TOP 100 POP, czyli Screenagersowy Pop Wszech Czasów
Miejsca 10-2
grafika: © Karolina Wojciechowska
10. Blondie – Heart Of Glass
Mało która gwiazda w historii muzyki miała tyle argumentów i naturalnych predyspozycji, by stać się popkulturową ikoną jak Debbie Harry. Wyglądała jak potencjalna królowa disco, ale też miała w sobie tę rockową iskrę, budującą jej efektowną charyzmę sceniczną. Patrząc na wczesne klipy Blondie, można dostrzec, że Debbie Harry miała więcej wspólnego z Iggym Popem niż Donną Summer. Choć w sumie nic w tym dziwnego, skoro jej formacja wyrosła przecież z nowojorskiej sceny punkrockowej, brawurowej wolty stylistycznej w stronę zdecydowanie bardziej parkietowych rytmów, dokonując dopiero na swoim trzecim albumie. To na „Parallel Lines” Blondie doskonale połączyli swoje punkowe korzenie z przebojowym disco spod znaku Chic i Giorgio Morodera, choć tak naprawdę najmocniej wybrzmiał ten mariaż w jednym, konkretnym utworze – „Heart of Glass”. To ten numer zapewnił im sławę i – w szerszej perspektywie – ikoniczną pozycję wśród szlagierów muzyki tanecznej, zaraz gdzieś obok „I Feel Love” czy „Saturday Night Fever”. Wszystkie mądre głowy i świetni znawcy epoki wskazali na ten jeden element, który wyróżnił „Heart of Glass” na tle innych hitów tamtych czasów – to ta pulsująca w magnetyzującym rytmie perkusja Clema Burke'a, podkręcająca futurystyczny bit piosenki uczyniła z niej tak fantastyczną i fantazyjną kompozycję.
„Heart of Glass” mogło stać się dla Blondie przekleństwem, przepustką na szczyty i zarazem singlem o śmiercionośnych właściwościach upupiającego one-hit-wondera. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Nowojorczycy wielokrotnie później z premedytacją potrafili wykorzystywać swoje atuty – wyrazistą wokalistkę, błyskotliwych muzyków, spryt w miksowaniu różnych estetyk, szczególnie tej rockowej, która była im bliska i tej tanecznej, która w pewnym momencie była po prostu obłędnie modna. Gdy zniknęli z pola widzenia na grubo ponad dekadę, niczym feniks z popiołów potrafili odrodzić się u progu nowego tysiąclecia, swój comeback opierając na sentymencie za tym, co sobą reprezentowali, gdy byli najbardziej popularni. Sukces „No Exit” – albumu zaledwie tak po ludzku przyzwoitego – świadczył o tym, jak ów sentyment miał mocne i poważne podstawy w świetnej historii zespołu Blondie z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. (Kasia Wolanin)
9. Wham! - Last Christmas
Długo zastanawiałem się, czy „Last Christmas” jest utworem wymagającym jakiejkolwiek rehabilitacji. Z jednej strony, fakt, kawałek stał się symbolem otwarcia zimowego sezonu sprzedażowego – marketingową forpocztą testującą szybkość popadania konsumentów w przedświąteczną obsesję zakupową. Z drugiej mam jednak głęboką nadzieję, że każdy jest w stanie przyznać przed sobą, że to po prostu piosenka, której nie można nie ulec, nawet jeżeli w niektórych środowiskach taka postawa miałaby uchodzić za guilty pleasure. Warto jednak zauważyć, że zmiany kulturowe w Polsce pozwoliły evergreenowi Wham! zyskać nowe życie – dzisiaj jest on raczej nostalgiczną mgiełką kojarzoną jeszcze z czasami MTV, pierwszymi wypadami w góry czy duchologicznymi wspomnieniami rodzinnej wigilii z prezentami (choć nie wszyscy niestety mają okazję nosić w sobie podobne reminiscencje). Rolę złego z kolei zaczęły pełnić te wszystkie koszmarne swingowe interpretacje amerykańskich kolęd rozbrzmiewające w sterylnych, białych pasażach tętniących w okolicach grudnia.
