Najlepsze single roku 2015
Miejsca 10-1
10. Neon Indian – Annie
Myśląc o twórczości Neon Indian przed oczami niemal automatycznie pojawia się „Polish Girl” (ewentualnie „Deadbeat Summer”). Od października zeszłego roku można w końcu powiedzieć, że nie tylko. „VEGA INTL. Night School” przyniosło bowiem wiele równie chwytliwych numerów, jak choćby „The Glitzy Hive” czy „Slumlord”. Za highlight uznaliśmy jednak „Annie”, a odpowiedzi na pytanie dlaczego, należy szukać w tym, co dzieje się w utworze od tego momentu, gdy wszystkie ścieżki przepięknie łączą się ze sobą i zaczynają współgrać w euforycznej, choć niestety bardzo krótkiej, kulminacji. Pewien niedosyt pozostaje, jednak jeśli ktoś chce przywołać wspomnienie wakacji w środku zimy, utwór ten sprawdzi się równie dobrze jak dowolny z tracków konstytuujących „It's Album Time” Todda Terje. Stylistyka okładki tego singla ucieka jednak od wakacyjnych skojarzeń, za to wiele wspólnego ma z ilustracjami do nagrań takich artystów jak choćby Sophie, dzięki czemu łatwo wyłowić kierunki, w których spogląda dziś Alan Palomo. I choć moja ulubiona Annie to wciąż zdecydowanie ta norweska, także nagranie kojarzonego dotąd z chillwavem Amerykanina z pewnością będzie przewijać się przez lata na wielu playlistach. (Wojciech Michalski)
9. Yumi Zouma – Catastrophe
Ponoć czekają nas teraz czasy, w których media publiczne będą faworyzowały i promowały polskie utwory. Nasz serwis zatem jawi się w tym kontekście jako medium niepokorne – nie dość, że (UWAGA, SPOILER) w pierwszej dziesiątce brak rodzimych wykonawców, to dodatkowo dziewiąte miejsce okupuje grupa z jakichś odległych antypodów. Ale Nowozelandczycy bynajmniej muzycznych antypodów na tej singlowej liście nie reprezentują – wierni czytelnicy od razu usłyszą, że ten kawałek jest so Screenagers. „Catastrophe”, nie dość, że tęskną i zwiewną aurą plasuje się niedaleko skojarzeń z Violens, to dodatkowo linią basu mógłby wzbudzić zazdrość u ziomków z Phoenix. Ten utwór jest oparem, mirażem. Brzmi jakby poruszał się po jakichś nienamacalnych rejestrach, tuż nad głową. Słyszymy go, ale nie możemy złapać. Lato, popołudnie, wiatr. Aż nie chcę się wierzyć, że dwójka z tego tria grała kiedyś disco-punka. (Rafał Krause)
8. Drake – Hotline Bling
Podobno plaże na Bermudach mienią się różowym odcieniem – wszystko przez niewielkie organizmy żyjące w tamtejszych przybrzeżnych rafach kolorowych. Podobno widok ten w rzeczywistości nie jest tak spektakularny jak na instagramowych zdjęciach turystów, podkręcanych odpowiednim filtrem. Co ma z tym wspólnego Drake? W zasadzie to wiele. Informację o premierze teledysku do „Hotline Bling” ogłosił właśnie na Instagramie – ale nie to jest najistotniejsze w tym porównaniu. Drake Graham po prostu wie, co wziąć na tapet i jak to podrasować, aby zaimponować odbiorcom. W tym przypadku był to oczywiście utwór D.R.A.M.-a „Cha Cha” na samplu z „Why Can’t We Live Together” Timmy’ego Thomasa (wszystko pachnie trochę jak „Two Miles An Hour” Ludacrisa – jemu z kolei posłużył fragment kawałka innego klasyka lat 70., Curtisa Mayfielda). Ta kompozycja stała się szkieletem „Hotline Bling” – producent nineteen85 nadał jej po prostu odpowiedni szlif, lekkość, ubarwiając przewodni motyw klawiszowy do poziomu jaskrawości pocztówki znad rzeczonego Atlantyku (kolory teledysku to rozwinięcie tego wątku). Ot, cały Drake – gość działa trochę jak agregat inspirujących melodii (przy okazji – jak on zgrabnie wplata refren z „You’ve Got Me” w „6 Man”!); odpowiednio