TOP 100 POP, czyli Screenagersowy Pop Wszech Czasów

Miejsca 80-61

TOP 100 POP, czyli Screenagersowy Pop Wszech Czasów - Miejsca 80-61

grafika: © Karolina Wojciechowska

Obrazek pozycja 80. Kraftwerk – Das Model

80. Kraftwerk – Das Model

Jeśli mielibyśmy wyłonić z tej listy utwory, które były najchętniej coverowane, to myślę, że „Das Model” znalazłoby się gdzieś w pierwszej dwudziestce – największy przebój z dorobku niemieckiego kwartetu na swój warsztat brali nie tylko The Cardigans, Ride czy też nasza polska Partia, ale również Steve Albini, Rammstein i Tangerine Dream. W tych niecałych czterech minutach swojego hitu Kraftwerk nie tylko zawarli genialną w swej prostocie melodię (która brzmi tak samo dobrze, niezależnie od tego, na jakim instrumencie zostałaby zagrana), lecz także, obrazując temat piosenki, stworzyli idealną muzykę na wybieg, która po niemalże czterdziestu latach od premiery nadal jawi się nam jako perfekcyjnie skrojona. (Marcin Małecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 79. Jorge Ben – Taj Mahal

79. Jorge Ben – Taj Mahal

Szeroko rozumiana brazylijska muzyka popularna wypuściła w eter wiele przebojów. „Taj Mahal” należy do tych utworów, które łapią w swoje sidła od samego początku i potem nigdy już nie puszczają. Samo rozpoczęcie może tego nie zwiastuje, lecz po usłyszeniu refrenu staje się oczywiste, że nie będzie chciał on opuścić głowy przez długi czas. Dzieje się tak niezależnie od ilości przesłuchań, albowiem pogodny, ekstatyczny nastrój piosenki udziela się mimowolnie i zmusza do zaprzestania jakichkolwiek innych czynności i tupania nóżką. Sam Jorge Ben wydawał się wychodzić z założenia, że jeśli się już wpadnie na jeden genialny motyw, to trzeba go wycisnąć do cna. Jego wyjątkowość polega jednak na tym, że nawet jeśli utwór wykonywany jest w dziewięciominutowej, akustycznej wersji, to i tak ma się ochotę wcisnąć „repeat”. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 78. Dionne Warwick – I Say A Little Prayer

78. Dionne Warwick – I Say A Little Prayer

Znamy wzorzec protest songu – powinno być wyraziście, ekspresyjnie, dramatycznie. Na tym tle piosenka napisana przez Burta Bacharacha i Hala Davida dla Dionne Warwick jest naprawdę zadziwiająca. Historia opowiedziana z perspektywy czekającej na powrót żołnierza kobiety została przedstawiona w sposób pogodny, lekki, ktoś mógłby powiedzieć, że pozbawiony odpowiedniego ciężaru, ale przecież, jeśli warto zwracać się do Boga, to z nadzieją i spokojem. Gdybym układał dla jakiegoś religijnego portalu ranking utworów z motywem modlitwy, to myślę, że zdecydowałbym się postawić Dionne Warwick w ścisłej czołówce, bo wszystko to, co tworzy popową maestrię tego nagrania (począwszy od oszczędnej perkusji, przez kapitalny trąbkowy motyw, smyczkową aranżację, finezyjne chórki...), wyraża wiarę i ufność. Dodać jeszcze można, że to jedna z tych kompozycji, które to, co najlepsze, zostawiają na koniec. Zawsze, gdy jej słucham, zachwycony, oczarowany, to i tak wiem, że ostatecznie rozczulony zostanę finałem, w którym Dionne, cudnie rozciągając melodię, śpiewa: „no one, but you”. Nie znam drugiej tak rozbrajającej piosenki antywojennej. (Piotr Szwed)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 77. Chris Isaak – Wicked Game

77. Chris Isaak – Wicked Game

Niewiele jest utworów, które w równym stopniu łączą pokolenia wychowanych na Trójce i Tumblerze. Za sprawą tego jednego numeru i towarzyszącego mu teledysku Chris Isaak zyskał nieśmiertelność, a jego aparycja będąca skrzyżowaniem Elvisa i Jamesa Deana stała się archetypem męskiej urody. Dodać do tego jeszcze pomocną dłoń Davida Lyncha i przepis na hit gotowy. Teledysk jest też świetnym przykładem jak wycisnąć maksimum z bardzo prostych środków: Isaaka unoszącego się w chmurach i Heleny Christiansen na plaży. Dalszą część robi rozmyta partia gitary i rhythmandbluesowa rytmika. Isaak nie odlatuje w krainę egzaltacji ani nadmiernej ekspresji jak Prince czy Lennon. Jego uczuciowa niepewność zawsze jest powściągliwa i zachowawcza, co w sumie idealnie koreluje z posągowością klipu. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 76. Depeche Mode – Just Can't Get Enough

