TOP 100 POP, czyli Screenagersowy Pop Wszech Czasów

Miejsca 20 - 11

TOP 100 POP, czyli Screenagersowy Pop Wszech Czasów - Miejsca 20 - 11

grafika: © Karolina Wojciechowska

Obrazek pozycja 20. Talking Heads - This Must Be The Place

20. Talking Heads - This Must Be The Place

„This must be the place” – powiedział ponoć Jan Kochanowski, gdy postanowił porzucić dworską karierę, by osiąść w Czarnolesie. Poczucie zadomowienia, znalezienia swojego miejsca, odkrycia przestrzeni, w której czujemy się w największym stopniu sobą – to temat pozornie banalny, a przecież dotykający istoty naszego życia w większym stopniu niż tęskne marzenia o idealnej miłości, hedonistyczne ekspresje czy eskapistyczne tęsknoty, którymi przeważnie karmi się popkultura. Jest myślę jasne, że pewne zdania, słowa, dźwięki brzmią szczególnie mocno w określonym kontekście, w tym przypadku są nim dwie poprzednie płyty Talking Heads, na których zawarto nieprawdopodobną dawkę niepokoju. Gdy czytacie „Podróż do kresu nocy” Celine’a to po przytłaczającej ilości wojennych i kolonialnych okrucieństw trafiacie nagle na historię człowieka, który w tym całym piekle opowiada o tym, jak troszczy się o swoją córkę. Wszystko, co wcześniej nagrali Talking Heads, pokazuje nam dziwność, nieoczywistość szczęścia, o którym opowiada „This Must Be The Place”. To trochę taki skandal dobra, skandal spełnionej miłości. Sam utwór powstały wskutek jammowego eksperymentu (zamieniamy się instrumentami i gramy, co w takich okolicznościach jasne, coś banalnego) imponuje prostotą i naturalnością. Z tą uroczą, naiwną formą Byrne łączy jednak tekst, w którym nie ma miejsca nie tanie sentymenty i czułostkowości. Mimo że słowa są proste, to czuć ich ciężar. Tak dobrze widoczny na twarzy Seana Penna. (Piotr Szwed)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 19. Michael Jackson – Human Nature

19. Michael Jackson – Human Nature

Co ciekawe, z obfitującego w zabójcze parkietowe monumenty „Thrillera” najwyżej uplasowała się u nas typowa pościelówa. No właśnie o to chodzi, że wcale nie taka typowa. Mistrzowska, „miękka” i skupiona na zniuansowaniu produkcja Jonesa osiąga tu swoje najlepsze momenty. To jak oddalone są od siebie poszczególne partie instrumentów, i jak świetnie przy tym ze sobą współgrają, dzięki łączącej je niewidzialnej pajęczynce, jest dla mnie do dzisiaj zagadką. A śpiew mistrza ceremonii, natchniony i lekki jednocześnie, z tym doskonałym frazowaniem, przylepiającym się do każdego dźwięku z mglistego miksu, jeszcze bardziej zadziwia i każe upatrywać w tym gościu szamana muzyki pop.

MJ wkracza tu wręcz na pole hypnagogic popu, kiedy w ostatnim refrenie dosłownie pływa w słodkich pogłosach. A jest jeszcze przepyszny mostek z nawarstwiającymi się kaskadami klawiszy. Echa tej onirycznej produkcji odzywają się dzisiaj w mnóstwie nagrań, żeby wymienić chociażby „Causers Of This” czy „Stealth Of Days”. I pomyśleć, że piosenka ta jest w warstwie tekstowej i emocjonalnej protoplastą późniejszych ballad Jacksona, traktujących o złych twarzach ludzkości, ocierających się o patos i kicz. Tu na szczęście był jeszcze Michael jak Alicja w krainie czarów, tu wszystko było bajkowe i magiczne, pomimo czającego się gdzieś w tle okrucieństwa realnego świata. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 18. M.I.A – Paper Planes

