Tauron Nowa Muzyka 2015

Tauron Nowa Muzyka 2015: sobota, 22 sierpnia

Rhye – Ależ przyjemne zaskoczenie. Bardzo lubię studyjną twórczość Rhye, ale to co Michael Milosh zrobił na żywo wraz ze swoim zespołem było tak wyrafinowane, że momentami zapominałem się w zachwycie. Głównie dlatego, że wszystkie składające się na show elementy perfekcyjnie współgrały: po pierwsze dopracowane aranżacje, po drugie wokal równie czysty i delikatny jak na płycie, po trzecie wreszcie świetny live band, który licznymi eksperymentami i ingerencją w albumową tkankę poszczególnych utworów wydobywał z nich zupełnie nowe emocje. Najlepszym na to przykładem „Last Dance”, które po zakończeniu motywu zasadniczego przepięknie rozkwitło, a znamienity wjazd trąbki i narastający z każdym taktem funkujący groove, zawstydziłyby zapewne w korespondencyjnym pojedynku utrzymane w nieco podobnej melodycznie stylistyce „Get Lucky” Daft Punk. Przepięknie wypadła też rozimprowizowana, dziesięciominutowa wersja „Open” i nostalgiczne „The Fall”. Właśnie dla takich koncertów od lat jeżdżę na festiwale. (Wojciech Michalski)

Natalia Przybysz – Nie wiem za bardzo, co mogę powiedzieć o tym koncercie, bo o ile wokal Natalia ma bardzo dobry, o tyle teksty jej piosenek są w większości tak irytujące, że nie jestem w stanie przez dłuższą chwilę słuchać ich na poważnie. (Wojciech Michalski)

Kwabs – Młodszy ode mnie o rok Kwabs nie ma jeszcze na koncie debiutanckiej płyty, także ciężko było się na cokolwiek nastawiać. Był oczywiście superprzebój "Walk", przyjęty przez publiczność entuzjastycznie. Były też lekkie problemy z mikrofonem, ale artysta dokończył utwór, nadrabiając brak dźwięku ekspresją sceniczną. Przypominał w tej estradowej manierze Miguela i nie chodzi mi tu o skakanie ludziom na kark. Pokusił się też o bardzo tani chwyt, choć wyszło mu to w sumie nie najgorzej, czyli scoverowanie szalenie popularnego "Lean On" Major Lazer. (Michał Weicher)

Ghostpoet – Myślę, że z rapowych artystów na Tauronie najciekawiej zabrzmiał właśnie Obaro Ejimiwe. Jest to przede wszystkim zasługa mglistej psychodelii jaka towarzyszyła jego bardziej nawet melodeklamującemu niż rapującemu głosowi. Po tylu obracających się wokół tanecznego rytmu występach, taka porcja downtempo okazała się zbawienna. Większość czasu Ghostpoet wykonywał wraz z zespołem utwory z tegorocznego, bardzo udanego, „Shedding Skin”. Utwory takie jak „Better Not Butter” czy rewelacyjne „X Marks The Spot” (gitarowy riff , nieco mocniej niż na albumie zagrany, przypominał wręcz „Passengera” Iggy'ego Popa) zabrzmiały na żywo jeszcze intensywniej niż na albumie głównie za sprawą bardzo dobrego wykonawstwa muzyków, którzy niczym King Krule łączą wyspiarski luz wykonawczy z bardzo dużym wyczuciem niuansów. (Michał Weicher)

Funkstorung – Po Ghostpoecie załapałem się raptem na trzy utwory doświadczonych scenicznie Niemców, ale brzmieli na tyle intrygująco, że nie wypada o nich choćby nie wspomnieć. Ujmowało zwłaszcza to, jak ich niepokojąca elektronika współgrała z wizualizacjami. Tym samym, panowie wyświadczyli mi niedźwiedzią przysługę, sprawiając, że zamiast, zgodnie z pierwotnym planem, popędzić na zespół Syny, uznałem, że nigdzie się nie ruszam. I popełnilem zapewne największy błąd festiwalu... (Wojciech Michalski)

Die Vogel – Moja nadzieja, że zeszłoroczna trauma ze sceny Red Bulla (z drugiego regularnego dnia festiwalu) się nie powtórzy, szybko okazała się złudna – Die Vogel dzielnie zapracowali na określenie ich mianem tegorocznego Kolscha. Naprawdę, momentami brakowało już tylko białych rękawiczek i wulgarnych okrzyków, a najbardziej znamiennym był dla mnie obraz podpitego osobnika (na oko lat około 30), który wręcz zmuszał swoją ewidentnie znudzoną tym występem, wykończoną dziewczynę do euforycznego tańca, postukując ją lekko ręką lub łokciem, ilekroć przestawała się bujać. Kategorie chłopak roku i koncert roku rozstrzygnięte za jednym zamachem. (Wojciech Michalski)

