Unsound 2015: Surprise

Unsound 2015: Surprise - relacja

Unsound 2015: Surprise  - Unsound 2015: Surprise - relacja 3

(foto: Zofia Łobza)

W przypadku tegorocznej edycji festiwalu, tak naprawdę dopiero po przeżyciu całości (bo to osiem dni, więc istny obóz przetrwania) można ocenić, czy faktycznie organizatorzy mieli dobry zamysł. “Surprise” ostatecznie pokazuje, że po dość rozczarowującej edycji “The End” festiwal konsekwentnie się rozwijał w nowym kierunku i w obliczu patowej sytuacji, czyli nieotrzymania dofinansowania od MKiDN, postawił na naprawdę duże ryzyko, które mu się ostatecznie opłaciło. Są oczywiście sceptycy krytykujący główny motyw - jeśli ktoś nie szuka wrażeń, tylko sprawdzonych rozwiązań, to jestem w stanie to zrozumieć, że to nie jego bajka. Ale też wiem, że formuła festiwalu muzycznego musi się powoli zmieniać, bo w epoce nieograniczonego dostępu do muzyki, coraz trudniej o headlinerów, którzy byliby jedynym wabikiem na różnorodną publiczność. Duże przeglądy powinny obiecywać coś więcej, niż tylko sprowadzenie gwiazdy - muszą gwarantować nowe doświadczenia. Dlatego poniżej przedstawiam te, które były dla mnie najciekawsze na Unsoundzie 2015:

Kuchnia pełna niespodzianek

Do tej pory należałam do sceptyków, jeśli chodzi o narzucenia tematu przewodniego festiwalom. Leitmotivy typu “Untune” czy “The Golden Age” (jak CTM) wydawały mi się na tyle ogólne, że równie dobrze mogłoby je zastąpić “Co tam?”. Natomiast te bardziej szczegółowe, jak “...z głosem”(jak Warszawska Jesień), zbyt przewidywalne. Unsoundowi zwykle lepiej to wychodziło, może dlatego, że dyrektor artystyczny Mat Schulz jest pisarzem, ale wciąż “The End”, “Interference” czy “The Dream” nie wpływały tak mocno na percepcję wydarzenia jako całości. Niepozorne “Surprise” to zupełnie inna historia.  Przeprowadzanie prywatnych śledztw dotyczących kolejnych nieogłoszonych wykonawców było równą atrakcją, co niektóre koncerty. Choć nie mogło to się równać z występami wykonawców, których nie udawało się poznać, a jednak zachwycali. Motyw przewodni był zarówno ukłonem w stronę muzycznych erudytów, jak i pstryczkiem w nos każdego z nich. Bo kto kojarzy, jak wygląda Yves De Mey czy Marcus Schmickler, nie mówiąc już o tym, kto mógłby na serio przewidzieć Buriala?

Unsound 2015: Surprise  - Unsound 2015: Surprise - relacja 1

Sześc stóp, a raczej 100 metrów, pod ziemią

Unsound zawsze stawiał na ciekawe lokalizacje koncertów, wszak trudno przecenić ich wpływ na odbiór muzyki. Jednak Wieliczka to zupełnie inna para kaloszy, sama wycieczka tam jest dość szczególnym przeżyciem: jedzie się w dół windą, która była tak klaustrofobiczna i tak się trzęsła, że miało się wrażenie, że trzeba poznać dobrze ludzi, z którymi się jedzie, bo to nasza ostatnia trasa na tym padole. Po fenomenalnym didżejsecie DJ Richarda (grał nawet utwory z jakimiś dudami) od razu wszystko popłynęło (bez przerwy technicznej) w abstrakcyjnym, ale zarazem basowym kierunku. Mój kolega od razu rozpoznał ustępy "Truant / Rough Sleeper", ale ta sytuacja była tak dziwna, że nikt nie mógł się skupić po prostu na słuchaniu muzyki. Szczególnie, gdy zauważyliśmy po kwadransie, że grający wcale nie jest na scenie, tylko na antresoli za publicznością. Tak - to oznacza, że cały tłum 500 osób stał nieświadomie tyłem do artysty. W połowie zaczęliśmy się odwracać, ale w sumie miałam wątpliwości czy to robić, bo komunikat był jasny - ważne jest to, co w głośnikach, a nie to kto stoi na scenie.