76. Depeche Mode – Just Can't Get Enough

O Depeche Mode w 2016 roku można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są zespołem stricte popowym – wykonali wiele różnorakich wolt w obrębie swojego gatunku, aby ostatecznie osiąść w szeroko pojętej kategorii „klasyków ejtisowej elektroniki” obok New Order i Kraftwerk, odcinając kupony od swojego dorobku jak ci pierwsi i koncertując w ostatnich latach w naszym kraju równie intensywnie co ci drudzy. Nie należy jednak zapominać o żelaznym klasyku w postaci „Just Can’t Get Enough”, bo to zdecydowanie najbardziej beztroski utwór z repertuaru DEPESZY. Słuchając tego banalnego motywu, trudno uwierzyć, że Dave Gahan kiedykolwiek chciał popełnić samobójstwo: w 95% jest to czysta radość i zabawa, pozostałe 5% to nutka delikatnego kiczu. Połączenie tych dwóch elementów w odpowiednich proporcjach daje w efekcie numer, który jest niesamowicie taneczny i potrafi wyciągnąć na parkiet każdego fana grupy (a nie zapominajmy, że depeszowcy jawią się od lat jako mroczne smutasy, zupełnie jak ultrasi Roberta Smitha z ekipą). Jeśli to nie jest popowa twarz DM, to naprawdę nie wiem, co nią mogłoby być. (Marcin Małecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 75. Hall & Oates – Out of Touch

75. Hall & Oates – Out of Touch

W naszym kraju Hall & Oates nigdy nie doczekali się statusu megagwiazd na skalę porównywalną z odbiorem w USA. W realiach Polski lat osiemdziesiątych znacznie lepiej od optymistycznego niebieskookiego soulu przyjmował się wszak pop o korzeniach nowofalowych, nawet jeśli już nie jawnie zimny, to nadal z ciągnącym się za sobą zefirkiem specyficznego spleenu. Może to nie przypadek, że najbardziej rozpoznawalnym w tych warunkach przebojem duetu jest właśnie ten jedyny, któremu nie sposób odmówić pierwiastka mroku, czyli po motownowsku wprawdzie skoczny, lecz jednocześnie dziwnie przyczajony „Maneater”.

Nawet jednak na tym terytorium względnie mało zainteresowane muzyką osoby – choćby za pośrednictwem rozmaitych filmów – na pewno żywo zareagowałyby na więcej ich numerów, niż można by się początkowo spodziewać. Hall & Oates to przecież fabryka hitów o produktywności porównywalnej chyba tylko z ABBĄ i może – heh – Queen. Mimo szczerej miłości do (głęboki wdech) „She’s Gone”, „Sara Smile”, „Rich Girl”, „It’s A Laugh”, „Wait For Me”, „Kiss On My List”, „You Make My Dreams”, „Private Eyes”, „I Can’t Go for That (No Can Do)”, „Did It In A Minute”, „One On One”, „Say Isn’t So” czy nawet „Adult Education” i M-E-T-H-O-D…, myśląc o definiowaniu popu, bez trudu stawiam właśnie na ten drugi (po wspomnianym „Maneater”) utwór Daryla i Johna tak – zdawałoby się – zajechany przez rozmaite zetki gold. Wręcz kuriozalnie przebojowe „Out of Touch”. Z tym swoim słodkim motywem klawiszowym zapowiadającym refren, startującą z głupia frant zwrotką, nijak nie wynikającą z introdukcji, i oczywiście ikonicznie szarżującym w najlepsze najwybitniejszym wokalistą w historii soulu.

Album „Big Bam Boom” z którego pochodzi niniejszy track, to już właściwie zapowiedź kryzysu po ciągnącej się ponad dekadę nieomal bezbłędnej serii topowych singli (patrz powyższa enumeracja, której zuchwale nie mogłem sobie odmówić). Nie mogło się to odbyć w sposób bardziej schematyczny. Rozbuchana produkcja i wysokobudżetowe WTF-klipy (sprawdźcie ten teledysk, jeśli ciągle nie wiecie czym są „wielkie ejtisowe bębny”), ogromne trasy i kupowanie odrzutowców. Jednak w tym przypadku, z tych znanych nam wszystkim dobrze kadrów standardowo zapowiadających nieuchronny upadek kapeli i bankructwo jej członków, przed kompletnym wyczerpaniem baterii udało się wykręcić ostatni moment tryumfu.

To właśnie ten moment, do którego w monografiach zespołów mam chyba największą słabość. Wykorzystując całe dostępne na tym etapie kariery, praktycznie nieograniczone bogactwo środków wyrazu, to samo, które wkrótce okaże się zaczynem katastrofy w szeregach, grupa ostatni raz przygotowuje wielce kunsztowny pokaz. Sytuacje tego typu budzą podziw ze względu na rzadką umiejętność osiągnięcia – by tak rzec – efektywnej efektowności. Adekwatne skorzystanie z pompy w historii udało się nielicznym. Przy całym obrzydlistwie tego napuszenia, nie ma nic bardziej classy. B-| ( ͡° ͜ʖ ͡°) (Jędrzej Szymanowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 74. Blur – Girls & Boys

74. Blur – Girls & Boys

Z Endsleigh League do Premier League. Taki to awans zaliczył ulubiony britpopowy zespół sporej części fanów tego gatunku w roku 1994, pamiętnym roku, w którym światło dzienne ujrzał „Parklife”. A jeszcze rok wcześniej – obok superpopularnych Pulp, Suede – Blur ze swym inspirowanym Kinksami stylem i albumem nawiązującym do konserwatywnej nostalgii rodem z „Village Green Preservation Society”, wydawał się średniej klasy składem, wieszczącym co prawda falę nowego pokolenia młodych brytyjskich chłopaków, dzierżących gitary. Wraz z premierą „Parklife” nastał czas nowych statusów – dla członków zespołu: statusu supergwiazd, dla Damona Albarna: statusu ikony pokolenia brytyjskich yobów.