No właśnie, kontekst. Przecież nie da się pisać o „Last Christmas” bez niego, co dla wielu unieważnia sens oceniania muzyki w ogóle. Okej, trudno – z tego kawałka nie da się przecież wyrugować dzwoneczków. Pamiętajmy jednak, że to utwór traktujący nie tyle o świętach, co o relacjach partnerskich. Dość gorzkich, a przy okazji uwikłanych w czas, jak to mówi slogan, „magiczny”. Dlatego każdemu odsłuchowi najsłynniejszego christmasowego kawałka od lat towarzyszy nieoczywiste uczucie rozdarcia. Jeżeli to ciągle za mało, przywołajmy najważniejszy atut. Po tylu latach katowania tego utworu przez rozgłośnie, nie udało się go zarżnąć, i za każdym razem zniewala on nas na nowo. Jakie jeszcze kompozycje wytrzymały taką próbę? (Rafał Krause)
8. ABBA - Dancing Queen
W „Portlandii” był skecz, którego bohater planuje nakręcenie filmu dokumentalnego o The Beatles. Z założenia wyjątkowego, innego niż wszystkie 700 dokumentów o The Beatles z oferty Netflixa. W rezultacie podjarany Fred chodzi po świecie i naświetla wszystkim napotkanym ludziom kolejne precyzyjnie wykoncypowane w swojej głowie sceny, będące niczym innym jak zestawem znajomych klisz powielanych we wszystkich 700 dokumentach o The Beatles z oferty Netflixa. (Four mop top lads from Liverpool who change the world. Forever.)
Decydując się obejrzeć którykolwiek z dokumentów o grupie ABBA, również dostajemy gwarancję paru sztandarowych ujęć. Wprowadzająca opowieść o przecięciu się ścieżek czwórki Szwedów parających się dotąd songwritingiem na zlecenie (panowie) i osiągającymi nikłą popularność próbami śpiewu solo (panie), triumf na Eurowizji, bezwstydna NITKA kolejnych numerów jeden, nieposkromiona maszynka do przebojów podbija Zachód. I mniej więcej w połowie filmu, bez dwóch zdań dostajemy cały segment wyjątkowo poświęcony jednej tylko piosence.
Ale zaraz, po co właściwie oglądałeś tyle dokumentów o ABBIE?, spyta ktoś. Nie wiem, może dlatego, że podsumowując sobie najbardziej racjonalnie wszystkie aspekty lubienia muzyki, uzmysłowiłem sobie jakiś czas temu, że moja odpowiedź na (niezadawane wprawdzie w dzisiejszych czasach przez nikogo) pytanie o ulubiony zespół wszech czasów, może być tylko jedna.
ABBA (i cała jej kariera) jest perfekcyjnym wyobrażeniem czystej muzyki POP – albo kompletnie wyabstrahowanej z międzygatunkowych naleciałości, albo inkorporującej je na swój niepozostawiający wątpliwości co do pierwszoplanowej roli pop-czynnika sposób. W skali micro zaś „Dancing Queen” należy uznać za najdoskonalsze jednostkowe uosobienie powyższej idei, w dodatku – czego nie powiemy koniecznie o każdym popowym brylancie – w każdych warunkach wyzwalające jakieś reakcje. Puśćcie to randomowej fokus grupie. Jak na wszystkich wspomnianych filmach, jedni zwrócą uwagę na emocjonalny ładunek samej melodii, inni na perfekcję wykonawczą. Erudyci wychwalą skomplikowaną strukturę tejże oraz aptekarsko wycyzelowany aranż. Nieugięci tropiciele obskuru zadumają się na tym, że numer startuje od drugiej połowy refrenu (!) i nawołuje do wczucia się w bicik z tamburyna, no a normiki po prostu masowo zaatakują parkiet (mimo jakże niewielu BPM-ów!). ABBA to po prostu – obok chleba – najlepsze, co lubią wszyscy. Albo nie: ABBA to po prostu wszystko. Co najlepsze. (Jędrzej Szymanowski)
7. Amerie - 1 Thing
Jest jedna rzecz, dla której warto żyć. Oj, pozmieniało się przez tę dekadę z okładem od premiery tego singla. Tyle czasu wystarczy, by zapewnić sobie trwałe miejsce w historii. Taka perspektywa wystarczy, a podsumowanie jest dobrym miejscem, by spojrzeć z boku. Podsumowania to też okazja na refleksję i stawianie pytań. Skoro bowiem podsumowujemy, to czy pop znajduje się w fazie schyłkowej? Czy zwracanie się ku historii jest naszym sposobem na zamaskowanie kryzysu? Albo od innej strony, czy jest to nasz sposób na powrót do idyllicznego czasu młodości, w którym nie trzeba było się martwić o znalezienie pracy czy spłacanie kredytu? Dla mnie fascynacja popem była postmodernistyczną obietnicą indywidualizacji konsumpcji kulturowej i oderwaniem się jej od klasowego charakteru kapitału kulturowego. Co w przełożeniu na polski oznacza, że miałem nadzieję, iż wszelkie podziały gatunkowe rozmyją się i każdy dzięki dostępowi do dóbr kultury i edukacji w internecie, będzie mógł samodzielnie kształtować swoje preferencje w oparciu o gust estetyczny. Cóż, powiedzmy, że 2016 rok był kolejnym z serii potwierdzeniem tego, jak bardzo się myliłem. Na pewno tak o tym nie myślałem w 2005 roku, który z perspektywy czasu wydaje się być złotym wiekiem poptymizmu, a „1 Thing” jego największym dziełem.