18. M.I.A – Paper Planes

Gdy nie tylko my ogłaszaliśmy światu, że „Paper Planes” to jedna z najlepszych piosenek poprzedniej dekady, to wielu było takich, którzy widzieli w tym wyborze jedynie przelotną modę. Dziś jesteśmy starsi, mądrzejsi; utyliśmy, spuchliśmy, posiwieliśmy, a cały czas uwielbiamy kawałek, który siedem lat od czasu swojego powstania wydaje się być jeszcze bardziej na czasie, stanowiąc wyzwanie, a jednocześnie wezwanie do konfrontacji z coraz większymi ze strachami i stereotypami, jakie narastają wokół zagadnienia imigracji. Tę inspirowana country downtempową rap-balladę (czy jak ktoś gdzieś napisał arcydzieło gangsta shoegaze'u) bardzo przyjemnie się nuci. To przecież w sumie słodka, przypominająca nieco wyliczankę rymowanka, ale jednocześnie szczytowe osiągnięcie popu moralnego niepokoju. Bang, bang, bang, piosenka wpada do głowy tak szybko jak kula. (Piotr Szwed)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 17. Bryan Ferry – Slave to Love

17. Bryan Ferry – Slave to Love

W 1985 autor „Casanovy” powrócił do motywu mężczyzny zmieniającego życie napotkanych kobiet, rozpalającego ich zmysły i wyobraźnię, który „zawsze zdradza i w tym szczególnie pozostaje sobie wierny”. Dekadę po „Love Is The Drug” narcyz spoglądający sam na siebie w klipie do „More Than This” może dzięki gorzkiemu smakowi doświadczenia, zrządzeniu losu, czy odpowiedniemu dobraniu współpracowników, potrafił słowami i muzyką zrealizować z najwyższym mistrzostwem swój obsesyjny temat. Jest w tym szalenie eleganckim utworze nieprawdopodobny ładunek melancholii, a nawet rozpaczy, wszystkiego, co łączy się z graniem na dwuznaczności czasownika i rzeczownika „slave”. Gdy Ferry śpiewa: „We're too young to reason, too grown up to dream”, da się wyczuć atmosferę dekadenckiego rozczarowania, poczucia bezensu, a jednocześnie wszystko to pozostaje ledwo zasugerowane, ukryte za uśmiechem uwodziciela i doskonałą, niebywale pomysłową, ale wybitnie popową aranżacją, której wszystkie elementy – od partii gitar Hubbarda i Scotta, przez nadające charakter refrenowi klawisze Fletchera – spaja nienachalny wdzięk. To utwór brzmieniowo gęsty, bluesowo-synthpopowy a jednocześnie każdy element tego dźwiękowego impresjonizmu to właściwie kilka, pozornie niewiele znaczących, pociągnięć pędzla. Dobrze wyczuli dwuznaczny klimat tej piosenki twórcy filmów, które namiętność ukazują jako siłę fascynującą, a jednocześnie niszczącą. Większość osób kojarzy „Slave to Love” z „Dziewięć i pół tygodnia”, ale ten utwór zdaje się dużo bardziej pasować do „Gorzkich godów”. Jest zresztą w Ferrym coś z Polańskiego, autor „Frantica”, podobnie jak autor innego „Frantica”, potrafił być jednocześnie nihilistyczny i niebywale czarujący. (Piotr Szwed)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 16. Kylie Minogue - Love At First Sight

16. Kylie Minogue - Love At First Sight

Kylie musiała chyba stracić i ponownie odzyskać wiarę w miłość od pierwszego wejrzenia skoro 13 lat po zarejestrowaniu „Love At First Sight” ponownie użyła tego tytułu dla innego numeru. Tym samym puściła pierwszą z piosenek w niepamięć, bo to kawałek z najeżonego hitami „Fever” przyniósł jej pierwszą nominację do Grammy i drugie miejsce na brytyjskiej liście najlepiej sprzedających się singli. Nie przebił jednak komercyjnego sukcesu „Can’t Get You Out of My Head”; za to w rankingu Screenagers już absolutnie zdeklasował największy przebój księżniczki popu. Dlaczego? Wystarczył jeden prosty trik.