Co prawda dziś Albarn bardziej niż modelowego londyńskiego yoba z blond czupryną przypomina o 7 lat młodszą wersję Tima Rotha z trzydniowym zarostem, ale hej, wtedy, gdy na listach przebojów brylował „Girls & Boys” – a „Parklife” nie opuszczał brytyjskiego top 10 albumów przez kilka bitych miesięcy – ten złotousty młodzieniec był kimś więcej niż tylko wokalistą modnego zespołu popowego. Frontman Blur chyba najjaśniej pokazywał możliwości, jakie niosła ze sobą cielesna i duchowa *młodość* w liberalnym społeczeństwie połowy lat dziewięćdziesiątych.

Ale o czym to ja miałem… Aha, o „Girls & Boys”. Kawałek napisany przez Albarna pod wpływem sodomii i gomory obserwowanej w hiszpańskim kurorcie letniskowym w trakcie wspólnych wakacji z Justine Frischmann. Rozbroję was szczerością i powiem, że swego czasu zamęczyłem tę piosenkę na śmierć, więc często zdarza mi się skipować do „Tracy Jacks” przy słuchaniu albumu, przyznaję. Ale mimo to NIE DA SIĘ odmówić jej niespotykanej przebojowości i tego, że na swój dyskotekowy, drum-maszynowy sposób jest popem wręcz perfekcyjnym. Przede wszystkim linia basu. Życiówka Alexa Jamesa bez dwóch zdań. Nonszalancki wokal i ozdobniki, potem wejście riffu Coxona na częściowo tłumionych strunach, co robi już z „Girls & Boys” zjawisko, a na zakończenie układanki refren: brzydki, bez melodii, skandowany (broni go głównie zmiana akordu w tle), lecz totalnie ZAPAMIĘTYWALNY i rozładowujący atmosferę nagromadzoną w trakcie zwrotek. Reszta składników, co słychać najlepiej w sekcjach bez Albarna, łączy się razem bez śladu szwów. To wszystko prawda. Bardziej przekonujący na „Parklife”, płycie bardzo przekonującej, był chyba tylko cockney Phila Danielsa. (Michał Pudło)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 73. The Cure – The Lovecats

73. The Cure – The Lovecats

Czymże jest pop, który nie ocala zespołów ani ludzi? W 1982 roku wydawało się, że The Cure doszli do ściany, ogłosili śmierć kapeli, przestali ze sobą rozmawiać, posępna aura ich muzyki przełożyła się w jakiś przedziwny sposób na atmosferę wokół zespołu i w samym zespole. Można by powiedzieć, że wszystkiemu winien zły gotyk, który boli przez całe życie, ale przecież ich gotyk nie był aż taki zły. Gdy nie było już widać żadnej nadziei, nagle zjawił się pop – jak dobra wróżka, której towarzyszyło stado latających kociaków. Uśmiechając się, zaczął szeptać po japońsku: hej, depresyjni chłopcy, rozejrzyjcie się wokół siebie, zacznijcie znów cieszyć się muzyką, odkryjcie urok improwizacji, posłuchajcie jazzu. Zapewne dawno nikogo ani niczego nie przytulaliście. Jeśli już musicie czytać tego smutasa Camusa, to sięgnijcie też chociaż po nieco mniej przytłaczającego Patricka White’a (choć w sumie, to i tak trochę wybór między dżumą a cholerą). No i przede wszystkim przestańcie dążyć do patetycznego piękna, czasem wystarczy, że coś jest po prostu „wonderfully pretty”. (Piotr Szwed)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 72. ABBA – S.O.S.

72. ABBA – S.O.S.

Kim jesteśmy, by nobilitować to arcydzieło popu lata po tym, jak zrobili to John Lennon, Ray Davies, Pete Townshend, a nawet Sex Pistols? Czy „S.O.S.” – czy też, jak chciała okładka singla, po prostu „SOS” – to ostateczny wybór, jeśli chodzi o „Abbę dla songwriterów”, „Abbę dla krytyków”, „Abbę dla nerdów”? Może tak być, bo to chyba najbardziej niejednoznaczny z wielkich hitów kwartetu. Nie zapominajcie, szanowni znawcy, że w powszechnym użyciu Abba to zespół, do którego się przede wszystkim TAŃCZY. Szybko („Gimme Gimme Gimme”), średnio („Dancing Queen”) albo w parach („The Winner Takes It All”), ale uniwersalnie podtrzymujący przy życiu każdą imprezę, wesele, dancing. A do „S.O.S.” tańczy się akurat raczej średnio, bo przecież jest trochę szybkie, trochę wolne; głównie smutne, ale też trochę wesołe; ma barokowy przepych i zarazem radiową bezpośredniość (klasyczny wstęp – wybaczcie, muszę – zanurzony w elektronicznym SOSIE). Wreszcie brzmi trochę jak każda inna piosenka z lat siedemdziesiątych i jednocześnie jak nic innego. (Kuba Ambrożewski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 71. The Kinks – Lola