Kiedy się przysłuchać uważnie tej piosence, to można zauważyć, że czasem niewiele trzeba by stworzyć hit, który przetrwa lata. „1 Thing” nie ma basu, linia melodyczna też jest w sumie nieobecna poza wokalem Amerie i muśnięciami gitary. W zasadzie nie ma też właściwego rozwinięcia ani zakończenia. Z tego opisu mogłoby wynikać, że mamy do czynienia z amorficznym ambientem, a nie popowym hitem. Wychodzi więc na to, że groove beatu i emocjonalny wokal wystarczą i zmuszają krytyka do pisania banałów w stylu „szlachetna prostota”. W tym miejscu jesteśmy już o krok od uchwycenia geniuszu, który w wypadku „1 Thing” opiera się na maksymalnym dopracowaniu i najlepszym połączeniu dwóch prostych części składowych. Na takiej formule swoją karierę oparł Rich Harrison, nasz stary znajomy z mieszkania nr 67, pt. „Crazy In Love”. Tym samym zaprzeczył adeptom filozofii przyrody Heraklita, którzy mówią, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Harrison nie zwykł mnożyć bytów ponad miarę, jednak żadna analiza, zarówno poszczególnych elementów, jak i całości, nie da odpowiedzi na pytanie, jak zapisać się na kartach historii. Odpowiedzią jest uczucie, które pojawia się, gdy ten utwór poleci w kulminacyjnym momencie imprezy. To jest pop. (Krzysztof Krześnicki)
6. Kate Bush - Wuthering Heights
Piotr Grzesik, autor dość kontrowersyjnego ostatniego tłumaczenia „Wichrowych wzgórz”, powiedział, że jego zdaniem pierwszy singiel Kate Bush jest jedyną udaną interpretacją powieści Emily Brontë. Ciekawa teza, niestety też nie widziałam filmowej wersji w reżyserii Andrei Arnold, ale wspominam o tym z innego powodu. Obecność „Wuthering Heights” na naszej liście z jednej strony wydaje się dość oczywista, z drugiej przypomina o tej stałej wątpliwości, która towarzyszyła przy tworzeniu rankingu – co tym popem, do cholery, jest? Czy można nim nazwać piosenkę nie tak naiwnie wchodzącą w dialog, może nie „Ulissesem” jak „The Sensual World”, ale wciąż z kanonem literackim i to jeszcze dość gotyckim? Z tak histerycznie wysokim głosem oraz już wtedy bardzo autorskim stylem kompozycji i aranżacji? Przecież na płycie „The Kick Inside” znajduje się o wiele bardziej „normalny” potencjalny singiel – „James And The Cold Gun”, który pierwotnie wydające Bush EMI chciało przepchnąć jako utwór promujący album. Uff, całe szczęście jakimś cudem do tego nie doszło… Ale jakim sposobem wielki koncern płytowy zobaczył potencjał komercyjny w tak nieoczywistej piosence?