Zresztą, dla mnie to był bardziej majstersztyk produkcji festiwalowej, niż wydarzenie muzyczne. Tak naprawdę sama nazwa artysty była tropem, że zagra on w kopalni, ale koncert Buriala, który pilnuje anonimowości i trudno udokumentować jego występy, wydawał się tak nieprawdopodobny, że nikt nawet o tym wcześniej nie pomyślał. A od powrotu do domu nie mogę wyjść z podziwu, że przez przekazy medialne naprawdę wiele osób nie dowierza, że to wydarzenie miało miejsce. Widocznie gra festiwalu z widzami trwa dalej - organizatorzy nie potwierdzają, nie zaprzeczają, a wytwórnia Buriala sama wydaje sprzeczne komunikaty.

“Lubię w klubie”

Podczas panelu “Club Culture(s)” m.in. przedstawicielki festiwalu Sustain-Release oraz Jacek Plewicki z Brutażu mieli okazję porozmawiać o tym, czy jako organizatorzy imprez mogą mieć wpływ na uczestnika imprezy i czy doświadczenie klubu może coś zmienić w ludziach. Choćby ważnym wątkiem było to, jak wprowadzać na scenę didżejską więcej kobiet. Jacek dużo też mówił o tym, że klub to miejsce, gdzie jako uczestnik można nie być produktywnym, a w środku nocy, gdy wszyscy są zmęczeni i poddają się tu i teraz, organizator ma możliwość znacząco wpłynąć na nastrój publiczności przez zrobienie czegoś niespodziewanego. Zawsze mi się wydawało, że takie deklaracje są piękne, ale zbyt utopijne i ryzykowne, więc nigdy się nie doczekam przeżycia w klubie czegoś naprawdę granicznego. Jednak właśnie na scenie Brutażu w sobotę w Forum, w samym środku imprezy (pomiędzy doskonałymi setami m.in. Parriah Smitha, Dungeon Acid i Gatto Fritto), na scenę wkroczył niejaki Michał i odczytał swoje wiersze do zapętlonego fragmentu utworu DJ Richarda. Największe wrażenie zrobił na mnie ostatni, w którym umierali po kolei członkowie rodziny podmiotu lirycznego a ten mówił bez ogródek o najbardziej intymnych aspektach radzenia sobie ze stratą. Po tych wstrząsających 15 minutach zaczął grać techno-noise’owy duet Ojun (nazwa podobno oznacza “szamanizm”), co sprawiło, że niektórzy chyba musieli zadzwonić do swojej matki, by zapytać czy mogą przyjść na ciepłą zupę.


Dzień wcześniej coś równie trangresywnego wydarzyło się na sali głównej, czyli wpłynęło na jeszcze więcej widzów. Po solidnym, ale jak dla mnie nudnym występie Nisennenmondai z (za) małym udziałem Shackletona, na scenie pojawiło się dwóch mężczyzn z laptopami, a nad publicznością trzy podwieszone stroboskopy. Zapowiadało się, że niespodzianką może być duet niewspółpracujących ze sobą wcześniej producentów muzyki tanecznej, jednak trudno ich było zidentyfikować. Gdy zaczęli grać, wydawało mi się, że to EVOL, ale nie zgadzało się to, że mieli tylko komputery. Potem wielu stawiało na Floriana Heckera wraz z kimś kierującym oświetleniem, ale to też nie był on - wrażenie było tak intensywne, że nie miało to już znaczenia. Wysokie częstotliwości i porażające światła kazały się poddać muzyce. Koło mnie i moich znajomych stali mocno zrobieni używkami Hiszpanie w m.in. strojach… faraona, którzy co chwilę pytali “Where is THE DROP?!”. Natomiast dziewczyna pod sceną krzyczała, że chce już usłyszeć house’owy set Levona Vincenta. Publiczność była mocno zdezorientowana, wręcz zszokowana, ale jeśli ktoś stanął pod sceną główną, nie miał za bardzo możliwości ucieczki z tłumu. A Marcus Schmickler, grając jeden z najbardziej awangardowych koncertów festiwalu w prime-time'owym jego momencie, mordował ich dalej. Przez te pół godziny nastąpił reset całej imprezy. Pozostaje polecić mi jego zeszłoroczny album z Julianem Rohrhuberem.