je eksponując, zdobywa atencję słuchaczy. Oczywiście istotne są tu też emocje samego zainteresowanego. Tych co nie miara – bije z nich autentyzm, choć często stają się obiektem żartów bądź skądinąd słusznej krytyki, choćby ze względu na seksizm (vide: tekst). Dlatego ciężko stwierdzić, co bardziej przyczyniło się do popularności Drake’a w zeszłym roku – to, że stał się żywym memem, czy że potwierdził artystyczny talent? Chociaż viralowy aspekt „Hotline Bling” z pewnością dodatkowo podniósł ciśnienie hejterom tego przeboju, ja ripitów nie skąpie po dziś dzień. I, sądząc po pozycji tego utworu na naszej liście, nie jestem w tym osamotniony. (Rafał Krause)
7. Jamie xx – Loud Places
Kunszt Jamiego Smitha w „Loud Places” nie polega wyłącznie na zachowaniu równowagi między pulsującym bitem a tęsknym wokalem Romy Madley-Croft. Największą siłą kawałka jest oczywiście błyskawicznie zapamiętywalny chóralny zaśpiew refrenu zapożyczonego od Idrisa Muhammada, lecz to drugi plan pokazuje, kto jest twórcą tego singla. Wszystkie elementy, które powoli się wynurzają – narastająca perkusja, gitara nawiązująca do remiksu Everything But The Girl oraz pojedyncze akordy pianina – są wyraźnym znakiem rozpoznawczym produkcji spod znaku Jamiego xx. Wprawdzie nie jest to zaproszenie do tańca, jak w przypadku dobrze znanego „Girl” czy „Sleep Sound” – prędzej zachęta do delikatnego bujania w stylu „Far Nearer” – ale w ten sposób otrzymujemy naprawdę cudowną perełkę, która jest jednym z najjaśniejszych punktów na „In Colour”. (Marcin Małecki)
6. David Bowie – Blackstar
We fragmencie odnoszącym się do tytułu „Blackstar”, Bowie – czy też po prostu podmiot – definiuje się przez to, czym nie jest („I’m a blackstar, I’m not a gangster, I’m not a film star, I’m not a pop star” itd.). Sam utwór jest podobnie nieokreślony. Z jednej strony rozbudowane, smyczkowe tło i duszna atmosfera kojarzą się z drugą połową „Low”, z „Warszawą” czy „Art Decade”, a brzmienie wychodzącego często na prowadzenie saksofonu przypomina „Neuköln” z płyty "Heroes". Sprowadzanie „Blackstar” do samych porównań z okresem berlińskim byłoby jednak błędem. „Blackstar” to bowiem utwór dosyć pogodny – przynajmniej od około piątej minuty, której melodia powinna wydawać się znajoma fanom „piosenkowego” Bowiego i której towarzyszy funkowa sekcja rytmiczna. „Blackstar”, choć nie ma w sobie w zasadzie nic z przebojowości, jest kapitalnym singlem, zarazem zróżnicowanym wewnętrznie i jednorodnym, minimalistycznym i kompletnym. Słowem: zdumiewającym. Dzięki „Blackstar” Bowie odszedł jak legenda. (Ania Szudek)
05. Jam City – Today
Materiał z „Dream A Garden” zdążył już trochę okrzepnąć od wyjścia na światło dzienne. Warto jednak pamiętać, że w momencie premiery stylistyczna wolta, jaką zaliczył Jack Latham, była dla wielu nie lada zaskoczeniem. Sam też padłem ofiarą takiego sceptycznego podejścia w przypadku debiutanckiego albumu Anglika „Classical Curves” – minęły dwa lata zanim dotarło do mnie, że to album wielkiej wagi. Czas gra na korzyść Jam City, dzisiaj jego wizja muzyki basowej inspiruje zastępy artystów do tworzenia nowych mutacji internetowej psychodelii. Sens moich dywagacji na temat czasu ukryty jest w tytule opisywanego utworu. Teraźniejszość wydaje się kluczową kategorią do opisu twórczości Lathama. Nawet jeśli sięga on po inspiracje z przeszłości – w przypadku „Today” będzie to brzmienie gitary The Durutti Column oraz zaangażowanie społeczne i funkowy groove Curtisa Mayfielda – robi to bardziej