Takie epizody w historii muzyki pop sprawiają, że chyba w najbardziej cynicznych bestiach, depczących po ideałach autentyzmu w muzyce swoim zabłoconym obuwiem uruchamia się ten wewnętrzny Wychowany na Trójce, mówiący płaczliwym głosem: ...kiedyś to było. Bo może w „Wuthering Heights” ja bym się nie doszukiwała mistycznej esencji, o której rozpisywał się Georges Bataille’a propos literackiego pierwowzoru, ale jest w nim ta groteskowość emocji charakteryzująca relacje Cathy i Heathcliffa. Inaczej mówiąc – nie trzeba specjalnie zaczytywać się w powieść Emily Brontë, by zrozumieć, że bohaterka ryczy jak bóbr pod oknem, bo on nie chce otworzyć i trudno powiedzieć, czy zasłużyła sobie na takie traktowanie, czy nie. Bush wykroiła taką krótką scenę i za pomocą wysokich rejestrów, skoków interwałowych, itd., wyraziła swoim głosem beznadzieję sytuacji może i faktycznie lepiej, niż gdyby zaciągnięto do tego Ralpha Fiennesa i Juliette Binoche. Jednocześnie, mimo wszystko, w samym utworze jest taki wdzięk i lekkość, że naprawdę chce się podejść do tego okna i krzyknąć wpuść ją, do cholery!. (Andżelika Kaczorowska)
5. Prince – When Doves Cry
Mój numer jeden w kategorii pop i właściwie jedna z najlepszych piosenek, jakie słyszałem w ogóle. Pierwszym teledyskiem Prince’a, który ujrzałem w MTV, było pewnie „Purple Rain”, ale to właśnie przy „When Doves Cry” doznałem olśnienia i od tej pory chylę czoła przed geniuszem tego pana. Wiele można powiedzieć o samym teledysku: z artystą wynurzającym się z wanny, jadącym później na motorze, grającym psychodeliczne show w białym pokoju, ale jeszcze większy przepych i odlot dzieje się w samej warstwie muzycznej. To w tym właśnie kawałku splatają się po mistrzowsku takie elementy stylu Księcia, jak syntezatorowa surowizna znana z „Dirty Mind” i „1999”, futurystycznie potraktowana czarna muzyka, a także gitarowe popisy i wręcz art-rockowe ozdobniki (rozimprowizowana druga część).
Wspomniałem o przepychu, bo to jeden z najbogatszych utworów popowych, jakich uświadczymy, choć zaczyna się skromnie – od robotycznego rytmu i prostej linii melodycznej. Piosenka rozwija się na zasadzie dwóch prędkości. W pierwszej kompozycja jest głównie oparta na repetycji, w której konsekwentnym rytmie Prince decyduje się jedynie na dodawanie drobnych akcentów, w drugiej zaś rozjeżdża się kompletnie, otwierając liczne mikroświaty, orbitujące wokół pierwotnego motywu. Mój ukochany moment następuje wtedy, gdy Prince zaczyna śpiewać onomatopeiczne „Uh-oh-oh, uh-oh-oh”, gdy wzbierająca aranżacja, zaczyna zmierzać do momentu kulminacyjnego, który jednak przedłuża się i przedłuża. Potem, przed zakończeniem szóstej minuty, ten jam się kończy, ale można przecież wcisnąć repeat. (Michał Weicher)
4. The Beach Boys – God Only Knows
Jeśli jest jeszcze ktoś, kto wątpi w uniwersalność „God Only Knows”, powinien koniecznie zobaczyć ten teledysk, nakręcony na potrzeby BBC. I nawet jeżeli sam filmik ma momenty słodkie jak sacharyna, to chyba rzadko w przeszłości widywało się zgromadzenie złożone z tak wielu różnych od siebie sławnych ludzi. Chyba że na okładce „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”.
Piszę to oczywiście żartem, bowiem porównywanie Beach Boysów do Beatlesów (czy odwrotnie) nie ma wiele sensu. Oba te zespoły zasługują na miano fantastycznych, każdy w swojej dziedzinie. Od czasów „Revolver” The Beatles dokonywali w studiu rzeczy nowatorskich, często wykraczając poza granice tego, co określilibyśmy jako pop (wystarczy przypomnieć sobie choćby „Tomorrow Never Knows” czy „Within You Without You”). Z kolei The Beach Boys pisali śliczne piosenki, którymi zjednali sobie ludzi tak różniących się między sobą jak bohaterowie teledysku BBC Music. A z mojego punktu widzenia wzorcowym przykładem muzyki o takiej sile wyrazu i oddziaływania jest właśnie „God Only Knows”.
