OFF Festival 2015

OFF Festival 2015: niedziela, 9 sierpnia

Złota Jesień

No i ja się pytam, dumni wy jesteście z siebie ludzie? Macie wy rozum i godność człowieka? Jak tak można mieć gdzieś wszelkie punkty zaczepienia? No jak? Ten koncert był, jak turlanie się w beczce z pagórka. Do tego pogo pod sceną i gość z obręczą od kosza wczepioną w czapkę, z gumowym fallusem w ręku. Żałuję tylko, że ta masakra nie mogła odbyć się w namiocie Trójki. Choć to by trąciło zbyt dużą symboliką, a oni radzą sobie bez tego świetnie.

PS Liczyłem na to, że Miłosz Cirocki napisze recenzję tego koncertu. (Rafał Krause)

No, co tu dużo gadać. To może, żebyśmy nie byli posądzani o kolesiostwo, wskażę jedną rzecz w tej eksplozji, która mnie drażniła – wokal Miłosza, wpadający w barwę niesfornej, japońskiej dziewczynki. E, ściemniam, tak naprawdę bardzo mi się to podobało. (Karol Paczkowski)

Der Father

Często mam wrażenie, że młode polskie zespoły, grając na Offie, niekoniecznie skutecznie czegoś szukają, znajdując czasem jeden fajny motyw bądź kawałek znośnego refrenu. Tymczasem Der Father wyszli na scenę i zagrali tak, jakby etap poszukiwań mieli dawno za sobą. Z ogromną siłą i pewnością siebie zaprezentowali swój materiał – interesujący na płycie, na żywo brzmiący wprost fenomenalnie. Jeśli tę niebanalną, rockową energię przeniosą na swój następny album, jeśli wyprodukują go w ciut mniej przekombinowany sposób, stawiając tym razem w większym stopniu na żywiołowość, nie będą mieć konkurencji na krajowym podwórku i staną się poważną konkurencją dla wielu światowych kapel, próbujących w swojej twórczości bazować na tradycji energetycznej psychodelii. (Piotr Szwed)

Ukryte Zalety Systemu

Oczekiwania spełniły się w stu procentach. Świetne granie, świetne teksty. Gang Of Four i Wire spotkali się z rodzimą Nową Falą, język systemu ponownie został obnażony, sparodiowany, skrytykowany. UZS zarówno od strony muzycznej, jak i lirycznej, operują formami, które można zaliczyć do tradycji, ale udaje im się to sprzedać zaskakująco świeżo. Hasła wbijały się do głowy ("projekt jest finansowany ze środków planety", heh), gitara cięła gorące powietrze, sekcja rozruszała kończyny. I koncert nie był również za długi, co w przypadku tak konkretnego, punkowego grania, jest bardzo istotne. Czułem niedosyt. (Karol Paczkowski)

Steve Gunn

Jestem skłonny zrozumieć ludzi, którym ten koncert się nie podobał. Problemy techniczne, gitara Gunna trochę zbyt wycofana, za duszno na zachwyt nad tak subtelną, ciągnącą się muzyką. Ale to był mały-wielki koncert. Mimo przeciwności losu (część sprzętu tria zatrzymano na lotnisku) i męczącej pogody (sam Gunn kilka razy wspominał o „wypoceniu twarzy”) udało się odtworzyć tę ciepłą i melancholijną aurę, znaną z dwóch ostatnich krążków. Na tle wszystkich dziwnych i intensywnych koncertów tego festiwalu, występ Gunna był czymś niemal zbyt prostolinijnym, nieefektownym, odstającym. Długie pauzy między utworami czy wymiana kabla nie przeszkodziły jednak zaczarować, zatrzymać na chwilę czas. W repertuarze brakowało co prawda numerów śmielej sięgających do tradycyjnego folku, zabrakło mi również wspaniałego „Lurker”, ale Gunn postawił na sprawdzone i jednorodne kompozycje, co chyba ostatecznie wyszło wszystkim na dobre. No i sprawił wrażenie fajnego faceta, bez śladu pozy i megalomanii, co jest przecież niezwykle cenne. (Karol Paczkowski)

Son Lux

Na ten koncert zupełnie nie spodziewałem się trafić, jednak kiedy już tak się stało, postanowiłem dać temu szansę. Muzyka Son Lux to w ogóle nie jest moja para kaloszy, w jakiś sposób udało mu się przykuć moją uwagę. Z poziomu strefy gastro brzmiało to, jakby koleś próbował połączyć ze sobą wiele nieprzystających do siebie estetyk, wszystko w obrębie jednego utworu. W zależności od momentu, w którym włączyłem się do słuchania, Son Lux przypominał Muse, Battles, Arcade Fire i Vampire Weekend. Oczywisty przerost formy nad treścią i płaczliwy wokal sprawiły, że udało mi się z tego koncertu czerpać swego rodzaju perwersyjną przyjemność. (Krzysztof Krześnicki)