z myślą o wyrażaniu własnych koncepcji i wymyślaniu siebie na nowo niż z nastawieniem na ironiczną reprodukcję lub popłynięciem na nostalgicznej fali. Przy okazji Jam City ujawnia wielką wrażliwość, która wcześniej była skrzętnie ukryta za kaskadą metalicznych i syntetycznych dźwięków. W tym tkwi siła jego muzyki – krytyka obecnego systemu społecznego i zachęta do samoorganizacji podana bez agresji, a z otwartym sercem. Być może „Today” nie stało się hymnem społecznego protestu, a Jam City nie jest Kendrickiem Lamarem, który prowadzi lud na barykady, ale jeśli i tym razem artystyczna intuicja nie zawiodła Lathama, to możemy trochę bardziej optymistycznie spojrzeć w przyszłość. (Krzysztof Krześnicki)
4. Kendrick Lamar – The Blacker The Berry
Twórcy świetnego zestawienia, określającego kto od 1979 był najlepszym raperem danych 12 miesięcy, mogą sobie twierdzić, opierając się na dość solidnej argumentacji, że 2015 rok należał głównie do Drake'a, ale my na Screenagers palmę pierwszeństwa przyznajemy Kendrickowi Lamarowi. Te dwie postaci można porównywać, analizując liczbę streamingowych odtworzeń, podliczając przyznane przez krytyków gwiazdki, śledząc dyskusje, jakie wywołali, stając się bohaterami nie tylko internetowej wyobraźni. Doskonałym argumentem, który przemawia jednak za twórcą „To Pimp A Butterfly”, jest wydany niemal równo rok temu singiel. Z hip-hopem może robić różne rzeczy, ostatnie lata pokazały, że stanowi on być może najbardziej inspirującą konwencję współczesnej, eklektycznej, wysmakowanej muzyki popularnej. Ale każdy nurt sztuki, jeśli chce się rozwijać, musi się zwracać przeciwko sobie, atakować i podważać swoje własne wartości, poszukiwać nowego języka. Taką właśnie funkcję pełni „The Blacker The Berry”. To mocny cios w środowiskowe schematy, raperską dumę, solidarność afroamerykańskiej społeczności, a przede wszystkim bolesne rozliczenie się artysty z samym sobą. (Piotr Szwed)
3. Kelela – A Message
Cierpliwość popłaca. Kelela wiele lat pozostawała w głębokim undergroundzie, by w końcu, niespełna 3 lata temu, doczekać się jakiejkolwiek atencji. Minęły dwa sezony i dziś chyba nikt nie wyobraża sobie świata R&B bez wokalistki z Waszyngtonu. Kelela nie tylko tworzy trendy, ale sama się nim stała. Poszukując nowych, świeżych artystów w okolicach R&B, szukamy właśnie kogoś takiego jak ona. Kto świetnie dogaduje się z różnymi producentami. Kto ma wrażliwość i niezwykłą osobowość, by tchnąć prawdziwe życie w utwory tworzone w dużej mierze przy użyciu laptopa i elektronicznych bajerów. Zapewne „A Message”, przy okazji którego Kelela podjęła współpracę z Arcą (po którego autorskiej twórczości można było z góry założyć, iż z tą konkretną wokalistką będzie rozumiał się bardzo dobrze), nie jest najlepszym jej singlem. Ale mimo wszystko ciągle wyśmienitym. Błyskotliwe i realnie przeszywające swoją finezją i wyrafinowaniem „A Message” tylko w minionym roku właściwie zmiotło konkurencję, jeśli chodzi o współczesne R&B. Kelela powoli osiąga poziom, do którego wielu podobnym wykonawcom niedługo ciężko będzie dobić. Ona sama zapewne dokona takiej sztuki jeszcze nie raz. (Kasia Wolanin)
2. Julia Holter – Feel You