Unsound 2015: Surprise  - Unsound 2015: Surprise - relacja 2

Galeria ludzi pozytywnie zakręconych

W ciągu tygodnia, kiedy jeszcze część koncertowa odbywa się głownie wieczorami, ale nie do późna, równie istotny jest program paneli dyskusyjnych. W tym roku Unsound dał mi  możliwość spotkania takich postaci jak Laraaji, Elysia Crampton czy Adam Harper. Pierwszy z nich opowiadał o swojej drodze duchowej, o tym jak udało mu się dotrzeć do takiego stanu, że gdy medytuje umie odrzucić wszystkie przyporządkowane mu przez społeczeństwo tytuły - męża, mężczyzny, syna, itd. Mówił o prawidłowym oddechu, o tym że jego wizja muzyki zakłada, że nie ma początku i końca, o jodze śmiechu... Elysia Crampton rozmawiała z Philipem Sherburnem o tym jak łączy w swoim eseju, który przeczytała podczas występu w Mandze, realizm spekulatywny z queer theory. Mówiła a propos teledysku jej projektu E+E, że stara się cieszyć rzeczami poza opresyjnym systemem - właśnie tak jak dla mnie należy czytać jej twórczość, którą Adam Harper nazwał enigmą, ale też najciekawszym zjawiskiem we współczesnej muzyce, z czym trochę się zgadzam. Muzykolog i dziennikarz muzyczny tłumaczył podczas swojego wykładu czym jest estetyka akceleracjonizmu, czemu undergroud stoi w kontrze nie tylko do kapitalizmu, ale też do postępu i nowych technologii, a za główną metaforę posłużyły mu… brody. Analizował m.in. klip “Hey QT” pokazując, że jest o wiele mroczniejszy niż się uważa, a i też wskazywał na cynizm Future Brown za świetnym artykułem Macphersona. Świat wydaje się lepszy, kiedy spotyka się akademików z taką erudycją, zajmujących się “tu i teraz”, jeszcze występujących ze swagiem.  

Celowo nie poświęcam zbyt dużo miejsca aferze wokół koncertu Current 93 - dla samych festiwalowiczów miało to o tyle wpływ, że poranne koncert musiały zostać przeniesione z kościołów w inne lokalizacje. Natomiast dla organizatorów było to niespodziewane 5 minut w mainstreamowych mediach. Szkoda, że to się dzieje tylko przy takich kontrowersjach, które zupełnie nie miały racji bytu i jeszcze godziły w religijność artysty. Szczęście w nieszczęściu, że dzięki tej sytuacji Sasha Frere-Jones miał okazję napisać na łamach LA Times, że Unsound to jego ulubiony festiwal.

Unsound 2015: Surprise  - Unsound 2015: Surprise - relacja 4


Jak dla mnie największym rozczarowaniem okazał się “niespodziankowy” headliner soboty - Richie Hawtin. Tym bookingiem Unsound trochę strzelił sobie w stopę, bo miał być nowy ambitny show o umiejętnościach didżejskich, a z wizualizacji wynikało, że to jeden wielki product placement Rolanda… Udowodniło to, że pieniądze wydane na gwiazdę grającą na Ibizie można by spożytkować na o wiele ciekawszych, ale mniej znanych artystów. Jednak jak na ponad tydzień koncertów to i tak małe potknięcie. Wielu festiwalowiczów za większą wpadkę organizatorów uważa nagłośnienie w Hotelu Forum - szczególnie w Room 1 (największy) i Room 2. Według mnie faktycznie było za głośno i można nad tym popracować, ale i tak brzmienie wydawało się wyjątkowo selektywne jak na imprezę masową.

Więcej grzechów nie pamiętam, bo wydaje się, że Unsound odrobił lekcje z poprzednich edycji. Line-up jest naprawdę eklektyczny, i tym razem mam prawo użyć tej kliszy, bo było wyjątkowo dużo muzyki współczesnej, ale też rytualne emo, techno, zaangażowany gabber, bass music, free jazz, remiksy Rihanny, koleś grający na kawałku szkła - czego tylko dusza zapragnie. Nawet jeśli coś mi się nie podobało, to raczej była to kwestia gustu niż doboru nieciekawych artystów. A to wszystko w zaskakujących lokalizacjach, które (zwykle) są nieźle nagłośnione. Gdyby wszystkie festiwale kroczyły taką drogą, to określenie "kultura festiwalowa" nie było by przytykiem. Trzymaj tak dalej, Unsound!