Spotkanie z Patti Smith

Bezdyskusyjnie największa legenda spośród zaproszonych na festiwal artystów, ikona muzyki, a może w ogóle kultury XX-wieku okazała się gościem specjalnym Kawiarni Literackiej i około 19.30 trzeciego dnia festiwalu przez ponad godzinę odpowiadała na pytania Michała Nogasia (Trójka), Szymon Kloski (Instytut Książki) oraz zebranej publiczności. Patti Smith zrobiła wrażenie osoby niezwykle spokojnej i otwartej na kontakt z ludźmi. Zrezygnowała z sugerowanej jej możliwości przeczytania swoich wierszy, słysząc, że dźwięki dobiegające z koncertu Decapitated będą średnio pasującą do nich muzyką tła. Mówiła głównie o swoim postrzeganiu roli artysty, akcentowała też spokój i zwyczajność życia prowadzonego obecnie poza koncertami. Dzieliła się radością z mieszkania w małym domu niedaleko plaży, możliwością czytania tam książek oraz wychodzenia na długie spacery, podczas których może prowadzić rozmowy z surferami. Pytana o związki z feminizmem, stwierdziła, że jej muzyki nie powinno się zawężać do kwestii praw kobiet, gdyż zawsze opowiadała się po prostu za prawami człowieka, każdego mężczyzny i każdej kobiety. Dzieliła się wrażeniami z pobytu w Katowicach, chwaliła ich architekturę oraz mówiła o radości związanej ze spotykaniem na ulicy przypadkowych osób, w tym, jak się okazało, członków publiczności zgromadzonej w Kawiarni Literackiej. Skutecznie zniechęciła do bardziej osobistych pytań sarkastycznym komentarzem dotyczących grzebania w życiorysach artystów, mówiąc, że podstawowym komunikatem twórcy jest dzieło, a nie wiedza np. na temat czyichś preferencji seksualnych. Wymieniając swoje ulubione książki wspomniała o „Moby Dicku”, „Biblii” i, co zrobiło na zebranych spore wrażenie, „Ulicy Krokodyli” Brunona Schulza. Jedna osoba zrezygnowała z zadania pytania, wykorzystując okazję wręczenia artystce swojej płyty. Osobnym wątkiem okazały się rozważania o relacjach między muzyką i literaturą, Patii Smith nie zgodziła się z tezą, że współcześnie związki tych dwóch światów są mniej widoczne niż kiedyś. Chwaliła twórczość raperów oraz, jako przykład doskonałego autora, wymieniła Micheala Stipe’a, zachwycając się wersem: „It's the end of the world as we know it and I feel fine”. Zadałem Patii Smith niezbyt mądre pytanie: który utwór z „Horses” uważa po latach za szczególnie aktualny? Odpowiedziała, że nie dzieli tej płyty na poszczególne utwory i na pewno nie gra jej teraz ze względów nostalgicznych. To była pierwsza odpowiedź, drugą ważniejszą był koncert, który uświadomił chyba nie tylko mi, że podejście do „Horses” jako do albumu z ograniczonym terminem ważności było nieporozumieniem. (Piotr Szwed)

Patti Smith

Piszę tę notkę z żarliwością neofity. Aż do niedzielnego wieczoru, nigdy nie przeżyłem zachwytu twórczością autorki „Horses”, więc naprawdę nie spodziewałem się po tym występie niczego szczególnego. Poza tym nasłuchałem się wielu koncertów legend rocka wracających do swoich dawnych nagrań (choćby ostatni, łódzki koncert Johna Cale’a), podczas których znudzona publiczność czekała do końca z szacunku dla dwóch rzeczy – rangi występującej postaci i wydanych na nią, ciężko zarobionych pieniędzy. Wystarczyło mi jednak naprawdę kilka pierwszych minut koncertu, by wiedzieć, że w tym przypadku sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Patti Smith zagrała „Horses” w taki sposób, jakby był to album nagrany przez nią wczoraj, wypływający wprost z aktualnych myśli i przeżyć. Rewelacyjna forma wokalna, zespół doskonale podążający za lubiącą improwizację artystką, perfekcyjne brzmienie, a przede wszystkim charyzmatyczność. Prekursorka ogromnej ilości współczesnych zjawisk zrobiła na tym koncercie wszystko, co w przypadku innych wykonawców byśmy wyśmiali, uznali za schematyczne zagrywki z zakurzonego podręcznika „Podstawy rockowego etosu”. Przemowy o pokoju, hasła o zmienianiu świata, zrywanie strun na koniec koncertu… To chciałoby się powiedzieć ideologiczna tandeta, ośmieszona przez ogromną ilość zapatrzonych w hipisowski rock epigonów, Januszy i Januszek Rocka. Tymczasem, gdy Smith zaczęła przemawiać, zapadła pod sceną nieprawdopodobna cisza, gdy przechodziła do krzyku przekazywała publiczności niesamowitą energię, gdy demolowała gitarę, widać było, że jest to po prostu najlepsza z możliwych, katartyczna pointa złożonego emocjonalnie show. Patti Smith do końca życia będzie za młoda na Dolinę Charlotty. (Piotr Szwed)