Jamie Woon - Patrząc po frekwencji, był to chyba rzeczywiście główny headliner. Wśród wokalistów i wokalistek, którzy występowali na scenie głównej jest na pewno najgłośniejszym nazwiskiem, ale to wciąż artysta z jednym tylko studyjnym albumem na koncie. Jamiego Woona miałem okazję oglądać po raz pierwszy. Trafiłem na moment, kiedy artysta prezentuje pierwszy od lat nowy materiał. Sprawiło to, że paru piosenek z „Mirrorwriting” pewnie zabrakło, ale przeboje takie jak „Lady Luck” czy moje ulubione „Night Air” były, także nie będę wybrzydzał. Z nowych utworów spodobała mi się piosenka zapowiedziana, o ile dobrze usłyszałem, jako „Lament”, która zabrzmiała jak soulowe Radiohead. Woon dość dobrze rozkładał napięcie – zanurzał się w pościelowych klimatach, ale nie zapominał, by zaraz potem wkroczyć na taneczne szlaki. Sam mistrz ceremonii dzierżył w dłoniach gitarę, której partie urozmaicały przestrzenne brzmienie, ale basu to im nie wybaczę, bo był zbyt przesterowany i niekiedy się rozjeżdżał. (Michał Weicher)

The Juan Maclean – Bardzo chciałem, żeby ten koncert się udał, a... okazał się nawet lepszy, niż się spodziewałem! Szczególnie urzekły mnie fanastyczne aranżacje i odwaga artystów w nieustannym zanurzaniu tych szalenie tanecznych, przebojowych utworów w solidnej dawce szumu. Coś jakby Merzbow stanął za syntezatorami i porozkręcał wszystkie gałki według swojego widzimisię, a następnie podczepił pod to podszyte ambientową mgiełką wokale gwiazd z ejtisowych list przebojów. A mając taki głos jak ten, którym dysponuje Nancy Whang... Oj, można kombinować. Dzięki temu „A Place Called Space”, „I've Waited For So Long” czy „A Simple Design” wybrzmiały na żywo dwa razy potężniej niż na płycie. Aż dziw bierze, że frekwencja była taka sobie. Ale to pewnie przez to, że równolegle swój „show” rozpoczął już pewien znany producent... (Wojciech Michalski)

DJ Koze – Jeśli Die Vogel potraktować jako odpowiednik Kolscha, tak DJ Koze, niestety, ale w relacji oczekiwania – rzeczywistość brzmiał równie rozczarowująco jak Gui Boratto na zeszłorocznej edycji. Wcale się nie dziwię, że neutralni, mający festiwal gdzieś i chcący po prostu się wyspać katowiczanie tak donośnie sygnalizują swoje pretensje do organizatorów za powtarzalny łomot, który dobiegał ich okien, skoro tak zdolni artyści jak Koze grają (celowo?) tak bezpłciowo. W żaden sposób nie przekonują mnie opinie typu: „daj spokój, rozkręcił fajne, dwugodzinne party”, jeśli muzyk z tak ślicznymi nagraniami w dorobku jak choćby „Don't Lose My Mind” serwuje swój materiał w sposób tak prymitywny. Wytrzymałem z kwadrans. (Wojciech Michalski)

Dels – Po czterech latach ponownie miałem przyjemność trafić na koncert Delsa – tym razem już na cały. Miło było patrzeć jak bardzo Brytyjczyk się przez ten okres rozwinął. Obfitość noise'owch partii w podkładach (momentami brzmiało to jak Dalek w wersji demo) bardzo zgrabnie kompilowała się z flow artysty, a całość umilała jeszcze intrygująca gra świateł, bazująca na powolnym przeciąganiu wyrastających z reflektorów, długich błyszczących snopów po twarzach publiczności. (Wojciech Michalski)

Kiasmos – Nieco zaskoczony pokaźną frekwencją, ulokowałem się w możliwie optymalnym miejscu, licząc na jeden z najlepszych koncertów festiwalu. I dokładnie tak było. Taneczny rytm zdominował kojące ambientowe partie przeważające na debiutanckiej płycie projektu, ale w wersji live zabieg ten sprawdził się znakomicie. Przy klimatycznych, choć bardzo minimalistycznych obrazach wyświetlanych w tle, muzyka duetu cechowała się jednocześnie melancholią, radością i tanecznością, a skrupulatne budowanie napięcia w utworach przypominało mi odrobinę analogiczny zabieg stosowany podczas offowego koncertu Amerykanów z Blondes. Najcieplej będę wspominał wykonania „Looped”, „Thrown” i „Held”. Korciło mnie, by zostać jeszcze na Rubber Dots, ale niestety, trzeba było zbierać się na pociąg. Spontaniczny rzut pięciu najlepszych w mojej ocenie koncertów bieżącej edycji wygląda zaś następująco: Autechre, Rhye, The Juan Maclean, Kiasmos, Vessels. (Wojciech Michalski)

Ciężko było dotrwać do tej trzeciej w nocy, ale udało się i wśród naprawdę sporego tłumu, wysłuchaliśmy jednych z naszych faworytów, którzy na szczęście nie zawiedli. Nadzwyczaj udany debiut Islandczyków zabrzmiał w wersji live tak jak powinien, czyli chłodno, sterylnie, ale przy tym ekstatycznie, tak że najdrobniejsze drgania mogłyby kruszyć góry lodowe. Powoli się rozwijające, repetytywne utwory sprzyjały tworzeniu u publiczności nastroju oczekiwania, a punkty kulminacyjne utworów rozsadzały cały namiot. Widać też było, że sami wykonawcy świetnie się bawili i czerpali radość z reakcji publiczności. Wydaje mi się, że „Looped” to był mój ulubiony moment całego festiwalu. Za nic w świecie nie chciałem, żeby ten utwór się skończył. (Michał Weicher)

Screenagers.pl (2 września 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także