TOP 100 POP, czyli Screenagersowy Pop Wszech Czasów
Miejsca 100-81
grafika: © Karolina Wojciechowska
100. Starship – Nothings Gonna Stop Us
W jednym z odcinków tegorocznego sezonu „Black Mirror” bohaterki wybierają sobie miejsce wiecznego spoczynku dla ich świadomości (duszy?), uprawiając turystykę po różnych epokach z przeszłości. O tym, że jesteśmy w tych, a nie innych czasach, informuje nie tylko stylówa dziewczyn, ale przede wszystkim muzyka, pojawiająca się w miejscach, które odwiedzają. „Nothings Gonna Stop Us” właściwie od pierwszych dźwięków informuje nas, w jakiej epoce się znajdujemy, w jakim momencie w historii muzyki pop zatrzymaliśmy się, słuchając tej piosenki. Hit Starship skonstruowano, podążając za najbardziej wyświechtanym schematem (intro – zwrotka – refren – mostek/ gitarowa solówka – refren) . Zresztą zarówno zespół, jak i ludzie z nim współpracujący, doskonale wiedzieli, jak powinien brzmieć (i wyglądać) idealny hit drugiej połowy lat osiemdziesiątych – tę lekcję doskonale odrobili kilkanaście miesięcy wcześniej, gdy listy przebojów podbili „We Built This City”. Dziś „Nothings Gonna Stop Us” pozostaje nie tylko sympatycznym świadectwem barwnych czasów, ale też wzorem takiej radosnej, pozytywnej, bardzo plastycznej piosenki. Co kilka lat powraca ona do masowej świadomości dzięki filmowcom, powtarzającym pomysł twórców „Manekina”, którzy jako pierwsi uczynili z hitu Starship centralny punkt ścieżki dźwiękowej swojego filmu. (Kasia Wolanin)
99. Paula Abdul – Rush Rush
Pod koniec lat osiemdziesiątych hitowy numer Pauli Abdul „Straight Up” stał w jednym szeregu z „Buffalo Stance” Nenneh Cherry, „I Wonder If I Take You Home” Lisa Lisa & The Cult Jam czy „I Can’t Wait” Nu Shooz, wyznaczając wraz z nimi ramy nowoczesnego popu czerpiącego z R&B i muzyki tanecznej i na zawsze definiując brzmienie tamtych czasów. Coś podobnego do spółki z „Eroticą” Madonny zrobiło „Rush Rush” – to taki kawałek idealnie portretujący początek lat dziewięćdziesiątych, wciąż jeszcze jedną nogą tkwiących w poprzedniej dekadzie; „Rush Rush” brzmi dokładnie jak TEN moment w historii. Ballada Abdul wciąż zdumiewa odwagą minimalistycznej aranżacji – nagi motyw syntezatora, delikatnie pykająca perkusja i słodki głos Pauli Abdul. I to wszystko, gdzieś tam później przemknie solówka na skrzypcach, jakiś mały ozdobnik, ale ogólnie nie ma nic więcej ponad te trzy składowe, które budują jeden z najciekawszych i najbardziej niedopowiedzianych miłosnych singli wszech czasów. (Marta Słomka)
98. Berlin – Take My Breath Away
Przede wszystkim partia basu. Ta giętka partia basu, odpowiednio się rozciągająca na przestrzeni utworu, w zależności od taktu akcentująca idealnie melodię, to największy skarb jaki tu znajdujemy. W zasadzie całej reszty mogłoby już nie być poza tym basem. Ale jest, i co ciekawe, też specjalnie mu nie ustępuje. Partie unoszących się niczym chmury klawiszy, krótki motyw gitary pojawiający się znienacka w drugiej zwrotce, dramaturgia refrenu. To właściwie wzorcowa ballada synthpopowa – aksamitna brzmieniowo, z dużą dozą patosu, ale nie popadająca w kiczowatą pompę, bo posiadająca też element tajemniczości, impresyjnej melancholii.
