tej piosence, niezliczonych imprezowych prime-time’ach, które rozgrzewała do czerwoności, „I Want You Back” wciąż zawiera tajemnicę, która pozwala jej elektryzować mnie i miliony ludzi na całym świecie. Cała ta powyżej zarysowana historia to przecież tylko wstęp, bo walka o serca słuchaczy rozgrywa się w nutach, zmianach akordów, harmoniach… Niemożliwie gibka linia basu, tylko ozłocona przez niezliczone sample; funkująca partia gitary rytmicznej zarejestrowana przez aż trzech różnych gitarzystów; tryskający świeżością feeling wokalny Michaela i luz, z jakim uzupełniają go bracia. Mimo płonącego z pasji wykonania, „I Want You Back” wciąż bliżej do deklaracji stuprocentowej niewinności, kolorowej bajki, dziecięcej fantazji o dorosłości, z której zawsze można się wycofać. Bo niezależnie od tego, że jego tekst nie jest jednoznacznie optymistyczny, to utwór pełen uśmiechu, radości życia, entuzjazmu. Utwór, który wypełnia w dwustu procentach najbardziej pierwotną potrzebę muzyki pop: jest najprostszym i najskuteczniejszym sposobem na zapewnienie sobie ucieczki od rzeczywistości w postaci kilku chwil szczęścia. (Kuba Ambrożewski)
Komentarze
[23 grudnia 2016]
[21 grudnia 2016]
[21 grudnia 2016]
[21 grudnia 2016]
[21 grudnia 2016]
[20 grudnia 2016]
[19 grudnia 2016]
[19 grudnia 2016]
[19 grudnia 2016]
[19 grudnia 2016]
Oprócz tego mam dwa inne pytania, niezależne od wcześniejszego:
1. Jak się Wam wydaje, czy gdybyście robili tę listę rok/dwa lata wcześniej/później, to około ile procent materiału by się na niej powtarzało? Nie chodzi o konkretne pozycje na konretnych mijescach (Good Vibrations na pierwszym-drugim), ale ile z tych kawałków jest dla was na zasadzie "Nie mogłoby tego zabraknąć"
2. Chyba tylko 12 utworów ze zestawienia pochodzi z XXI wieku - jak myślicie, o czym to świadczy?
[18 grudnia 2016]
[18 grudnia 2016]
[17 grudnia 2016]
[17 grudnia 2016]
[17 grudnia 2016]
[17 grudnia 2016]
[17 grudnia 2016]
[17 grudnia 2016]
The Beatles, Dawid Bowie, Peter Gabriel, Belle And Sebastian, Flaming Lips, Zombies, Talk Talk, XTC, Talking Heads, Circulatory System, Beach House, Love, Grizzly Bear, Disco Inferno, The Smiths, Animal Collective, Blue Nile, David Sylvian, The The, The Durutti Column, Caribou, Depeche Mode, Mercury Rev, Electrelane (The Power Out), Julia Holter, The Shins, Wilco, The Mothers of Invention (Freak Out), Wire (popowe A Bell Is a Cup Until It Is Struck), Brian Eno, Arcade Fire (Reflector), Fleet Foxes, Cocteau Twins, Yo La Tengo (skoro Sunday Morning to czemu nie I Can Hear the Heart Beating as One), Cluster (Zuckerzeit), Velvet Underground (skręt na 3 albumie), Stereolab, Serge Gainsbourg, Lali Puna, Múm, Fennesz... itp
A co gdyby tak jeszcze mocniej poszperać, pochylić się nad tym kilka nocy, poszukać rodzynków, przyjrzeć się bardziej współczesnym projektom na pograniczu popularności i list bestsellerów. Przypominacie mi Wojciecha Manna i co z tego że wiele słuchacie, kochacie muzykę - skoro wszystko to brzmi nijako, miałko. Brak muzycznego magnetyzmu ukręci i tak łeb temu, co macie do napisania/wyargumentowania.