Unsound 2015: Surprise  - Unsound 2015: Surprise - relacja 5

Lista osobista - koncerty:

Hot Shotz - czyli Powell, który odpowiadał za dolne rejestry oraz Lorenzo Senni, który dbał o smaczki, jak brzmienie jego syntezatora ze złotych czasów trance’u. Trudno mi opisać tę muzykę inaczej, po prostu poczekajmy na album.

Yves De Mey - chyba, o dziwo, do tej pory dopiero trzeci na Unsoundzie reprezentant Opal Tapes (w 2014 był Wanda Group, a w tym roku zagrał Prostitutes). Jego set miał dubowy bas (czasami do złudzenia przypominał mi utwór "Dust March" Bandshell) oraz dziwne (w tym punktowany) rytmy. Dużo skrupulatności w tym jego graniu, choć czasem troszeczkę siadała mu dramaturgia. Ale to takie czepianie się, polecam jego płytkę "Frisson" jak ktoś ma ochotę poznać go bliżej.

Holly Herndon feat. Colin Self - to był najbardziej multimedialny show ze wszystkich występów. Holly uzupełniła swój mini-zespół koncertowy o Colina Selfa, który dodał do jej szoł więcej dynamiki, świetne wokale i szaleńczy taniec. W pewnym momencie włożył do buzi migoczącą światłem kulę, przez co bardzo przypominał androida - to ten sam numer, który w repertuarze ma Boychild. Cały koncert był zadedykowany Chelsea Manning, trójka komunikowała się z publicznością za pomocą pisanych na żywo przez Mata Dryhursta napisów na ekranie typu "dzięki, dziś zbudowaliśmy tutaj coś istotnego", niektóre komunikaty były w uroczo nieporadny sposób po polsku.

Lucas Abela - Co tu ściemniać, to po prostu bosy facet o prezencji kierowcy tira, grający ustami na kawałku szkła z podłączonym mikrofonem kontaktowym. Jego show był zarówno zabawny, jak i obleśny - składały się na niego śmieszne miny, ślina, pot i plamy krwi na pomarańczowej tunice. Zagrał krótko i na temat.

Bill Orcutt, Helm i Fis - wiadomo było, że wystąpi tylko ten pierwszy z nich, stąd wiele osób, włącznie ze mną, stawiało na pojawienie się Nazoranai, Fushitsushy czy choćby samego Keijiego Haino. Albo jakimś cudem Jandka. Jednak stało się zupełnie inaczej. Gdy Orcutt zakończył swój recital na solową gitarę, który mentalnie przeniósł nas do domku na prerii, technicy wstawili stół, co sugerowało, że jednak będzie to muzyka elektronicza. Fis grał głownie swój nowy album, który jest trochę zbyt podniosły, ale na tyle ciekawy pod względem sound designu i dramaturgii, że ani przez chwilę mnie nie znudził. Szczególnie, że zakończył utworem “Club Track”. Jednak największym zaskoczeniem był Helm, bo jeszcze rok temu nie występował wraz usmarowanego brokatem tancerzem  ubranym w m.in. szelki sado-maso i buty z błyszczącą woalką. Każdy jego ruch był świetnie zsynchronizowany z muzyką i te dwa elementy nie przytłaczały siebie na wzajem, a siebie uzupełniały.

Kamil Szuszkiewicz & Hubert Zemler - jak dla mnie przyćmili występującą po nich Matanę Roberts w Synagodze Tempel i to jest chyba najlepsze podsumowanie.

Lawrence English - fenomen “niespodzianki”, nie lubię za bardzo jego płyt, takie plamy hałasu to niezbyt moja bajka, ale gdy koleś wyglądający na Jandka juniora każe ci położyć się na podłodze, bo tak jest "bardziej romantycznie" niż "gówniane siedzenie" to głupio mu nie ulec. Doświadczenie wibrującej szczęki i tułowiu zawsze jest bezcenne.