Jakby spojrzeć na to inaczej, kawałek ten mógłby z powodzeniem robić za rewers kompozycji „Twin Peaks Theme” z wiadomego serialu. Film „Top Gun” – promowany przez utwór Berlin – jako dzieło reprezentujące swoją epokę ze wszystkimi jej zaletami, ale też wadami, jest wciąż popularny dzięki niesłabnącej nostalgii za latami osiemdziesiątymi. Nie dziwota więc, że także „Take My Breath Away” ma swoje nostalgiczne miejsce w popkulturze. O jego niesłabnącej sile oddziaływania świadczy chociażby ta upiorna przeróbka autorstwa znanego głównie z projektu Caretaker Leylanda J. Kirby’ego. (Michał Weicher)
97. Buggles – Video Killed the Radio Star
Pamiętam jakby to było wczoraj: odpalam „GTA: Vice City”, zabieram z ulicy pierwszy lepszy samochód i włączam radio. Moją ulubioną stacją jest FLASH FM, która obok takich klasyków jak „Billie Jean”, „Little Lies”, „Wonderful Life” i „Out Of Touch” puszcza w kółko jeszcze tę jedną, prostą, bubblegumową wręcz piosenkę. Słodką aż do przesady, ale w tej słodyczy też ironiczną, trochę jak u Strawberry Switchblade. Zwłaszcza gdy w refrenie wchodzą dziewczęce wokale, skandujące wesoło „video killed the radio star”.
The Buggles wydali swój najsłynniejszy (a właściwie jedyny) przebój jeszcze w 1979 roku, czyli mniej więcej wtedy, gdy ukazał się drugi album Devo, a Kraftwerk odnosili największe komercyjne sukcesy. „Video Killed The Radio Star” zdaje się łączyć futurystyczne (dziś już raczej retrofuturystyczne) brzmienie właściwe twórcom „Die Mensch-Maschine” z domieszką sarkazmu charakterystycznego dla Devo, ale bez popadania w pastisz. Dzięki temu na pierwszy plan wysuwają się obłędnie chwytliwa melodia i powtarzający się w najlepsze refren. Ten kawałek udał się Bugglesom jak żaden inny. I może trochę trąci myszką, ale jednak trudno mi nie dostrzec pokrewieństwa między nim a choćby „Digital Love” Daft Punk. „Video Killed The Radio Star” to z jednej strony symbol pewnej epoki, a z drugiej ponadczasowy przebój, który na dobre już zapisał się w historii popu. (Ania Szudek)
96. Donnie & Joe Emerson – Baby
Tak wysokie miejsce tego utworu jest na pohybel tego typu listom. Wszak pokazuje, że czasem odkrycie nagrania sprzed trzydzistu lat, o którym wcześniej nikt nie słyszał, może wywalić do góry nogami utarte kanony. Stało się to przykładowo w 2008 roku, kiedy kolekcjoner Jack Fleischer przegrzebywał jeden z antykwariatów w Spokane i trafił na płytę z dwoma wyginającymi się brunetami w białych strojach a la Elvis na okładce. Domyślam się, że sięgnął po nią dla tzw. beki, jednak odsłuchany z niej materiał zachwycił go tak bardzo, że kilka lat później wieść dotarła do Ariela Pinka. A ten, znany z żerowania na wszelkiego typu amatorskiej twórczości, postanowił skowerować utwór Emersonów „Baby”. Reszta już jest historią.