Jestem rad, że najnowsze wytwory popkultury, jak choćby „Star Wars” czy serialowe „Fargo”, promują wizerunki kobiet charyzmatycznych i – wbrew stereotypom – nieuległych (kreacja Jean Smart!). Współczesna muzyka też ma swoje bohaterki, i nie mam wcale na myśli Beyoncé. Silna kobieta to także ta, która niesie ducha świeżości, inspiruje, łamie schematy, zachwyca kunsztem. Okazuje się, że silna kobieta może także, na przekór prawicowym fantazjom, rozdawać karty, nie rezygnując z ekspresji kojarzonej z tradycyjnie pojmowaną kobiecością. Do kogo należał ten rok? Podium tej listy zgrabnie układa się w potwierdzenie obserwacji zawartej w pierwszym zdaniu. A przecież Julia Holter – pomimo tego że zniewoliła nas swoim singlem – nie narzuca się, nie walczy usilnie o atencję. Jest zwyczajnie (©Michał Pudło) zmysłowa, nostalgiczna, eteryczna. Jeszcze nigdy dotąd Holter mnie tak nie ujęła jak właśnie na „Have You in My Wilderness”, zwłaszcza singlowym „Feel You”. O eksperymentalnym rodowodzie artystki przypomina w tym utworze głównie klawesyn, nadający teatralnej aury, oraz poetyckie zacięcie tekstu. Poza tym „Feel You” to raczej rasowy, świetnie zaaranżowany pop z bogatym, przestrzennym brzmieniem, które kojarzy się z przebojami sprzed dwóch dekad. Chyba tylko jeszcze jedna wokalistka operowała w zeszłym roku tą wrażliwością z równie wielkim kunsztem. To Courtney Barnett. Jednak różnica pomiędzy tymi dziewczynami polega na tym, że Courtney preferuje peryferia, w postaci folku i naleciałości country. Julia to z kolei zwierzę miejskie, nieco zagubione („It’s impossible to see/ Who I’m waiting for in„), ale bacznie obserwujące natężony ruch wokół („All these perfumes/In this parking lot/Thousands of people pass through”). „Feel You” to coś jak niewyraźne odbicie kamienic w szybach popołudniowego tramwaju. Ten utwór na pewno nie jest ścieżką dźwiękową świąt czy weekendów. To hymn środka tygodnia, przyzwolenie na rozmarzenie. Po prostu strasznie zgrabne przecięcie naszego podium. (Rafał Krause)
1. Grimes – REALiTi (Demo)
Mamy do czynienia z przełomowym wydarzeniem. Singlem roku 2015 według Screenagers zostaje piosenka, która jest – wedle słów samej autorki – jedynie wersją demo. Niedokończonym szkicem z niedokończonego albumu, który ostatecznie wylądował w koszu na śmieci. (Czy mamy rozumieć, że ten szkic się do trashowania przyczynił, Grimes?). Podobno nasz #1 nie został poprawnie zmiksowany i zmasterowany. Abletonowy plik zaginął, nie ma powrotu, nie ma możliwości edycji, lecz cóż z tego, skoro piosenka została w pierwszej kolejności kiepsko nagrana. Nie miała ujrzeć światła dziennego. Jest bit of a mess haha. Wszystkie stwierdzenia pisane kursywą wyłożyła w youtubowej notatce Claire Boucher. To absolutny młyn na wodę krytyków najnowszej twórczości Grimes, widzicie to?, a jednocześnie olbrzymia kokieteria z jej strony. Albo przejaw lęku. Może nawet to drugie bardziej. Jak mocno Grimes musiała oberwać po kościach od anonimowych znawców i domorosłych krytyków, którzy postanowili pomędrkować personalnie tuż po publikacji „Go”, by musiała uciekać się do tak wyraźnej rezerwy względem swojej nowej piosenki? Że też im się łapki nie omsknęły z klawiatury. Nikogo nie obwiniam; ale jednak internet to brutalne miejsce, nie dla wrażliwców.
Wykładam bezpardonowo swoją hipotezę o rezerwie i lęku głównie dlatego, że piosenka ostatecznie trafiła na „Art Angels”, mimo że w zupełnie odmienionej wersji (ale o tym porozmawiamy za chwilę). Oraz dlatego, że trudno mi uwierzyć w to, że Grimes nie dostrzegła potencjału, drzemiącego w tak, a nie inaczej wyprodukowanej piosence. Być może w zupełnie innych, sprzyjających okolicznościach kariery Grimes, „REALiTi (Demo)” stanowiłoby ozdobę tracklisty, highlight i centralny punkt nowego albumu w miejsce przeprodukowanego i uklepanego do płaskości „REALiTi”?