Elysia Crampton - Elysia połączyła odczyt swojego nowego eseju dotyczącego takich tematów jak choćby historia Boliwii, transgenderyzm, fizyka kwantowa... Chyba nikt nie mógł w pełni nadążyć za wszystkimi wątkami, które poruszała. I właśnie na tym polega dla mnie jej estetyka - to taki newage'owy kamp, ciągły przesyt, który jest tak samo ironiczny, jak i na serio. Do tego sam koncept jej występu był jedyny w swoim rodzaju, bo grał z konwencją, przekraczał granice między setem klubowym a wykładem.

Syny - podobno RP Boo nagrywał ten koncert...

Tazartès / Romańczuk / Załęski - bardzo podobny set do tego w CSW, więc mnie osobiście nie zachwycił tak jak za pierwszym razem, ale gdyby nie to, byłby w mojej ścisłej czołówce.

Rob Mazurek i Mikrokolektyw oraz Pole & MFO - prawie wszystkie występy w Muzeum Inżynierii były dla mnie najsłabszym ogniwem festiwalu, choć przyciągały najwięcej publiczności. Na szczęście koncert zamknięcia “zreflektował” to miejsce - najpierw Mazurek był sam na scenie, śpiewał oraz grał na kornecie i pianinie, po czym w kolejnych utworach z zaskoczenia pojawili się na scenie członkowie Mikrokolektywu


oraz Marcus Schmickler, Dungeon Acid, Paula Temple, Rabih Beaini i Wacław Zimpel, RSS B0YS, do tego didżejsety Borusiade, Parrisha Smitha, DJ-a Tigera i Gatto Fritto

i rzeczy, których nie dałam rady zobaczyć, a bardzo żałuję: Untold (przez tłum w piątek i morderczą głośność) oraz Greg Fox, Rrose i John Tilbury (bo zaspałam)

(tekst: Andżelika Kaczorowska, foto: Zofia Łobza)

Screenagers.pl (22 października 2015)

Unsound 2015: Surprise :

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: nie lubié sluchac o ansandzie
[30 października 2015]
bosy facet o prezencji kierowcy tira, grający ustami na kawałku szkła show był zarówno zabawny, jak i obleśny - składały się na niego śmieszne miny, ślina, pot i plamy krwi na pomarańczowej tunice wraz usmarowanego brokatem tancerzem ubranym w m.in. szelki sado-maso i buty z błyszczącą woalką gdy koleś wyglądający na Jandka juniora każe ci położyć się na podłodze, bo tak jest "bardziej romantycznie" niż "gówniane siedzenie" i suchasz eseju dotyczącego takich tematów jak choćby historia Boliwii, transgenderyzm, fizyka kwantowa - to taki newage'owy kamp, ciągły przesyt, który jest tak samo ironiczny, jak i na serio
Gość: jaxx
[23 października 2015]
;)

Czy tylko dla mnie Pole zagrał najnudniejszy set świata?
Gość: kaczorowska nzlg
[23 października 2015]
nie, tylko zapomniałam postawić kropki ;)
Gość: jaxx
[23 października 2015]
Ciekawym doświadczeniem odbiorczym była Ephemera od poznawania przestrzeni, przez reakcje publiczności do samej muzyki.

IMO największą niespodzianką była duża ilość artystów, którzy już na imprezie grali. To było trochę rozczarowujące.

Czy fragment od Mazurku jest urwany?
Gość: :(
[22 października 2015]
pic or it didn't happen
Gość: 404
[22 października 2015]
Spotkał*m Buriala w jednym z krakowskich barów. Powiedział mi, że swoją muzykę uważa za w gruncie rzeczy marginalną, że nie spodziewał się aż takiej popularności i że go trochę przerasta. Że jako nastolatek zawsze w klubie wolał słuchać muzyki gdzieś z tyłu, z dystansu. Że całe to performowanie na scenie gdzieś zabija samą muzykę i intymną relację ze słuchaczem, którą daje np. radio. No i że propozycja Unsoundu bardzo pozytywnie go zaskoczyła, bo nikt wcześniej na coś takiego nie wpadł. Bardzo skromny i jakby to powiedzieć, wrażliwy gość. Rozmawialiśmy chyba z trzy godziny, strasznie wymęczył*m biedaka, ale nie miał śmiałości przerwać rozmowy, bo widział moje zaangażowanie. ..., On naprawdę istnieje!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także