W czym tkwi sekret utworu braci pochodzących z amerykańskiej prowincji o wymownej nazwie Fruitland? Doskonały zapętlony refren z gatunku „earworm” napięcie wynikające z delikatnych przejść perkusji, dyskretna aranżacja… Długo by wymieniać. Kolejna sromotna nauczka, żeby patrzeć na te półki z płytami, gdzie nikt za bardzo nie zagląda. (Andżelika Kaczorowska)
95. Wham! – Club Tropicana
Wham!, podobnie jak inne zespoły drugiej fali new popu pokroju Culture Club czy Duran Duran, spiłowali artystowskie zacięcie nowego muzycznego ruchu, który narodził się z postpunku, i wprowadzili go w objęcia masowego odbiorcy. George Michael i Andrew Ridgeley zanieśli new pop bezpośrednio pod strzechy uśrednionego obywatela Wielkiej Brytanii czasów drugiej kadencji Margaret Thatcher. Wham! byli pozornie tym, co Malcolm McLaren chciał zrobić z grupą Bow Wow Wow – odartym z kontrkulturowości czystym konceptem. Podczas gdy postpunk na czasy bezrobocia, uniformizacji oraz kapitalizmu reagował posępną intelektualną i hermetyczną krytyką, druga fala new popu zdawała się forsować blichtr i hedonizm. Stawianie na nieskrępowaną przyjemność miało odsuwać na bok czarne myśli związane z przerażającą ekonomią czasów. Może się wydawać, że Wham!, tak jak McLaren, postulowali na projektowanie rzeczywistości: nie jesteś bogaty, nie szkodzi, zachowuj się jakbyś był; zamiast tropików masz deszcz, idź na solarium; nie stać cię na mieszkanie, zmień pracę i weź kredyt. Nie bez przyczyny bardzo ostrożnie próbuję zdefiniować te pobudki stojące za Wham!: do dziś trudno jednoznacznie rozstrzygnąć, ile w ich twórczości było satyry na brytyjskie społeczeństwo, a ile rzeczywiście wiary w wygodnictwo i życie w luksusie, choćby pozornym. (Marta Słomka)
94. Junior Senior – Move Your Feet
No i ja się pytam, dumni jesteście z siebie jeden z drugim, Junior i Senior? Nagraliście najbardziej bezwstydnie hedonistyczny kawałek muzyki pop w historii duńskiego przemysłu fonograficznego. Jak się z tym czujecie? Byłem szesnastoletnim szczeniakiem, gdy piosenka wraz z teledyskiem pojawiła się na muzycznych antenach i słowo daję, te wszystkie rozpikselowane stickmany, ananasy, tęczowe miśki i uśmiechnięte tosty z rozsmarowanym keczupowym „yeah”, zapadły gdzieś w głębiny mojej podświadomości i do dzisiaj tam siedzą. Prawdopodobnie na tym polega cała ta „popowość”, o której tu rozmawiamy. Muzyka przystępna do granic możliwości, łatwa do złapania jak pospolity pokemon w parku miejskim, przy czym powinna brzmieć możliwie neutralnie – jak gdyby istniała w popkulturze od zawsze i wynikała z najbardziej oczywistych układów materii. Sęk jednak w tym, że potrzeba genialnego przebłysku, by taki efekt uzyskać. Stąd cała nasza historia, cały nasz ranking. Nieskazitelny pop jest jak powietrze, przy hiperwentylacji powodujące niecodzienne doznania. Jak na imprezie w liceum, gdy poleciało „Move Your Feet” i nóżka chodziła jak szalona. Czy wszyscy się zjednoczyli pod sztandarem rozrywki? Tego już nie pamiętam. Zapewne tak, bo proszę mi wytłumaczyć: jak można wybronić się przed refrenem śpiewanym przez Juniora, trąbkowym podkładem i funkowym basem albo też przed całym, bezbłędnym przebiegiem piosenki? No way, Jose. Junior i Senior byli autentycznie przeszczęśliwi, gdy singiel wylądował na #3 miejscu listy przebojów w Wielkiej Brytanii. Podobna radość – taka, gdy nie mając żadnych oczekiwań, otrzymujemy od losu, bez ostrzeżenia, kanapki pełne hajsu – udziela się przy słuchaniu „Move Your Feet”. (Michał Pudło)
93. Jeanette – Porque Te Vas
„Porque te vas” wspominam przez pryzmat filmu „Nakarmić kruki”. A właściwie tej jednej sceny, w której główna bohaterka, grana przez smutną Anę Torrent, włącza adapter i na tych kilka minut ożywia się, idzie tańczyć z siostrami, na jej twarz wstępuje uśmiech.