Ale zostawmy to gdybanie. Ostatecznie wspomniany abletonowy plik najwyraźniej odnalazł się i na „Art Angels”, pod numerem 10, znajdziemy oficjalną wersję „REALiTi”. Jasne, aczkolwiek poddana została absolutnej kastracji. Zniknęły wszystkie drobne elementy, budujące niezwykłość demówki. Z tych samych dźwięków skali można skomponować piosenkę disco polo i klasyk post-punku, prawda? Prawda? Wiadomo, to spore i niegodne szanującego się człowieka uproszczenie, oraz jakaś teoria molekularna się wkrada, ale liczę na zrozumienie. A zatem balans został zaburzony za sprawą mocno wyeksponowanego wokalu, wymuszonego, w stylu komerchowej popowej girl next door; perkusja straciła na komplikacji, zatraciły się hand-clapy, syntezatorowe ozdobniki brzmią ordynarniej, być może dlatego, że zanadto je wyostrzono. Z niekrytym zaciekawieniem przeczytałbym wywiad z Grimes, tłumaczący wszelkie kontrowersje związane z tym kawałkiem. Dopóki go jednak nie przeczytałem, nie zamierzam brnąć dalej w negatywną recenzję piosenki, która NIE JEST naszą piosenką roku.
Singlem roku zostaje fantastyczna demówka. Tak się złożyło, że Boucher postanowiła podziękować nią wszystkim znajomym, których poznała w trakcie trasy koncertowej po Azji, i opublikowała ją na YouTube już w marcu zeszłego roku. I tutaj rozpoczyna się nasz opis. Grimes ewidentnie fascynuje się estetykami komercyjnego popu i eurodance'u, lecz udziwnia je i odświeża, lubi też konfrontować efekty z k-popem, co skutkuje petardami na albumie („Kill V Maim”, „World Princess Pt. 2”), ale, widzicie, „REALiTi (Demo)” to nieco inny przypadek, bo biorąc pod uwagę paletę efektów na „Art Angels”, brzmi nad wyraz zwyczajnie (i znajomo; rodem z lat 90.).
Aura budowana jest składnikami. Na przykład dźwiękiem-zjawą, słyszalną po raz pierwszy w 13 sekundzie. Sample samplami, nagrania terenowe nagraniami, ale niech przyzna się ten, kto w tej trzynastej sekundzie nie odczuje chwilowego mrowienia w płucach, a w umyśle nie zrodzi się na ułamek sekundy wspomnienie pierwszej mięty bez happy endu? Piosenka w całej, niezbyt imponującej warstwie lirycznej jest właśnie o czasach, gdy byliśmy wystraszeni, ale i piękni w chwili pierwszego zbliżenia. Oraz o lęku, że te wrażenia nie będą wracać. Samo „REALiTi (Demo)” jest jedną wielką mitologizacją odlaną w popowej formie. Ze sztuczności rodzi się coś na wskroś ciepłego, co wzbudza małe nostalgiczne ukłucia, jak te skromne i bezkształtne przebłyski, łapiące nas w różnych niespodziewanych momentach. Coś istotnego przydarzyło się nam kiedyś, puentujemy to uśmiechem, ale i strapieniem, bo zjawy są nieuchwytne. Powoływane są do życia sprawy, o których już dawno przestałem myśleć, pogrążony w dorosłości, gdzie wszędzie tylko problemy prekariatu, codzienny znój, późny kapitalizm, wypełnianie pitów, czekanie na przelew, wygrzewanie kanapy w trakcie czytelniczych eskapizmów, codzienne bzdury. Najwyraźniej do wyrażenia niektórych stanów „kiepsko nagrany”, „źle wyprodukowany” pop w wersji „demo” w zupełności wystarczy. Mało tego – oddziałuje na pamięć mocniej niż klasyczne etiudy czy eksperymentalne wałki z ciężkimi dronami. Przynajmniej tak zdaje się działać na millenialsów, no bo gdzie indziej odnajdywali zrozumienie za dzieciaka, jak nie w hiperkomercyjnych piosenkach z MTV i Vivy? Najntisowy pop już do końca naszych dni pozostanie portalem dla niepozornych wspomnień, zwłaszcza tych ckliwych, lepkich, szczeniackich i wstydliwych.