Wszystko mnie w tym utworze ujmuje: partie smyczkowe, takie drobiazgi jak szemrzące dzwonki i przeszkadzajki, odśpiewywane wspólnie i z lekko nosowym zaciąganiem pa, pa, pa, no i oczywiście harmonie wokalne, które grają w piosence rolę wiodącą i nadają jej melodyjną lekkość. Aż trudno uwierzyć, że Brian Wilson – jeden z dwóch twórców tego kawałka – zmaga się z chorobą psychiczną. Bo „God Only Knows” to szczęście w czystej postaci. (Ania Szudek)
3. Curtis Mayfield – Move On Up
Tytuł symbol. Całe lata siedemdziesiąte można uznać za dekadę, w której muzyka popularna weszła na wyższy poziom i rozkosznie się na nim umościła. Poczuła swoją siłę i zaczęła zadzierać nosa, wodzić nas za nos, a jednocześnie się wozić. Nie wiem, czy wyczuwacie, że w tym tracku jest coś wielkopańskiego, buńczucznego, megalomańskiego, ten numer patrzy na nas z góry, a właściwie w ogóle na nas nie patrzy – tak jak i Curtis Mayfield na wspaniałej okładce, która jest szpanersko-nonszalancka, a jednocześnie jakoś przy tym wszystkim bezpretensjonalna. Wspomniane zdjęcie jak i w sam track to doskonałe uchwycenie momentu, w którym ówczesna ekstrawagancja, luz, emanowanie pewnością siebie nie były jeszcze parodią, nie zmieniły się kabaretowy motyw. Curtis Mayfield z roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego to złoty chłopiec w złotym momencie popowej rewolucji. „Move On Up” był dla niego małym krokiem, a jednocześnie wielkim skokiem dla ludzkości. Główny bohater naszej publikacji – Pop, wówczas w sumie dość wyrośnięte, ale jednak jeszcze dziecko, znalazł funkową trampolinę i nauczył się z niej korzystać. Hop – disco, hop – nowa fala, hop – hip-hop… Jak przyjemnie, dzięki takim piosenkom można przez chwilę mieć wrażenie, że dotyka się nieba. (Piotr Szwed)
Curtis Mayfield był geniuszem w każdym calu, a w „Move On Up” zawarł wszystkie elementy, które składały się na jego kunszt. Jeden z najdłuższych utworów w naszym zestawieniu to kompozycyjny majstersztyk. Dęciaki uderzają energią od pierwszych sekund, a smyczki stanowią ich idealne dopełnienie, prowadząc z pierwszymi dialog. Podobny dialog prowadzą ze sobą bębniarz z perkusistą, grający w bardzo szybkim jak na muzykę soul/funk tempie. Obdarzony jedwabistym głosem Mayfield śpiewa wersy ku pokrzepieniu serc, które osadzone są w konkretnym kontekście społeczno-politycznym, lecz równie dobrze można je interpretować uniwersalnie. Jednak wokal Mayfielda towarzyszy tylko pierwszej części utworu. Mayfield wydłuża strukturę swojego przeboju do dziewięciu minut, dodając do utworu partie instrumentalne. W kontekście rockowym oznacza to zazwyczaj zalew megalomańskiej nudy, jednak w „Move On Up” tempo nie słabnie, sprawiając, że mało kto decyduje się wyłączyć utwór przed końcem. (Krzysztof Krześnicki)
2. The Beach Boys – Good Vibrations
Mike Love musiał wybuchnąć nerwowym śmiechem, gdy usłyszał finalną wersję „Good Vibrations”. Mimo że był autorem tekstu piosenki, to jednak na jego oczach, w roku 1966, kończyło się lekkie, słoneczne, surferskie oblicze Beach Boysów, a rozpoczynał okres dominacji ego Briana Wilsona. Właśnie projekcją ego Briana, z wyraźną nutą dezaprobaty, nazwał Love… album „Pet Sounds”. Yeah, well, you know, it’s just, like, your opinion, man. Machina ruszyła. W trakcie prac nad „Smiley Smile”, genialne tryby Wilsona pracowały już na pełnych obrotach i nie było mowy o półśrodkach ani kolejnych plażowych, przeważnie świetnych zresztą, bangerach. Szalony pęd, by równać się z uwielbianymi Beatlesami, pchał Briana w objęcia coraz wspanialszych (i kosztownych) eksperymentów z tkanką dźwięczną. Być może właśnie od Bitli zapożyczył smyczkowe prowadzenie piosenki od spodu, skoro „Eleanor Rigby” miała swoją premierę 6 sierpnia 1966 roku, a omawiane tu arcydzieło: 10 października. Niemniej jednak po 20 sesjach nagraniowych, mocy spalonych blantów, 90 godzinach zarejestrowanej taśmy i niezliczonych edycjach, powstała osławiona kieszonkowa symfonia, która praktycznie nie nosi znamion zapożyczeń, gdyż nie jest podobna do niczego, co wcześniej słyszał świat.