Utwór w wykonaniu Jeanette niewątpliwie zawdzięcza międzynarodowy sukces filmowi Saury, czyli powiązaniu muzyki z obrazem. Wystarczy jednak posłuchać tej piosenki w oddzieleniu od kinowego kontekstu, by zauważyć, że niczego jej nie brakuje i że – pomimo różnicy językowej i kulturowej – łączy ją pokrewieństwo z francuskim chanson. Z drugiej strony „Porque te vas” wydaje mi się udaną realizacją ogólnie zadomowionego w popkulturze schematu, opartego na zestawieniu dwóch przeciwstawnych kategorii: niewinności i smutku wynikającego z życiowych doświadczeń. Świadczą o tym melodia i dziecięcy nieco głos Jeanette, dzięki którym hiszpański tekst piosenki staje się uniwersalnie zrozumiały, a różnice językowe czy geograficzne przestają mieć znaczenie. (Ania Szudek)
92. Tears For Fears – Sowing The Seeds Of Love
„Sowing The Seeds” to w gruncie rzeczy – nawet mimo swojej względnej przebojowości – niekoniecznie idealna reprezentacja katalogu Tears For Fears na tej liście. Wiele mówi jednak o hucznym barokowym zwrocie w historii grupy na wysokości arcybogatej płyty „The Seeds Of Love”. Wieloczęściowa suita, hołd dla mistrzów songwritingu z Beatlesami na czele, skrzy się od pomysłów w niemal irracjonalny sposób. Gdy cała architektura kawałka jest już i tak rozrośnięta do karykaturalnych wręcz rozmiarów, niespodziewanie odzywające się na to wszystko ornamenty, w postaci sygnałowej trąbeczki czy klasycznego gitarowego licka, mogą właściwie budzić u osłuchanego odbiorcy tylko desperacki śmiech. Ta reakcja to jednak w istocie czysta radość, zrozumienie i demonstracja szacunku. Pastisz to jak najbardziej jawny, od początku założony zresztą – jak przyznaje sam twórca – na kolażowym pomyśle, dużo prostszym na papierze, niż mogłoby się finalnie wydawać. Jak wiele bowiem moglibyśmy spodziewać się po idei dostosowania zasłyszanej gdzieś frazy z mało znanej folkowej piosenki do lewicowej zajawki Orzabala i położenia rezultatu na progresji z „I Am The Walrus”? [tutaj ulubiony komunał o tym, jak pomysłami z jednej piosenki T4F każdy młody zespół mógłby dziś wypełnić cały album]
Gdzie „Shout”? Gdzie „Head Over Heels”,„Everybody Wants To Rule The World” i „Mad World”? – krzyknie ktoś. Owszem, utwór może i nie pełni roli reprezentatywnej dla działalności duetu. Przypada mu funkcja znacznie bardziej zaszczytna. Wszak „Sowing The Seeds Of Love” to ambasador całego nurtu podszytego psychodelią baroque popu i perfekcyjne podsumowanie paru dekad jego ewolucji. (Jędrzej Szymanowski )
91. Girls Generation – Gee
Jakoś na przełomie 2008 i 2009 roku uwaga wielu skierowała się nie gdzie indziej niż do Korei Południowej, miejsca do tej pory poza radarem większości zagranicznych słuchaczy i krytyków. W czasach, gdy w Stanach Zjednoczonych pojawia się teatralna i najeżona kontekstami Lady Gaga, a Beyonce nagrywa swój pierwszy koncept album, Koreańczycy zaproponowali coś skrajnie innego – utwory pop, które nie niosą za sobą żadnych treści, ich głównym walorem ma być lekkość i przyjemność. Już same początkowe, niby spontaniczne skandowania „Uh! Uh! Let's go!” wydają się owocem dwutygodniowego obozu dla specjalistów reżyserii wokaliz, co dopiero mówić o łatwych do zapamiętania melodiach i licznych hookach (wybaczcie makaronizm, wciąż brakuje polskiego odpowiednika tego słowa), opartych na repetycjach. Zwolennicy bardziej wymyślnych chwytów w piosenkopisarstwie mogą kręcić nosami, jednak w prostocie tkwi siła – „Gee” jest uniwersalne, doprawia je tylko quasi-G-funkowy klawisz na początku. Niby nic, ale ta oszczędność zaowocowała utworem, który wciąż jest wizytówką koreańskiego popu jako sprawnej maszyny bezpretensjonalnych hitów. (Andżelika Kaczorowska)
90. Daft Punk – One More Time
Zabawnie wkroczyliśmy w obecny wiek. Zanim wybiła finałowa godzina roku 2000, masy ludzkie karmione były przepowiedniami apokaliptycznego chaosu, który miała wywołać groźna pluskwa milenijna (Y2K bug). Te wszystkie programy, debaty, nakręcanie spirali strachu. Zjawiły się nawet pisane na kolanie poradniki „jak radzić sobie w świecie po cyfrowej katastrofie”. No cóż, jakie czasy, taka apokalipsa. I mimo że nie wydarzyło się *absolutnie nic*, w pamięci pozostaną rozczulające wspomnienia ówczesnej paranoi. A potem w mgnieniu oka wszystko wróciło do normy. Opadły nam lęki kłębuszkiem miękkim na dywan.