Dlatego też kolektywnie uznaliśmy, że piosenka jest raczej „bit of a bliss” niż „mess”, powinna ujrzeć światło dzienne, nagrana została w sposób najlepszy z możliwych, Grimes odpowiednio ją zmasterowała i zmiksowała, dzięki czemu nie zasłużyła na trashowanie, ani na sprowadzenie do roli laurki dziękczynnej dla znajomych, co prowadzi do uprawnionych wniosków, że, ostatecznie, „REALiTi (Demo)” nie jest właściwie żadną wersją demo. Przeciwnie – jest najlepszym singlem 2015 roku. (Michał Pudło)
Komentarze
[29 stycznia 2016]
[22 stycznia 2016]
z takim postawieniem sprawy się zgodzę, kiedy mówimy o własnych poglądach i preferencjach. wtedy się nie zgodziłem ze stwierdzeniem, że "to co wartościowe zawsze pierwotnie stanowi rozrywkę" i dałem kontrprzykłady.
ja osobiście nie mam awersji do twórców popularnych (uwielbiam Beach Boys czy Davida Bowie), choć moi ulubieńcy z różnych dziedzin są raczej niepopularni.
cenię Wasz brak rezerwy, przeżywanie i emocjonalny stosunek do opisywanej muzyki, choć akurat w tym przypadku wydaje mi się to rozdmuchane i wychwalanie w mojej ocenie przeciętniaków jest dla mnie niesprawiedliwe.
i ja w 13. sekundzie nie czuję przyjemnego mrowienia w płucach. u grimes słyszę tylko przyzwoity, ale zupełnie płaski pop.
[22 stycznia 2016]
[22 stycznia 2016]
Ok, napisałem przecież, że prawie każda, więc zdarzają się wyjątki. Przykłady, które podałeś świadczą same za siebie, racja. Jeśli zaś o mnie chodzi, to zawsze imponowali mi - czy to w muzyce, czy w literaturze, artyści, którzy potrafili być jednocześnie pop i nie pop, trafiali do szerokiej publiki, a jednocześnie mogli być czytani, słuchani bardzo głęboko. Czy kimś takim jest Grimes? Może tak. Nie przepadam za dyskusjami, w których próbuję się określać, co jest teraz naprawdę wielką sztuką. Po prostu dla nas, redaktorów Screenagers, Grimes w tym roku okazała się dostarczycielką wielu wzruszeń i refleksji, czyli fachowo to ujmując, przeżyć estetycznych. Nie wiem, czy wszyscy się ze mną zgodzą, ale my tu w gruncie rzeczy przeżywamy muzykę i tę nasze przeżycia racjonalizujemy, jakoś tłumaczymy, by nie było za bardzo emo;)
[21 stycznia 2016]
nie zgodzę się. na przykład awangarda typu Pierre Schaeffer, Cage, czy minimaliści albo brytyjski free-improv - Derek Bailey etc. No chyba że sięgniemy do czasów XVIII w., gdzie Mozart był swego rodzaju popem, a od niego w jakimś stopniu pochodzi awangarda. Ale jak dla mnie to zbytnie uproszczenie i też zbyt długi okres pomiędzy gatunkami.
Co do free-improv to już całkowicie z założenia muzyka "nieidiomatyczna" i nie odwołująca się do niczego wcześniejszego. No ale tu też można, że improwizacja to najbardziej naturalna i pierwotna forma muzykowania, znana od tysięcy lat.
Jak dla mnie to idąc tym tropem, można wychwalać disco-polo, bo kto wie, może za 200 lat doprowadzi to do czegoś wartościowego.
@jaxxx
pierwsi z brzegu: Matana Roberts, Nate Wooley, Dean Blunt
I żeby było jasne - nie krytykuję muzyki rozrywkowej i nie uważam, że sztuka i rozrywka to zbiory rozłączne. jednak Grimes to wyłącznie rozrywka (ewentualnie pretensje do sztuki) i takie dodawania emocjonalno-intelektualnej otoczki (domysły o tym, że wycierpiała przez "hejterów" i to że sam Autor nazywa to "gdybaniem" i mówi, że przeczytałBY wywiad na ten temat) są niesprawiedliwe, niemerytoryczne i wykoślawiają rzeczywisty obraz, w celu usprawiedliwienia swojego poglądu.
[21 stycznia 2016]
[20 stycznia 2016]
[20 stycznia 2016]
idę szukać transgresji u rihanny
[19 stycznia 2016]
[18 stycznia 2016]
dzięki.
[16 stycznia 2016]