Na „Love At First Sight” Kylie, poza Martinem Harringtonem, wsparł producencki team Biffco (Richard Stannard, Julian Gallagher, Ash Howes), mający na swoim koncie niejeden dance-popowy hit i, co ważne, współpracę z Sophie Ellis-Bextor. To właśnie delikatny wajb na pograniczu disco – charakterystycznego dla wspomnianej wokalistki – i french house’u (co jest konsekwencją tego, o czym pisałem wyżej przy okazji singla Stardust) nadaje temu dance’owemu kawałkowi seksownego uroku. Kylie na mikrofonie rozegrała tu sprawę po bożemu, dostosowując linię wokalu do narracji o parkietowym romansie – od delikatnej zaczepki przy zwrotce, przez spojrzenie prosto w oczy przy świetnym pre-chorusie, aż po pójście na całość w refrenie. Aż ciężko uwierzyć, że to było aż 15 lat temu. Zwłaszcza że „Love At First Sight” brzmi jak utwór żywcem wyjęty z ostatniej płyty Grimes. (Rafał Krause)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 15. David Bowie - Life On Mars?

15. David Bowie - Life On Mars?

W 1971 roku David Jones zadał sobie ważne pytanie: Is there pop on Mars? Odpowiedź miał gotową po trzech sekundach: Well, just in case, I should invent it. „Life On Mars?” to pierwszy krok Bowiego w stronę rozmachu, który swoje apogeum osiągnie za rok, kiedy to glam rock błyśnie najjaśniej, po czym zapadnie się w siebie, dla najwierniejszych kultystów pozostawiając jedynie złudzenie nieistniejącego już obiektu. „Life On Mars?” to łącznik między światami - nagrane na ostatniej sesji do „Hunky Dory”, zupełnie nie pasuje do charakteru reszty piosenek z albumu, wyprzedzając je co najmniej o krok. Do tego czasu Bowie kojarzony był jeszcze z popem przyziemnym, pisanym przez outsidera z sąsiedztwa, którego rzadko, ale jednak spotyka się czasem na ulicy. Istota stojąca za „Life On Mars?” to już ktoś inny, to wyrzutek, który nabrał supermocy i unosi się nad ludźmi. To proto-, a zarazem post-Ziggy Stardust, bo przecież pamiętamy, że jako singiel, w towarzystwie klipu Micka Rocka i make-upu Pierre'a La Roche'a, kawałek został wypromowany dopiero w 1973 r.

Pomimo tej marsjańskiej aury, Bowie w swoim kosmicznym okresie zawsze wydawał mi się jednak najmniej kosmiczny ze wszystkich wcieleń. Można oczywiście mówić o latach świetlnych dystansu, jakie dzielą idola muzyki pop tego formatu od jego fanów, ale ważniejsze jest chyba to, że dzięki wejściu w skórę tak nierealną ego Bowiego rozpuściło się w uniwersalnej, symbolicznej personie, w pewnego rodzaju micie, z którym każdy odmieniec może się łatwo identyfikować. Dopiero później, po transformacji i przeniesieniu ciężaru z glamowego alien na awangardowe alienation, Bowie stanie się naprawdę odległy, trudny, niedostępny. Z człowieka spoglądającego w kosmos możliwości stanie się kosmitą, który spadł na Ziemię i mocno się potłukł.

„Life On Mars?”, czyli surrealistyczna opowieść o dziewczynie, która although she's living in the doldrums of reality, she's being told that there's a far greater life somewhere, nie jest jeszcze przejawem toczących trylogię berlińską rozczarowania, dekadencji i samotności. To oczywiście pop subwersywnie sam się krytykujący, ale nadal pozytywny. Bowie wiedział, że chwytliwie napisana, niekoniecznie agresywna w treści piosenka może ponieść krytykę rzeczywistości szeroko w świat. I że umiejętne, magiczne wręcz złożenie tych jej papierowych, plastikowych, obnażonych fragmentów nie zostawi uczucia pustki, tylko pozwoli napędzać fantazje na wzór filmów Georgesa Mélièsa. Do dziś nie powstał chyba piękniejszy hymn wszystkich eskapistów z planety Ziemia. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 14. Fleetwood Mac - Dreams

14. Fleetwood Mac - Dreams

Jest całe mnóstwo utworów Fleetwood Mac, które byłabym gotowa zaliczyć w poczet najlepszych piosenek pop wszech czasów. „Seven Wonders”, „Everywhere”, „Little Lies”, „Sara”, „That’s All For Everyone”… Jednak to właśnie „Dreams” naprawdę urzeka prostotą, która pozwala usłyszeć w głosie Stevie Nicks najmniejszy szmer, jakby szeptała słowa tekstu każdemu z nas z osobna prosto do ucha.