71. The Kinks – Lola

Ray Davies dołączył do zespołu swojego brata i jego kumpli (proto-The Kinks), gdy ci grali wyłącznie covery szlagierów R&B i tak znudziły go (Raya) odgrzewane kotlety, że napisał od niechcenia piosenkę – „You Really Got Me”. Od słów do rękoczynów. Ka-boom, smash hit roku 1964, trójakordowa bestia, otwierająca pole dla surowego prymitywizmu punk rocka. Tak rozpoczyna się historia Kinksów, ikonicznego popowego składu lat sześćdziesiątych, o którym w kraju nad Wisłą, z niezrozumiałych dla mnie powodów, cicho od zawsze. Mówimy zresztą o grupie, której przydarzyła się złota passa wybitnych albumów (druga połowa lat sześćdziesiątych), ale z drugiej strony – nękana była wieloma kryzysami, spadkami popularności i presją ze strony labelów, by „generować kolejne hity”, bo konkurencja nie śpi, zwiedza. „Lola” jest właśnie owocem kryzysu, a jednocześnie najświetniejszym singlem Kinksów od czasu „Autumn Almanac” (no dobra, po drodze była też „Victoria”).

Czasem mam wrażenie, że najsmaczniejsze w „Loli” są przejścia, mostek-refren, refren-zwrotka – wszystkie te momenty, które stymulują poziom endorfin. Zwróćcie uwagę, jak podniesiony przedrefren zmienia się w refren, z kulminacyjnym „Loo-la/ Lo-lo-lo-lo-looooola”; śpiewany dwugłosem mostek opada szponami na ostatnią, wydelikaconą zwrotkę, a ta szybko nabiera rozpędu i sugestywnie przechodzi w kolejny kapitalny refren. Wszystko rozgrywa się w standardzie – wszak Ray Davis nigdy nie krył się z inspiracjami amerykańską tradycją rythm&bluesową – ale dynamika jest tu niespotykana, a sam refren – wręcz stadionowy, choć prędzej pijacko-pubowy.

Davis najwyraźniej poszedł za radą swojego ojca, który machając staroszkolnie wskazującym palcem, pouczał go: „Dobra piosenka, synek, jest wtedy, gdy można ją z kumplami wyśpiewać w barze”. Całe szczęście Davis Senior nie dookreślił, o jakiego typu bary chodzi. No właśnie, nie byłoby fenomenu „Loli” bez tekstu – w świecie piosenek pop trudno o lepszą opowieść o transgenderowym romansie, „Lola” kasuje konkurencję. Trudno do niej nie wzdychać. (Michał Pudło)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 70. Pet Shop Boys – What Have I Done To Deserve This

70. Pet Shop Boys – What Have I Done To Deserve This

Obsesyjnie powracającymi wątkami w twórczości Pet Shop Boys są niewątpliwie władza, pieniądze i miłość, przy czym ta ostatnia nierzadko okazuje się okrutną kombinacją dwóch wcześniejszych. Sięganie po wspomniane wyżej tematy już od trzydziestu lat pozwala brytyjskiemu duetowi trafnie i ostro komentować kolejne rządy i mody i relacje międzyludzkie oparte na zależnościach. Siłą PSB jest jednak ubieranie tych gorzkich refleksji w poptymistyczne łaszki, a nierzadko im bardziej ponure wnioski płyną z liryków, tym większa słodycz i imprezowy blask biją z warstwy muzycznej. „What Have I Done To Deserve This” tekstowo może nie jest krytyką rzeczywistości o największym kalibrze w historii zespołu, ale i tak poziom refleksji o związkach opartych na wzajemnych zależnościach może przyprawić o parę posępnych myśli. Zgodnie więc z Petshopboysową arytmetyką syntezatorowy motyw niosący cały utwór jest niczym z lukru, a przebija go chyba tylko cukierkowość refrenu. To, co jednak robi ten kawałek, to gra pomiędzy chłodnymi melodeklamacjami Neila Tennanta a słodyczą głosu Dusty Springfield, ich dialogi i harmonie. To się nigdy nie znudzi. (Marta Słomka)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 69. Phil Collins – In the Air Tonight

69. Phil Collins – In the Air Tonight

Zadziwiające, jak obaj wokaliści art-rockowego Genesis swobodnie weszli do świata popu. A były to lata osiemdziesiąte, kiedy wielu dinozaurów rocka poległo przy takich próbach. Gabriel włączył brzmienia syntetyczne do gęstego sosu postremaininlightowego na świetnie się sprzedającym „So”, a Collins postanowił pójść na całość i stworzył tę oto chłodną, syntezatorową perełkę, która okazała się być jednym z jego największych hitów. Obecny tu podskórny mrok lokuje utwór bliżej „Mamy” Genesis niż takich hitów Phila jak „Easy Lover”, ale nie przeszkadza to w odbiorze tego utworu jako stricte popowego. Nawiasem mówiąc, to pewnie najbardziej mroczny utwór na naszej liście

