Tauron Nowa Muzyka 2015

Tauron Nowa Muzyka 2015: piątek, 21 sierpnia

Tauron Nowa Muzyka 2015 - Tauron Nowa Muzyka 2015: piątek, 21 sierpnia 1

Wstęp

Bez wątpienia teren festiwalu jest jednym z jego największych atutów. Wpisane w miejską tkankę Muzeum Śląskie, w tym roku nawet jeszcze trochę bardziej otworzyło się na festiwal, gdyż rolę tzw. Main Stage pełniło Międzynarodowe Centrum Kongresowe. W ten sposób do głównej sceny zrobił się kawał drogi, przy pokonywaniu której fani muzyki mogli odpocząć od festiwalowej atmosfery i poobserwować sobie katowiczan w ich naturalnym środowisku drogowym. Sala okazała się zbawienna dla zachowania odpowiedniej atmosfery przy koncertach takich artystów jak Nils Frahm czy Rhye, także traktowałbym ten pomysł jako strzał w dziesiątkę. Odległość staje się nieważna, gdy trafia się do tak dobra akustyka pomieszczenia. Nagrodę za zdecydowanie najciekawszą i obfitującą w najlepsze koncerty scenę otrzymać musi zaś namiot LittleBig Stage, gdzie pierwszego dnia skład był tak dobry, że można było w zasadzie nie wychodzić. Niestety podobnie jak w zeszłym roku rozczarowała scena Red Bull Music Academy, która jakoś ma to do siebie, że nawet występy dobrych nazw wypadają tam niczym z lekko tylko ambitniejszej tancbudy. Żałuję za to bardzo sceny Carbon Central, na której nie mogliśmy być tyle, ile chcieliśmy, bo ciekawi artyści z tejże pokrywali się akurat z dobrymi występami w innych miejscach (dużo łatwiej, ze względu na jej lokalizację, było już zobaczyć coś na scenie amfiteatralnej) oraz koncertów otwarcia (Apparat) i zamknięcia (Jeff Mills z Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia), które ponoć wypadły świetnie. (Michał Weicher)

Julia Marcell – Mój trzeci już kontakt z koncertowym wcieleniem Julii Marcell okazał się być tym, który będę wspominał zdecydowanie najmilej. Szczególnie spodobało mi się natężenie noise'u, jakim artystka oplatała swoje piosenki. Przyozdobione anielskimi szarpnięciami gitary „Manners” fragmentami brzmiało więc niczym jakiś zagubiony utwór Slowdive, a dynamika niespotykana w wersji studyjnej biła też chociażby z „Matrioszki”. Imponująco prezentował się także charakterystyczny, czyściutki, ale bardzo zadziorny wokal Górniewicz (uzupełniany jeszcze przez przepyszne chórki), a istotny element całego przedstawienia stanowiła hipnotyczna gra świateł. Naprawdę świetny show – i to już o 17:00. (Wojciech Michalski)

Kate Tempest – Brytyjka otwierała występy na scenie głównej, także nie było tu jeszcze aż takiego klimatu, jaki pojawił się u Frahma, ale myślę, że chwalona za zeszłoroczne „Everybody Down” artystka już całkiem nieźle sobie radzi na scenie. Przyda jej się doświadczenie, szczególnie że ewidentnie celuje ona w rejony artystów atakujących barykady przy pomocy słów. Zaangażowane teksty, szybko przez Kate wyrzucane z płuc, przyozdobione były muzyką zbliżona do tego, co kiedyś robiła (i w sumie ostatnio znów robi) M.I.A. tyle że z mniejszą ilością egzotyki. (Michał Weicher)

Vessels – Liczyłem po cichu, że koncert Brytyjczyków może być jednym z highlightów całego Taurona i się nie zawiodłem. Brzmienie żywych instrumentów nadawało ich repetytywnym kompozycjom zaskakującej przestrzenności, a same utwory działały na emocje na przeróżne sposoby: od delikatnego, lekko ambientowego "Echo In" po taneczny wymiatacz w postaci "Elliptic". Po kilku minutach występu pojawiła się nieco niezręczna chwila ciszy, ale na szczęście panowie, gdy już zaczęli grać, obronili się po mistrzowsku, a przy artykułowanych ze sceny dźwiękach trudno było ustać w miejscu. Już dawno nie byłem na tak dobrym festiwalowym koncercie o godzinie 19.00. (Wojciech Michalski)