W „Dreams” intymny nastrój panuje już od pierwszych sekund. Tworzą go ciche akordy gitary, którym wtórują lekkie uderzenia w klawisze i rozkołysana sekcja rytmiczna. Tak właśnie wyobrażam sobie muzykę rozrywkową dla wrażliwców, którzy wracając wieczorem do domu, zakładają na uszy duże słuchawki, by odciąć się od dźwięków miejskiego otoczenia. Natomiast po przekroczeniu progu pustego mieszkania wypełniają „Dreams” trochę zbyt dojmującą ciszę.

Bo Stevie tu opowiada właśnie o samotności. O samotności dzielonej przez dwa, bo z kimś innym, więc trudnej do uzasadnienia i tym bardziej dotkliwej. O lęku przed bliskością i o niemożności zatrzymania przy sobie drugiej osoby. A także o pogodzeniu się z tym, że nie ma się na nią wpływu. Nicks napisała pierwszą wersję „Dreams” w pojedynkę, jednak słuchając utworu z płyty, mam wrażenie, że reszta zespołu nie zmieniła wiele w tym początkowym zamyśle. Raczej zajęła się wykończeniem kompozycji. Postawiła kropkę nad „i”, oddając głos Stevie i jej wrażliwości. Rezultatem jest jeden z najbardziej poruszających kawałków w obszernej dyskografii Fleetwood Mac. I – jak uznaliśmy w naszym redakcyjnym gronie – w historii popu w ogóle. (Ania Szudek)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 13. Marvin Gaye & Tammi Terrell – Ain’t No Mountain High Enough

13. Marvin Gaye & Tammi Terrell – Ain’t No Mountain High Enough

W latach 60. czas biegł wolniej. Kiedy Marvin poznał Tammi, była wczesna wiosna 1967 roku; pięć miesięcy później wokalistka upadła podczas koncertu na scenie i zdiagnozowano u niej raka mózgu. Osiem operacji później, zmarła w 1970 roku. Nie piszę tego, żeby kogokolwiek zasmucić, a by uwypuklić fakt, że duet zdążył w tym czasie (i mało sprzyjających okolicznościach) nagrać trzy studyjne albumy oraz kilka dużych hitów. „Ain’t No Mountain…” właściwie nie miało być duetem – numer nagrała najpierw Terrell, potem Gaye, a na końcu producenci zmiksowali to w całość (co czyni go trochę protoplastą dzisiejszego boomu w komercyjnym popie na „kolaboracje” ludzi, którzy nigdy nie widzieli się na oczy). Powstał wielki klasyk dojrzewającego Motown, nieśmiertelny manifest siły miłości, sztandar muzyki soul. Długo by tak można, acz ciekawe, że na dobre kompozycję rozsławiła dopiero Diana Ross swoją nieco rozwlekłą wersją z 1970 roku. Jak ktoś chce mieć ciarki, to niech sprawdzi dokładne daty, kiedy ex-frontmanka The Supremes nagrywała swój cover w kontekście daty śmierci Tammi Terrell. (Kuba Ambrożewski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 12. The Velvet Underground – Sunday Morning