Chłodne synthy, cicho bijący automat perkusyjny to jedno, ale jest jeszcze punkt zwrotny – legendarne wejście bębnów, tak silnych jak w, nie przymierzając, „When The Levee Breaks” Zeppelinów. Wejście zupełnie zaskakujące, rozrywające gnuśny mrok, transcendentne. Wcześniej pojawia się też nieco mniej wstrząsający, ale też pięknie zaakcentowany moment w postaci początku drugiej zwrotki i „Well I remember” zaśpiewanego z syntetycznie zniekształconym głosem. Majacząca na czarnym ekranie twarz Phila w teledysku, połączona z tym głosem będzie należeć do najdziwniejszych telewizyjnych impresji z mojego dzieciństwa, zaraz obok nocnych seansów kiczowatych horrorów z lat osiemdziesiątych. I pomyśleć, że wciąż jest to perfekcyjny popowy kawałek. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 68. Spice Girls – Wannabe

68. Spice Girls – Wannabe

W momencie ukazania się debiutanckiego singla Spajsetek miałem zaledwie trzy lata, więc szał na Spice Girls pamiętam jak przez mgłę, co nie zmienia faktu, że „Wannabe” jest dla mnie jednym z utworów określających lata dziewięćdziesiąte. Popowy girlsband śpiewający idealnie skrojony pod stacje radiowe (bo trwający niemal trzy minuty) kawałek z mocarnym refrenem – bądźmy szczerzy, z połączenia tych elementów musiał powstać hit dekady. Nagrany w niecałą godzinę, napisany w pół, zawierający klawiszowy motyw przewodni kojarzący się trochę z „Only Love Can Break Your Heart” w wykonaniu Saint Etienne, ale jednocześnie będący lekką piosenką, która stała się przebojem totalnym. Nie żartuję, naukowcy udowodnili, że to najbardziej i najłatwiej rozpoznawalny utwór ostatniego sześćdziesięciolecia. Cóż, nie dziwi mnie to ani trochę: „Wannabe” to jednocześnie trzyminutowa kwintesencja najntisowego popu, wiecznie żywy przykład definitywnego earwormu i mainstreamowy girl power w pigułce. (Marcin Małecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 67. Beyoncé feat. Jay-Z – Crazy In Love

67. Beyoncé feat. Jay-Z – Crazy In Love

Tym kawałkiem była wokalistka Destiny’s Child otworzyła sobie drogę na szczyty muzyki pop, a także sprawiła, że Queen B i Hova stali się największą power couple show biznesu. Założyciel labelu Roc-A-Fella jest tutaj jedynie tłem dla popisów wokalnych (i tanecznych w klipie) Knowles. Jedna sprawa to niesamowicie żywiołowa ekspresja Beyoncé, a druga to podkład autorstwa Richa Harrisona. Wydawało się, że na początku dwudziestego pierwszego wieku dęciaki odejdą do lamusa, lecz Harrison zdołał stworzyć obłędny, świetny riff, któremu prawie nikt nie był w stanie się oprzeć. Niewiele jest utworów, przy których wszyscy ludzie natychmiast podrywają się do tańca. Tutaj robotę odstawia pełen groove’u i cowbella beat, tworząc jeden z największych klasyków w historii R&B. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 66. The Beatles - All You Need Is Love

66. The Beatles - All You Need Is Love

Gdybym słuchał na ripicie „Księgi Aniołów” Pata Metheny’ego, a Beatlesów bym nie znał, stałbym się jak Bracia Cugowscy nagrywający płytę w hołdzie Queen. Gdybym też był na pierwszym koncercie Papa Dance, miał w szufladzie nieopublikowane arcydzieła Scotta Walkera i wchłonął całą wiedzę z Pitchforka, Allmusic oraz portalu Infomuzyka, znał na pamięć wszystkie notowania Listy Przebojów Programu Trzeciego, zgłębił wszelkie niezalowe blogi, poznał wiedzę, o której nie śniło się młodym hipsterom, a nawet posiadł zdolność percepcji umożliwiającą pełne zrozumienie tego, o czym pisze Filip Szałasek, a Beatlesów bym nie znał, nic bym nie zyskał. I gdybym udostępnił na Chomiku całą moją płytotekę, rozesłał znajomym wszystkie gromadzone pieczołowicie pliki mp3, uporządkowane w zakładanych z pietyzmem folderach, stare kasety przegrywane w złotych latach dziewięćdziesiątych, a nawet ten jeden jedyny winyl RATM, na którym buddyjski mnich dokonuje samospalenia, a Beatlesów bym nie znał, byłbym niczym. John Lennon, Paul McCartney, George Harisson i Ringo Starr bywali zazdrośni, szukali poklasku, unosili się pychą, dopuszczali się bezwstydu, ale przecież nie ma to żadnego znaczenia. Ich twórczość wszystko znosi, wszystko przetrzyma. Nie jest jak recenzje, które się skończą, fejm, który zniknie, internet, którego zabraknie. (Piotr Szwed)

Niektórzy uważają, że wyławianie pojedynczych tracków z „Sgt Peppera” to grzech, bo siła tego albumu tkwi w spójnej całości. W przypadku „Magical Mystery Tour” ten problem znika. Wiele tu utworów, które mogłyby trafić na naszą listę, a przyczyna jest prosta: to album składający się w dużej części z czysto singlowych kawałków. Mi osobiście zawsze najbliższe sercu (czy tam uchu) było „Strawberry Fields Forever” - arcydzieło produkcji z tymi ciągłymi zmianami aranżacji, przy zachowaniu na pełnej długości perfekcyjnie popowej melodyki. Większość zagłosowała jednak za „All You Need Is Love”, utworem pozornie tylko prostszym w przebiegu, także posiadającym bogatą ornamentykę studyjną, ale znanym głównie ze swojej hymniczności.