Moim zdaniem nic nie opisuje „Good Vibrations” lepiej, niż liryki tejże. Spójrzcie: I'm pickin' up good vibrations/ She's giving me excitations – to równie dobrze opis doświadczeń słuchacza i laurka dla wrażeń, ekscytacji. I/ love the colorful clothes she wears jako idealne określenie na niespotykaną barwność aranżacji – z pewnością zgodzi się każdy synestetyk. And the way the sunlight plays upon her hair, to jasne, skoro choćby przy samym początku piosenki organowe akcenty bezbłędnie imitują promienie słońca, tańczące iskrami na lśniących, wilgotnych włosach. Wreszcie gotta keep those lovin' good vibrations a-happenin' with her to już pobożne życzenie bodaj każdego zakochanego słuchacza.
Z pewnością wielu z was zadaje sobie w tym momencie pytanie: dlaczego wyróżniamy w podsumowaniu tak oczywiste „Good Vibrations”? To proste. Gdy odrzucimy różne szemrane pretensje do windowania pięknych beachboysowych obskurów i genialnych album tracków do rangi bardziej udanych, bardziej przełomowych, bardziej kompletnych i bardziej naj-naj piosenek – by uchodzić za jeszcze bardziej eksperckich, niż to możliwe – i docieramy w trakcie tego zdzierania warstw z diamentowej cebuli aż do samego kresu, to okazuje się, że przed naszymi obliczami, przy sprzyjających wiatrach, ukazuje się właśnie „Good Vibrations”. Nie ma innej możliwości, gdyż nie było w historii muzyki pop bardziej oszałamiającego kompozytorskiego eksperymentu, który by się udał. Od strony artystycznej ORAZ komercyjnej, skoro singiel zdobył #1 na listach przebojów w Stanach (przez tydzień) i Wielkiej Brytanii (przez 13 tygodni).
Dlatego nie mam złudzeń, że oddam „Dobrym wibracjom” sprawiedliwość z pomocą krótkiej notki przy podsumowaniu. To piosenka nie do zgłębienia wielka, a Brian Wilson, człowiek zbudowany z feelsów, wygrał nią życie. (Michał Pudło)
Komentarze
[17 czerwca 2021]
[14 maja 2021]
[14 maja 2021]
[2 kwietnia 2021]
'The Beatles dokonywali w studiu rzeczy nowatorskich' - Brian Wilson też, od czasu co najmniej 'Today!', z kumulacją na 'Pet Sounds'.
'w roku 1966, kończyło się lekkie, słoneczne, surferskie oblicze Beach Boysów, a rozpoczynał okres dominacji ego Briana Wilsona' - bzdura, okres 'dominacji ego Briana Wilsona' trwał od początku kariery, wystarczy spojrzeć na kwity. Z kolei właśnie po sesjach do 'Smile' (a nie 'Smiley Smile', to są dwa różne albumy...) ten okres się zakończył, bo najstarszy Wilson z powodu zaburzeń psychicznych się trochę wycofał, a reszta członków, z naciskiem na braci Briana, przejęła songwriterskie stery.
Zdaję sobie sprawę, że komentuje artykuł sprzed lat, ale mnie niemożebnie wkurwia takie niechlujstwo.