12. The Velvet Underground – Sunday Morning

The Velvet Underground byli niemal proto-wszystko. Proto-punk, proto-art-rock, proto-noise-rock, a nawet proto-twee, co w zgrabny, glockenspielowy sposób pokazuje właśnie „Sunday Morning”. Jak przystało na kultową piosenkę z kultowego debiut najbardziej kultowego z kultowych zespołów w historii gitarowej awangardy, w niemal trzech minutach zawiera się cała kwintesencja, cały wszechświat – nowojorskiego dekadentyzmu epoki Warhola. Nieokiełznane dusze i neurotycy, z twarzami wypomadowanymi blazą, z pewnością koili nerwy przy dźwiękach czelesty Johna Cale’a po nocy wypełnionej sprzężeniami zwrotnymi gitar Reeda, z pewnością. I z pewnością nie przeszkadzał im brak wyrazistego refrenu, przeciwnie, sprawiał im przyjemność właśnie taki – wręcz mówiony, manieryczny, rozciągnięty drżącym głosem w „call” i „all”. Światy na szczęście się przenikają, dlatego w 2016 roku, z pomocą tej ślicznotki, możemy odsłonić rąbek ówczesności i tak to sobie wyobrazić.

A jednocześnie „Sunday Morning” to piosenka-pułapka. Sidła zastawione są na naiwnego słuchacza w tekście. Narażeni są wszyscy ci, którzy w rozkojarzeniu i przy pierwszym kontakcie nie zważają na niebezpieczeństwo. No bo tak: podczas gdy muzycznie bujamy w obłokach, ćmimy sobie sielankowo i fruwają motyle, w lirykach rozkręca się regularna paranoja podszyta rezygnacją. Lou Reed śpiewa o postaciach czających się za plecami, zmarnowanych latach życia, wyrzutach po libacji/narkotyzacji dnia minionego – pełna chata. Obłoki okazują się oparami, ćmienie skrytobójczym kacem/zjazdem, a motylki złośliwymi schmetterlingami. Ale przecież nie czujemy tego, lądujemy gdzieś pomiędzy, zgodnie z planem Toma Wilsona i Andy'ego Warhola. A klatka piersiowa Warhola zostanie kiedyś bohaterką piosenki Reeda, choć już nie tak zjawiskowej, jak „Sunday Morning”. (Michał Pudło)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 11. Spandau Ballet – True

11. Spandau Ballet – True

Są takie piosenki, które przez radio i telewizję zostały zajechane na zawsze. Jakkolwiek nie ceniłabym takich kawałków jak „Take on Me” A-HA czy „Don’t Dream It’s Over” Crowded House, nie jestem ich w stanie słuchać. A weźcie dołączcie do „Takiego tanga” i „Stana” Eminema i dajcie mi spokój. Podejrzewam, że na to eterowe smętarzysko wiele osób równie ochoczo wysłałoby „True” Spandau Ballet – nie wińmy ich, nie oceniajmy, bo choć solówka z tego numeru należy do najlepszej szkoły saksofonu epoki, naprawdę z jej powodu można znienawidzić te „ejtisy w pigułce“. „True” to właśnie taki archetyp dekady, dziecko postsyntezatorowej rewolucji i sztandarowy przykład blue-eyed soulu: singiel wykalkulowany, produkcyjnie wymuskany, przyznający prymat rozumowi nad trzewiami, najczystszy aseksualny new pop. Mimo że Gary’emu Kempowi, autorowi piosenki i współliderowi Spandau daleko do największych mądralińskich tego okresu, takich jak Green Gartside ze Scritti Politti, producent Trevor Horn czy David Byrne'a z Talking Heads, to i tak w obrębie tej pięciominutowej, jakby nie patrzeć miłosnej ballady, udało mu się upchnąć muzyczne i tekstowe nawiązania do Motown i Marvina Gaye’a, cytat z „Lolity” Nabokowa oraz metanarrację w stylu piosenka o pisaniu piosenki. A jeśli kogoś wciąż męczy ten saksofon, to jest jeszcze również dzięsiątkowe „Gold” – tam partia tego blaszaka jest nieco mniej nachalna. (Marta Słomka)

Posłuchaj >>

Screenagers.pl (13 grudnia 2016)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: mac
[14 grudnia 2016]
Obserwując bezkrytyczne zamiłowanie redaktorów screenagers do wersji oryginalnych utworów obecne chociażby w tym zestawieniu, dziwi fakt, że redaktor Szwed nie zająknął się nawet o utworze grupy the Clash - Straight to hell w kontekście miejsca 18stego. Nie wiedział?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także