Metrum zmienia się tu wielokrotnie, zespół sięga po nieczęsto używane w rocku instrumenty, ale i tak wszystko prowadzi do pomnikowego refrenu. Nic dziwnego, że to piosenka, która silnie zakorzeniła się kulturowo – naiwna do bólu apoteoza hipisowskich idei zaklęta w banalnie prostym i krystalicznie czystym hooku. Lennon głosiciel dobrej nowiny będzie jeszcze potem nagrywał równie istotne manifesty (choćby podobnie zaaranżowany, płynący na dęciakach „Revolution 1”), ale to tutaj najbliższy jest temu, co nazwać można uniwersalnością przekazu. Czy proste znaczy gorsze? Dylan, dziś laureat literackiego Nobla, pokpiwał z tekstów Johna i spółki, ale muzykę przecież zawsze robili lepszą od niego. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 65. The Avalanches – Since I Left You

65. The Avalanches – Since I Left You

Oh boy, co by tu napisać. „Since I Left You”, rozumiecie to? Za każdym razem, gdy wracam do debiutu The Avalanches, a zdarza się to regularnie, i zwłaszcza gdy odpalam piosenkę tytułową wraz z teledyskiem, koniecznie, koniecznie z teledyskiem, oczy mi iskrzą na mokro i niewiele mogę. Co ja mogę? Co ja mogę w obliczu „Since I Left You”? Mogę najwyżej napisać, z jakich to przyczyn plądrofoniczna kompozycja ląduje w setce najlepszych piosenek pop wszech czasów, co też uczynię bez zbędnej zwłoki.

Powiedzmy sobie szczerze, posługując się słowami Darrena Crossa: Avalanches przechwycili technikę *samplingu totalnego* DJ Shadowa i poszli o krok dalej, pojechali po bandzie kompletnym Jacksonem Pollockiem. Plan na album „Since I Left You” był prosty – z użyciem 3500 sampli stworzyć jedną wielką wakacyjną wycieczkę z ukrytymi w tle odniesieniami do naprawdę istotnych, niewakacyjnych emocji. Rezultat znamy wszyscy; a tytułowa i otwierająca album piosenka to jakby kwintesencja The Avalanches. Od wielości samplowanych instrumentów – flety, gitara akustyczna, sekcja smyczkowa, organy – poprzez doo-wopowe harmonie i prominentny wycinek wokalny z piosenki „Everyday” grupy The Main Attractions – aż po majstersztyk montażu, wszystko jest tu kompletne i kojąco harmonijne, a nawet wykracza poza ramy normalnej kompletności, bo razem, w złączeniu, tworzy nową niepodrabialną jakość, gdyż w tak wzruszający sposób zbliża do siebie skrajnie usytuowane emocje, jak żal po stracie i wakacyjny luz, nostalgię i up-beat, dreszcz zbliżającego się nowego życia po turbulencjach straty, aktach przebaczenia i zapomnienia. Ten dualizm nie byłoby do końca możliwy, gdyby nie prosty zabieg ze zmianą słowa „met” na tytułowe „left” – bo przecież słyszymy „left”, nie „met” – jakiego dokonali The Avalanches i chyba nigdy nie wyjaśnili dlaczego. Być może z przypadku lub przesłyszenia, z błędu, potknięcia lub też celowo, by wywołać ten rozdźwięk, który istotnie buduje dramaturgię piosenki.

„Since I Left You”, plądrofoniczna kompozycja, jest piosenką pop w całej swej, jak to się mówi, rozciągłości, bo zawiera wszelkie niezbędne składniki, by nią być. A jeśli chcemy się przyczepić i wskazujemy jakiś brak – charyzmatycznego frontmana, heh, popularnego i łatwego optymizmu, hm, hymniczności, sic! – to w efekcie jakby sabotujemy własne starania, skoro całą pracę wykonała i tak krystaliczny efekt uzyskała szóstka Australijczyków uzbrojona w dwa samplery i kilkutysięczny stos winyli – po 2 dolce sztuka. (Michał Pudło)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 64. The Supremes – You Can't Hurry Love

64. The Supremes – You Can't Hurry Love

It's a game of give and take. Nie tak dawno spacerowałem sobie po gdańskim Przymorzu i trafiłem na zapomniany przez świat antykwariat winylowy. Wszedłem, spodziewając się co najwyżej pełnej dyskografii grupy Camel, i pierwsze, co zobaczyłem, to „Greatest Hits” Diany Ross & The Supremes, Motown, 1967 rok. Przerzucam. Kilka płyt dalej leży „The Supremes A' Go Go” – album, na którym „You Can't Hurry Love” znalazło się po raz pierwszy. Cóż, taka to już trudna relacja nostalgika z pop-przemysłem, że kiedy hity The Supremes śmigają w reklamach, ich płyty kurzą się w antykwariacie na desperackiej wyprzedaży.