Eskmo – Publiczność bawiła się świetnie, ale ja już raczej nigdy nie przekonam się do twórczości Amerykanina. Były podkręcone basy, patenty znane ze stylu wonky i uderzanie w różne domowe sprzęty. Niestety nie było to spowodowane tym, że facet gra industrial. Raczej była to taka, hehe, wiksiarska przeszkadzajka do rytmu. Samo granie zaś dość ciepłe, żeby nie powiedzieć letnie. No było spoko nawet, przyznaję, że facet dwoił się i troił na tej scenie, żeby wytwarzać coraz to inne elektroniczne efekty, urozmaicające utwory, a to się ceni. (Michał Weicher)

Nils Frahm – Na pewno sceneria była tu na plus, bo nie wyobrażam sobie tego koncertu pod namiotem. Frahm nie jest typowym artystą festiwalowym – wręcz przeciwnie – zazwyczaj jego występy odbywają się w kameralnych salach... no i nie są tanie. Tym bardziej więc warto było być wtedy w Międzynarodowym Centrum Kongresowym. Frahm bardzo powoli, od syntezatora przechodził do pianina i tworzył przy ich pomocy leniwie sunącą falę ambientowych melodii. Jeden utwór trwał u niego kilkanaście minut, więc kluczową kwestią okazało się wczucie w klimat. W końcu też pojawił się intensywniejszy rytm, jakby nieoczekiwanie, po uśpieniu czujności. Niemiec dokładający kolejne warstwy dźwięków i rozciągający utwory na wiele sposobów wykazuje się nie tylko dużą sprawnością techniczną, ale też wyobraźnią godną mistrzów zarówno minimalizmu, krautrocka, jak i microhouse'u. Progresywna elektronika najwyższej klasy. (Michał Weicher)

Taco Hemingway – O twórczości Filipa Szcześniaka napisano już niemal wszystko (zresztą, i ja pokusiłem się na łamach jednego z portali o pochlebną wzmiankę). Co prawda doświadczony na żywo w Katowicach fragment koncertu specjalnie mnie nie ujął (raz, że wracając z z Frahma załapałem się tylko na trzy utwory, dwa – zatłoczona przestrzeń amfiteatralna niezbyt mnie przekonywała, choć oczywiście taka bardziej interaktywna i ludzka forma kontaktu z muzykiem innym mogła się podobać), ale zaraz po występie doświadczyłem scenki, która oddała mi to z nawiązką. Otóż, gdy szykowałem się do odwiedzenia toi-toia, jedna z uczestniczek imprezy poprosiła jakiegoś lekko wstawionego osobnika (zgaduję, że kolegę), by potrzymał przez chwilę jej niedopite piwo. Ten zaś, ewidentnie sympatyzując z treścią płynącą z „Białkoholików”, odparował: „To zawiera glutaminian” i wyrzucił kubełek z ożywczym płynem wysoko nad toaletami w siną dal. Dopowiadając sobie w myślach: „Bardzo proszę”, pospiesznie zabarykadowałem za sobą drzwi. (Wojciech Michalski)

Dopplereffekt – Stylizacja tego koncertu była na swój sposób wyborna, choć muzycznie nie był on niczym specjalnym. Klimat kojarzył się trochę z występami Kraftwerk, do których dołączył osobnik odpowiedzialny za teledysk do „Get Freaky” Music Instructor oraz któryś z członków naszego industrialnego zespołu Job Karma. Wyglądający jak swoje własne cienie muzycy (wizualnie przypominało to nieco zeszłoroczne poczynania Keleli) stali w skupieniu przy keyboardach i teatralnymi gestami oddawali się grze (a może jej symulacji?). Bijący z całej tej sztuczności surrealizm dostarczył mi naprawdę sporo... hmm, sam nie wiem, albo uciechy, albo niepokoju. (Wojciech Michalski)

Tyler, The Creator – Kultowy już gwiazdor off rapu z Odd Future na początku koncertu zdążył już obrazić Polaków. Taki to z niego zawadiaka. Szkoda tylko, że gdyby to jakiś hipotetyczny polski artysta pojechał do, dajmy na to, Lesotho i zagadał w podobny sposób do rdzennej publiczności, to zostałby posądzony od razu o rasizm i kulturową zaściankowość. To że takie akurat refleksje mnie nachodzą w związku z koncertem świadczy pewnie o tym, że nie było to dla mnie zbyt ciekawe doświadczenie. To po prostu zupełnie nie moja estetyka, co nie jest jednoznaczne z tym, że był to występ zły. W swoim gatunku był pewnie dobry. Tyler był agresywny, skakał po scenie i nawijał zdartym głosem pod psychodelę bitów. Nie były to podkłady noise'owe jak u Dalek czy clipping, którzy świetnie brzmią na żywo, ale i tak ściany się trzęsły. (Michał Weicher)