W takich właśnie czasach, a konkretnie w listopadzie 2000 roku, pojawił się – wiemy to dziś – najważniejszy singiel house-popowy przełomu wieków. Przypadek? No, jak zawsze, przypadek. Daft Punk zaliczyli wtedy prawdziwe wejścia smoka. A jeszcze dwa lata wcześniej, po debiutanckiej płycie z 1998 roku, prawie nikt ich nie kojarzył. No więc ten mocny piosenkowy (i albumowy, „Discovery”) wjazd na chatę dancefloorów świata razem z drzwiami, z okrzykiem „One more time!” na vocoderowo wykrzywionych ustach, budzi we mnie same ciepłe skojarzenia.
Ale nie chcę rozkręcać tu nostalgii tripów, dlatego ograniczę się do stwierdzenia KLASY „One More Time”. W jak ponadczasowy sposób Daft Punki pocięły i skompresowały sampel z „More Spell On You” Eddiego Jonesa, jak trafnie dobrali pełen oddania głos Romanthony’ego, jak potem skutecznie bronili się przed konserwą ówczesnej krytyki, to nie ulega wątpliwości. Trochę wszystko przestaje mieć znaczenie w obliczu „One More Time”. Zagraj to jeszcze raz, Thomas. Zagraj to jeszcze jeden jedyny raz, Guy-Manuel. Będziemy grać ten wasz skompresowany francuski house dopóki nie zeżre nas pluskwa kolejnego millenium. (Michał Pudło)
89. Moloko – The Time Is Now
Dlaczego akurat „The Times Is Now”? To z pewnością jeden z najbardziej zaskakujących kawałków duetu z Sheffield. Choć Moloko na przestrzeni swojej dyskografii przechodziło stylistyczne metamorfozy, zaczynając od fikuśnych beatów, którymi nie pogardziłby Luke Vibert, kończąc na organicznym funku, tutaj wydarzyła się rzecz, która na papierze nie powinna mieć racji bytu. Akustyczny aranż, w którym uwagę zwraca przede wszystkim gitara rodem z flamenco, został zamknięty w strukturze typowej dla tanecznego bangera. Proste, rwane smyki w refrenie wdzięczą się do Curtisa Mayfielda (o nim też tu jeszcze przeczytacie), co tak naprawdę było efektem ograniczeń – Mark Brydon podkreślał, że ten kierunek wymusił na nim skromny budżet. Ale pomimo tego całego minimalizmu, utwór – poprzez mistrzowskie rozłożenie akcentów –sprawia wrażenie bogatego w detale. Oczywiście należy tutaj wspomnieć także o niezawodnej Roisin Murphy. Jej jak zwykle charyzmatyczny wokal nadaje utworowi nie tyle zmysłowości, co po prostu wypełnia go do cna – jest warunkiem sine qua non przebojowości tej piosenki. (Rafał Krause)
88. Madonna – Material Girl
Funfact: zawsze czułem podświadomie pewne podobieństwo „Material Girl” do utworu z naszego miejsca 86. Niemalże ta sama perkusja, bas grający w kółko jeden motyw, jakby nieustannie wchodząc i schodząc po schodach, no i do tego tekst o życiu w określony sposób, nasilający się w niedającym się zapomnieć mocarnym hooku refrenu. Oczywiście, trudno mi sensownie to udowodnić. Poza tym to ma być tekst o Madonnie. Mam wrażenie, że spośród jej wszystkich twarzy, wcieleń i utworów w przyszłości