Ale to nie miejsce na żale, bo mamy przed sobą nic innego, jak SUPREME POP SONG. Kiedy mowa o przebojach Supremes z miłością w tytule, to nie „Baby Love” czy „Stop In The Name Of Love”, a właśnie gospelowo-dziewczęce „You Can't Hurry Love” wyzwala we mnie najwięcej endorfin i trafia prosto w serce. Zadziwiające, że kawałek przedarł się do naprawdę szerokiej publiki dopiero 16 lat później, kiedy wypromował go totalny białas, niejaki Phil Collins, spoglądający sobie tutaj zawiadacko z pozycji 69. Jego nawiedzający dziś galerie handlowe cover paradoksalnie jednak postarza oryginał, grzebiąc cały urok w zbyt ciężkich szatach adult comtemporary. Bo „You Can't Hurry Love” w wykonaniu The Supremes to jeden z modelowo ponadczasowych i najczystszych popowych numerów, jakie zostały kiedykolwiek napisane. Kompozycja ze stosunkowo bogatym, ale wycofanym, tlącym się aranżem, pozostawiającym całą scenę wspaniałej Dianie Ross. Piosenka zainspirowana gospelowym ożywieniem oraz głęboko soulowa w sercu, ale wciąż lekka jak puch. No i tekst, rozdarty między desperacką potrzebą miłości, a dojrzałą lekcją życiową, której puenta zdobi dziś nagłówki poradników związkowych. Perfekcyjne combo od tria Holland-Dozier-Holland. Tylko jak tu słuchać się mamy, że you can't hurry love, kiedy ten kawałek to klasyczne instant love? (Karol Paczkowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 63. Carole King – I Feel The Earth Move

63. Carole King – I Feel The Earth Move

Pewnie nie ja jeden poznałem tę piosenkę pod koniec lat osiemdziesiątych jako przebój nastoletniej gwiazdki Martiki. Cóż, była „moda na lata sześćdziesiąte” i niemal każda piosenkareczka pop/dance miała wtedy singla z coverem jakiegoś starszego o pokolenie hitu – Kim Wilde śpiewała „You Keep Me Hangin’ On” Supremes, Sandra – „Everlasting Love” Love Affair, Samantha Fox – „I Only Want To Be With You” Dusty Springfield. Nawet raczkująca Kylie sięgnęła po „The Loco-Motion” Little Evy (napisane swoją drogą w połowie przez bohaterkę niniejszej notki). Wszystko w radosnych rytmach Hi-NRG ze szkoły Stock-Aitken-Waterman. Nie powiem, żebym aranżację ulubienicy Prince’a zapamiętał jako arcydzieło muzyki pop (jak się zresztą po latach okazuje, całkiem słusznie), ale melodii nie wyrzuciłem z głowy już nigdy.

Cóż, kompozycja Carole King to po prostu piosenkowy evergreen, który przekornie można nawet postrzegać jako pierwowzór ulubionego alternatywnego formatu „cicho/głośno” – tu pod postacią niecierpliwego, podręcznikowo nerwowego refrenu oraz łagodnej, podręcznikowo słodkiej zwrotki, by nie wspominać wystukanego na fortepianie motywu przewodniego. To wszystko oczywiście subtelności, tak samo zresztą jak delikatne, ale doskonale wyczuwalne korekty ekspresji wokalu Carole King czy rozpadający się groove piosenki w samym finale. Trzy minuty bez jednej sekundy, a opowiedziana w detalach cała historia.

Nie było tu jednak przypadku – 28-letnia Amerykanka była już na tym etapie profesorką songwritingu i autorką niezliczonych hitów, zresztą swój pierwszy numer jeden „Billboardu” napisała, jeszcze będąc nastolatką. I choć do historii przeszła raczej jako mistrzyni balladowej, sentymentalnej formuły („a więc powiadasz, że masz wszystkie płyty Adele, ale nie słyszałaś nigdy Tapestry?”), to najlepszą wypadkową jej artystycznych horyzontów i komercyjnego uroku pozostaje z pewnością ten właśnie rhythm-and-bluesowy kiler. (Kuba Ambrożewski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 62. Marvin Gaye – Sexual Healing

62. Marvin Gaye – Sexual Healing

„Sexual Healing” brzmi jak archetyp ballady r&b. Wszystkie slow jamy nagrane później przez Babyface’a, R.Kelly’ego, Ushera, The Dreama czy Miguela mają swoje bijące źródło właśnie w tym numerze. To utwór, który już w niejednym plebiscycie zdobył tytuł najlepszej piosenki do uprawiania seksu, a przecież na papierze ciężko sobie wyobrazić, aby coś zahaczającego o reggae mogło mieć jakiekolwiek erotyczne konotacje. Oprócz tego, że Marvin Gaye potrafi zaśpiewać wszystko i w każdych okolicznościach, robotę robi tu automat perkusyjny Roland TR-808 – a że ostatnie lata to wielki powrót tego urządzenia, „Sexual Healing” dawno nie prezentowało się tak świeżo i na czasie jak dziś. (Marta Słomka)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 61. The Knife – Heartbeats

61. The Knife – Heartbeats

Ale nie rozmawiajmy już o tym folkowo-gitarowym nieporozumieniu z efektownej reklamy japońskiego giganta na rynku elektroniki, dobra? Reklama z kolorowymi kulkami. Obligatoryjna wzmianka – nie tym razem. Mówimy o oryginale The Knife, otagowanym na RYM-ie hasłami bittersweet, sexual, passionate, drugs; bardzo trafnie.