Autechre – Sean Booth i Rob Brown po raz kolejny dowiedli, że są wizjonerami i zasługują na jakiś równie ekstrawagancki jak ich muzyka pomnik. Zasłyszane legendy okazały się prawdziwe – panowie rzeczywiście grają swoje koncerty w zupełnej ciemności. Wszystko to wyglądało jak jakieś wielkie party robotów, ludźmi pod sceną telepało na prawo i lewo, nagromadzenie piknięć i brzęknięć w taktach przyprawiało o zawrót głowy, a brak jakichkolwiek świateł jeszcze bardziej pobudzał wyobraźnię i zmysł słuchu. Ten swoisty post-russolowski trolling był tym doskonalszy, że melodyjnych motywów właściwie nie było, mimo że Brytyjczycy mają ich w dorobku multum. Non stop mieliśmy za to do czynienia z rytmiczną, dopracowaną, wypełnioną hałaśliwymi, choć tanecznymi niusansami muzyczną (muzyczną?) ucztą. Futuryści byliby zachwyceni. (Wojciech Michalski)

Podczas zeszłorocznego koncertu Pink Freud plays Autechre Wojciech Mazolewski zadał publiczności retoryczne pytanie, czy lubią płytę „Amber” po czym wraz z zespołem zagrali „Montreal”. Fajnie było, a piszę o tym dlatego, bo podczas tegorocznego koncertu Autechre nie było nic z tych rzeczy. Nie pojawiło się ani „Amber” ani też jakikolwiek ambient, żadnej melodyjki, nawet skrawka. Było za to totalnie zdehumanizowane show, odbywające się w ciemnościach, brutalne i przekraczające granice przyswajalności. Anglicy właściwie przez całą godzinę bez przerwy serwowali szybkie i agresywne serie zdigitalizowanej sieczki. Dla kogoś, kto zawsze chciał usłyszeć jak Autechre brzmi na żywo był to więc raj na ziemi. Dla całej reszty zaś... no cóż, przynajmniej mają pewność, że już nigdy więcej nie usłyszą nic podobnego. Na paru koncertach harsh noise'owych byłem, więc tym bardziej zaimponowało mi to, jak Anglicy robią właściwie podobną robotę, tyle że zamiast rozwijać powoli coraz bardziej intensywną ścianę hałaśliwych glitchy, atakują słuchaczy idealnie odmierzonymi partykułami technicznego chaosu. Były też wbrew pozorom melodyjki, majaczące gdzieś w tle na moment, by zaraz zostać przygniecionym przez grube warstwy szumu. No i niektórzy pokazali też, że da się do tego zatańczyć. (Michał Weicher)

Objekt – Szczerze mówiąc, zupełnie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Na albumie „Flatland” berliński producent gra typowe IDM, więc zakładałem, że na żywo będą to nieco bardziej podkręcone glitche i łamańce. Wkazywać na to mógł też fakt, że Niemiec znajdował się w rozpisce po Dopplereffekt i Autechre. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy Objekt zagrał bardzo stylowe, prostolinijne minimal techno, acidy i inne klasyczne style lat 90. Poprzez umiejętne podbijanie rytmu i nakładanie kolejnych warstw artysta rozkręcił naprawdę solidną imprezę, która daleka była od prymitywnego 4/4. (Michał Weicher)

Screenagers.pl (2 września 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kidej
[7 września 2015]
A, przepraszam, troche sie rozpedzilem i nie zauwazylem tego:

"Były też wbrew pozorom melodyjki, majaczące gdzieś w tle na moment, by zaraz zostać przygniecionym przez grube warstwy szumu. "

W tym pierwszym cytacie chodzilo pewnie o melodyjki konkretnie z "Amber". To zwracam honor, sam po koncercie bylem wrecz zdziwiony tym jak bylo momentami rytmicznie i ze gdzies sie serio wkradly parosekundowe minimelodie.
Gość: kidej
[7 września 2015]
"Nie pojawiło się ani „Amber” ani też jakikolwiek ambient, żadnej melodyjki, nawet skrawka. "

Oj, no nie mowcie. Byla przez jakies trzy sekundy melodia! xD
Gość: mweicher
[2 września 2015]
no właśnie, przecież to boards of canada stamtąd są xd
Gość: terefere
[2 września 2015]
Mną TAKŻE wstrząsnęli Autechre, TAK ŻE w pełni popieram wpis.
Gość: Słoń Czepialski
[2 września 2015]
Autechre to nie Szkoci

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także