najbardziej obszernie będzie się analizować Madonnę Louise Ciccone circa „Like a Virgin”. Oczywiście, jest ona popowym kameleonem pokroju Davida Bowiego, ale chwytliwość jej drugiego albumu, znajdująca ujście w znanych wszem wobec singlach, sprawia, że to właśnie ten okres można uznać za zwracający szczególną uwagę. „Material Girl” jest na to szczególnym dowodem, no bo c’mon: teledyskowe odniesienie do Marylin Monroe, wokalizy zaczerpnięte z hitów Cyndi Lauper i magiczna ręka Nile'a Rodgersa. Czy naprawdę trzeba coś więcej mówić? (Marcin Małecki)
87. New Order – Bizarre Love Triangle
„Ładna piosenka napisana na kalkulatorach”. Pamiętam, że kiedyś stać mnie było jedynie na tak ignorancką opinię o „Bizarre Love Triangle”. Jej uzasadnienie było oczywiste – przecież New Order to popłuczyna po Joy Division, a brzmienia syntezatorów i sekwencjonowane galopady w popie lat osiemdziesiątych mogą wywołać jedynie pobłażliwy uśmiech. Dziś jestem odrobinę mądrzejszy. Nie wiem dokładnie, kiedy to się stało, ale New Order od lat wydaje mi się ciekawszym zespołem od Joy Division, być może dlatego, że JD sporo traci w oczach, kiedy się w postpunk naprawdę głęboko zanurkuje. Tymczasem New Order w swoim czasie byli niemal bezkonkurencyjni, czego najlepszym dowodem jest „Bizarre Love Triangle”. Dlaczego? Bo to synthpop wczesny i po omacku szukający przyszłości, a już tak rubaszny i bezwstydny, że każdy następny wydaje się bezbarwny. Bo to chwytliwy i wzruszający love song, który cały czas balansuje na granicy kiczu, ale jest jednocześnie tak lekki, że nigdy jej nie przekracza. To wreszcie kawałek, który - odejmując żywe partie wokalu i basu - jest programowo odhumanizowany, a jakby rykoszetem odurzający niesamowitą i w duchu bardzo ludzką, organiczną frajdą z grania. Nic dziwnego, że istnieją aż trzy sztandarowe wersje utworu: trzyminutowa z singla, czterominutowa z „Brotherhood” oraz siedmiominutowy remiks Shepa Pettibone'a znany jako "Bizzarre Dub Triangle". Każda z nich spokojnie zaspokaja zarówno potrzeby popowych esencjonalistów, jak i tych, którzy trochę mocniej uzależnili się od tych soczystych sekwencji. (Karol Paczkowski)
86. Talk Talk – It’s My Life
Jesteśmy jeszcze przed potężną zmianą brzmieniową, która nadeszła wraz z „The Colour Of Spring” i która przesunęła zespół w stronę wyciszonego postrocka. „It’s My Life”, tytułowy utwór z drugiego krążka, to jeszcze czysto ejtisowy pop. Uwielbiam „Life’s What You Make It”, ale nie ukrywajmy, że nie pasowałby tak dobrze do tej listy. To już inny, zdecydowanie bardziej dojrzały okres Hollisa jako autora, w którym zahacza o chamber pop, wprowadza barokowe ozdobniki, piętrzy instrumenty w miksie. Cały urok „It’s My Life” polega na tym, że jest to jeszcze wciąż czysty i naiwny synthpop, który przy okazji nieśmiało zaczyna się stawać czymś więcej.