Knife’owy „Heartbeats” to dla mnie przykład piosenki przełamanej czystej próby narkotycznym kampem. Czy kampowy nie jest ten monumentalny syntezatorowy temat w towarzystwie cowbellu i egzotycznych brzmień drum-maszyny? Nadmiar. Na papierze połączenie tragiczne, ale przecież doskonałe w odsłuchu. Infantylne solo synth-klawiszy po pierwszym refrenie, kontrapunktowane fuzzami w tle? Niepoważne, ekstrawaganckie, jak rodzeństwo Dreijer w biało-zielono-fioletowych tracksuitach, uszytych z geometrycznych łat ortalionu. Nigdy nie brałem też na poważnie liryków piosenki – o wspomnieniu seksualnej namiętności z odniesieniami do brzytw, wilczych kłów, diabelskiego posiadania, boskich zmysłów, magicznego uniesienia. Fever Ray swym chorobliwym wokalem skutecznie wytruła wszelkie możliwe związki z mdłymi amorami, zastępując najbardziej oczywiste skojarzenia z miłością rekwizytami i patosem, co stanowi zabieg atmosferotwórczy.

To wszystko może wydawać się złe i pretensjonalne, ale z drugiej strony nie do końca – „Heartbeats” posiada walory, które czynią z dobrze napisanej piosenki coś więcej, niż tylko dobrze napisaną piosenkę, windując ją do rangi platynowego klasyka elektropopu, a mianowicie kompletnie udany „aranż” i barwność, pomieszanie toksyn z nastoletnią wrażliwością i żywym oddaniem. Aranż – bogaty, konsekwentny, a jednocześnie szorstki i duszny na niespotykaną skalę. W elektropopie początku oughties nie wydarzyło się wiele rzeczy lepszych, niż nabierająca rozpędu kariera The Knife i ich flagowy, przełomowy „Heartbeats”. (Michał Pudło)

Posłuchaj >>

Screenagers.pl (1 grudnia 2016)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Pneumokok
[7 grudnia 2016]
Mikołaj - tak jak piszesz, Albarnowi trudno przypisać taką cechę. W żadnym z wywiadów nie sprawiał wrażenia aroganta z syndromem boga. Przeciwnie, bardzo spokojny, wręcz flegmatyczny człowiek, z dystansem i humorem. To zresztą chyba łączyło wszystkie "gwiazdy britpopu". Nawet Liam i Noel byli przecież (i wciąż są) jak postacie z komedii i nie mam pojęcia, jak mogła kogoś wkurzać ich arogancja. Zresztą możemy się nawet cofnąć do Morrisseya, który jest jak postać ze sztuki teatralnej. Jeśli ktoś nie łapie tej konwencji, to łatwo może się bulwersować ich zachowaniem, wypowiedziami, itd.
Gość: Mikołaj Czereszewski
[7 grudnia 2016]
@Pneumokok

...jak również Albarn nie był "pyszałkiem", co recenzent tego serwisu sugerował w tekście nt ostatniego albumu Blur. Biorąc pod uwagę status grupy, Albarn nigdy nie zachowywał się przesadnie arogancko - regularnie miewał pod ręką autoironię i praktycznie nigdy nie opowiadał głupot w stylu "jesteśmy największym zespołem świata". Co oczywiście nie oznacza, że nie był w jakimś stopniu zadufany w sobie. Do PYSZAŁKA jednak daleko...
Gość: Pneumokok
[6 grudnia 2016]
Mikołaj - też zauważyłem ten błąd a propos Pulp. Jak również: Albarn nie stał się ikoną brytyjskich yobów. Jeśli już, byli nimi Gallagherowie. Na tym polegała m.in. symboliczna, medialna wojna pomiędzy Blur (Londyn, południe, klasa średnia, tzw. intelektualiści) a Oasis (Manchester, północ, klasa robotnicza, tzw. chuligani).
Gość: Mikołaj Czereszewski
[5 grudnia 2016]
...a w miarę ciepło przyjęty album "His 'n' Hers" z 1994 przyniósł zespołowi umiarkowany, na pewno nie super-, rozgłos
Gość: Mikołaj Czereszewski
[5 grudnia 2016]
Pozycja 74. - odrób lekcje.

Płyta Blur z 1993 to zapewne ich najlepszy LP. Uważasz inaczej - niech będzie. Natomiast w 1993 superpopularni byli, owszem, Suede, ale Pulp na hajp czekali jeszcze dwa lata, do momentu występu na Glastonbury 1995, kiedy zastąpili w roli headlinera The Stone Roses i po raz pierwszy porwali masy...
Gość: P. T.
[5 grudnia 2016]
Tytułowa grafika to jakiś koszmar.

Coś zupełnie brzydkiego i tak bardzo od czapy...
Gość: alex
[2 grudnia 2016]
Piotr Szwed uderza najcelniej. brawo!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także