Owszem, już tutaj przewaga syntetycznych brzmień jest nieco mniejsza niż na debiucie, co da się usłyszeć w tłach, ale bądźmy szczerzy: czym byłby ten singiel, gdyby nie spektakularne partie klawiszowe? Motyw przewodni, przeciągły syntezatorowy strumień tęczy, powoli i dostojnie prowadzący zwrotkę, ekstatyczny refren z olśniewającą klawiszową kaskadą. A to wspomniane coś więcej? Nie ma piosenek pop śpiewanych tego rodzaju głosem. Emocjonalność w skrajnych rejestrach, balansująca na granicy kruchości i ekstrawertyzmu. Wokal Hollisa jest stadionowy i jednocześnie intymnie bliski, tak że nie możemy się nigdy podczas słuchania zamknąć w strefie radiowego komfortu. (Michał Weicher)
85. Cut Copy – Hearts On Fire
Ejtisowy revival, którego jeszcze niedawno byliśmy świadkami, zostawił muzyce naprawdę pokaźną i wartościową spuściznę, ale – paradoksalnie – stricte piosenkowych kawałków nie zapamiętamy po tym trendzie tak wiele. Jedno ze szczytowych osiągnięć piewców synthpopu XXI wieku powstało – i tu kolejny paradoks – na antypodach Europy. Choć Australijczycy z Cut Copy w przypadku „Hearts On Fire” postawili na dynamiczne tempo rodem z najntisowych hitów (sampel z „Waiting For Tonight” J Lo zrobił swoje), to nadali brzmieniu subtelności, posługując się rekwizytami zapożyczonymi już z wiadomej dekady. Saksofon w guście Kenny’ego G, gitary jak z New Order czy arpeggia niczym Frankie Knuckles na „Your Love” – to wszystko, idealnie wyważone, okazało się świetnym tłem dla matowego głosu Whitforda, rozprawiającego o zawodzie miłosnym. Emocje, jakie towarzyszą odsłuchowi tego kawałka, są tak ambiwalentne, że aż chce się tańczyć, jak przystało zresztą na tęskny pop, który służył tutaj za wzorzec. (Rafał Krause)
84. Lee Hazlewood & Nancy Sinatra – Some Velvet Morning
W mitologii Fedra chciała uwieść pasierba, jednak ją odrzucił, ona się powiesiła, a on został wygnany… W piosence Lee Hazlewood twierdzi, że kobieta o takim imieniu „dała mu życie i je skończyła”. To dość niepokojące wyznanie skacowanego mężczyzny jest skontrastowane z pięknym, eterycznym śpiewem Nancy Sinatry. Wyznaje, że to ona jest Fedrą, jednak radzi by nie dotykać „jej ogrodu”, ale „się z niego uczyć”. „Some Velvet Morning” to ikoniczna piosenka o mrocznym pożądaniu, które lepiej by nie zostało zaspokojone, ale to, co ją również wyróżnia, to niezwykła forma jak na piosenkę pop. Nie ma typowej struktury zwrotka-refren, przeplatają się w niej na zmianę dwie części śpiewane przez dwóch wokalistów – partia Hazlewooda jest na 4/4, a Sinatry na 3/4 – oraz trochę inaczej brzmią, szczególnie jeśli chodzi o pogłos, ale też aranżację. Tym samym jest to zapętlony dialog pomiędzy dwoma charakterami, a ciągle powtarzające się konfrontacje pomiędzy nimi sprawiają, że ma się wrażenie, jakby się toczył na zderzeniu dwóch wymiarów. Trudno uwierzyć, że tak psychodeliczny, niejednoznaczny utwór powstał dla telewizji! (Andżelika Kaczorowska)
83. Easybeats – Friday On My Mind
To podobno najlepsza australijska piosenka wszech czasów. Co takiego wyjątkowego siedzi w tym numerze? Easybeats sporo kradną tu przecież od kolegów, np. totalnie beatlesowskie zwieńczenie refrenu. „Friday On My Mind” na tle innych młodzieżowych hitów lat sześćdziesiątych cechuje jednak nerw i kanciastość, które w tamtym czasie wypływały głównie z muzyki garażowej. To przecież jeden z najfajniejszych kawałków podejmujących temat frustracji, przynajmniej w historii popu. Kompozycja składa się właściwie z zapętlonego odcinka, który ma swój początek w nakreśleniu frustracji, a koniec w wizji jej rozładowania, co rozwija się stopniowo między linijkami Monday morning feels so bad / Everybody seems to nag me a Monday, I have friday on my mind. I muzyka również perfekcyjnie to ilustruje – minimalistyczny, nerwowy riff obrasta stopniowo w dźwięki, by dotrzeć w końcu do ujścia emocji w wesołych akordach i melodyjnych chórkach, a za chwilę znowu popaść w poddenerwowanie. Tytułowy piątek wydaje się zresztą czymś więcej niż dniem tygodnia – jest symbolem czegoś bardziej uniwersalnego, tego braku drążącego w człowieku dziurę, którą odczuwa się nie tylko w poniedziałek, ale i w każdy inny dzień życia. Nic dziwnego, że „Friday On My Mind” stało się hymnem australijskich modsów, a David Bowie, któremu muzyczne realizacje tęsknot i frustracji jednostki były przecież bardzo bliskie, zamieścił cover utworu na „Pin Ups”, albumie z jego ulubionymi piosenkami. (Karol Paczkowski)
82. Toto – Africa
Wstydliwe full disclosure: numer ten poznałem najprawdopodobniej w czasach gimnazjalnych, i to – teraz najlepsze – za pośrednictwem kabaretu Koń Polski. Historyczny (lol) finał IX Letniego Festiwalu Kabaretu w Koszalinie zapamiętałem nie przez niepokojące skojarzenie jakże okropnie postępującego kapitalizmu z groźbą niewolnictwa, czyli konsekwencji kolonizacji – wiecie – Afryki. W pamięć wryła mi się ta nieudolnie realizowana melodia zwrotek, o której autorstwo nie podejrzewałbym przecież twórców Mariana i Heli. Tak nietuzinkowa (nie tylko w realiach sceny kabaretowej), a jednocześnie tak dziwnie domowa w swym układzie nutek, ciepła i przytulna, znana jakby od lat (co zapewne było prawdą). Jeśli kiedyś spotkacie na ulicy Badziewiaków, pogratulujcie, bo autentycznie, w głęboko modemowych czasach, był okres w moim życiu, kiedy uznawałem ich za duet niebanalnych songwriterów (chociaż wiadomo, że to wąsaty od pianinka był ich prawdziwym muzycznym mastermindem). No ale okej, nie zrozumiałem ŻARTU, nie znałem kontekstu. Ten niedługo później odsłoniła przede mną para kolejnych niestrudzonych edukatorów muzycznych, Szewczyk i Szabłowska, w pilnie, z niegasnącą fascynacją oglądanej Wideotece Dorosłego Człowieka. Przyznaję, że trochę odetchnąłem z ulgą.
Piszę te bzdury, bo przypomniało mi się, że bardziej merytorycznie o tej piosence już na tych łamach pisałem. Dodam więc jeszcze tylko, że jeśli ktoś napotyka problem przy próbie ułożenia swojego top 3 standardowych sosów, bo nie może się zdecydować, czy słodycz keczupu postawić nad ostrością musztardy, to Toto to totalnie zespół dla niego. Smooooth music that ROCKS! (Jędrzej Szymanowski)
81. Bjork – Hyperballad
Tytuł „Hyperballad” doskonale opisuje jeden z najpiękniejszych i chyba najbardziej popowych utworów Björk. To właśnie hiperballada – jednocześnie delikatna i wyrazista, eteryczna i natrętnie rytmiczna, przepojona zarówno melancholią, jak i radością. Rozmyte plamy dźwięku zestawione są tu z szybkim, lekko drumandbassowym podkładem, wspólnie tworząc subtelne tło dla ekspresyjnego głosu artystki. Jednak i to tło z każdą chwilą staje się coraz bardziej wyraźne, obrastając stopniowo kolejnymi partiami perkusyjnymi i wzbudzając niecierpliwe oczekiwanie na finał. „Hyperballad” może służyć za przykład, jak robić pop najwyższej próby, czyli taki, który w ciągu czterech minut pozwala słuchaczowi doświadczyć całej gamy silnych i zarazem pozytywnych emocji. Z drugiej strony ta „hiperballada” nosi wszystkie cechy indywidualnego stylu Björk. Słuchając jej, nie ma się wątpliwości, że to ta sama dziewczyna, która niebawem nagra „Vespertine” czy „Medúlla”.
W „Hyperballad” oryginalność łączy się z popową prostotą i uczuciowością. I chociaż uwielbiam „Venus As A Boy”, to tak ekscytującego utworu brakowało mi na pierwszej płycie Björk. (Ania Szudek)
Komentarze
[8 grudnia 2016]
[1 grudnia 2016]
[30 listopada 2016]
Tylko czemu Bjork w kategoriach popu? Toto jeszcze rozumiem, ale Bjork chyba by się obraziła za obecność w tym rankingu :D
[30 listopada 2016]
No, możemy też przyjąć, że to po prostu najważniejszy singiel house-popowy *w dziejach*.
[30 listopada 2016]
XXI wiek rozpoczął się 1.01.2001 r.
Dzięki za teksty o Jeanette i za wpomnienie "Move Your Feet" !
[30 listopada 2016]
[30 listopada 2016]
[30 listopada 2016]
[30 listopada 2016]
[29 listopada 2016]