Girl Band

To nie jest tajemnica, ale w ostatnich latach podchodzę do muzyki gitarowej jak pies do jeża. Co ktoś mi puszcza nowy, powszechnie opisywany zespół, to może usłyszeć moje marudzenie. Ale to nie jest tak, że nie lubię niezależnego rocka – po prostu brakuje mi takich grup jak Girl Band. Słychać, że Irlandczycy mają szersze horyzonty niż ogarnianie indie kanonu – właściwie po motoryce i długiemu nierozładowywaniu napięcia ich utworów strzelam, że nie jest im obcy dance punk w duchu Liquid Liquid czy Jamesa Chance’a. Albo/i chodzą czy chodzili kiedyś do klubów – w końcu mają w repertuarze cover Blawana. Ktoś mi doniósł, że ważną inspiracją Girl Band jest The Fall, co tłumaczyłoby dość nonszalancki a zarazem neurotyczny sposób śpiewania i zachowywania się na scenie wokalisty. Zbitka tych elementów z różnych bajek i naprawdę dobre wykonanie wywindowały ich koncert do mojej offowej czołówki. Poproszę więcej takiego grania. (Andżelika Kaczorowska)

Buffalo Daughter

Jedno z najmilszych zaskoczeń. Sprawdzając sobie kilka albumów Buffalo Daughter przed Offem nie mogłem się wgryźć w więcej niż garść numerów, większość wydawała się sterylna i nieżywotna. Ich funkowo-kraut-rockowe odjazdy na albumach nie są jednak nawet w połowie tak ekscytujące, tak „groovy”, jak w wykonaniu na żywo. Prawdziwe labirynty modulacji gitary i syntezatora, a przy tym ultra-chwytliwy, taneczny koncert. Nie mam pojęcia, czy zagrane zostały trzy rozimprowizowane kompozycje, czy to był kolaż większej ilości numerów, a to chyba najlepszy komplement. Wirtuozeria i luzackość w jednym. Poszedłem sprawdzić, pewien, że zacznę się nudzić, a zostałem do końca. Kto słuchał stękania na Leśnej, niech żałuje. (Karol Paczkowski)

Run The Jewels

Przegapiłem parę koncertów na tegorocznym Offie, ale ciężko będzie mnie przekonać, że przegapienie któregokolwiek z nich mogłoby bardziej boleć niż ominięcie RTJ. A było blisko. Jeszcze 20 min przed ich gigiem wywlekałem się z gorączką z namiotu po godzinnym śnie. Wszelkie objawy przeszły mi jednak po usłyszeniu pierwszych taktów „Run The Jewels”. Co było dalej? Niesamowite pokłady energii, przyklejenie do bitów, humor. Po co o tym pisać? Przecież to logiczne. Najważniejsze były słowa Killer Mike’a, który nazwał wartości płynące z jego muzyki paralelnymi do wartości płynących z muzyki Patti Smith (grającej chwilę wcześniej na tej samej scenie) kiedyś. W ten sposób symbolicznie przejął pałeczkę kulturowej rewolucji po nestorce punk rocka. To istotne w kontekście dedykowania wcześniej kawałków ofiarom brutalnych „interwencji” policji w Stanach Zjednoczonych. No nic. To był prawdopodobnie najlepszy koncert Off Festivalu. (Rafał Krause)

Bookworms & Steve Summers

Po trzech dniach moje akumulatorki już naprawdę padały, jednak jako wielbicielka twórczości obu tych producentów dałam radę wytrzymać chociaż pół godziny ich live-actu. Ciekawie wypadł w kontekście innych rzeczy, które działy się w tym czasie na terenie festiwalu – zarówno Acid Arab na Dzikiej Scenie oraz DJ Nigga Fox grali jak najbardziej do tańca, tak Bookworms i Steve Summers może nie rezygnowali zupełnie ze stopy, ale skupiali się na rozmytych, wręcz rozmarzonych barwach. Szkoda, że dźwięk ze Sceny Leśnej był tak cicho, że bardzo słabo było ich słychać z oddali, stąd niewiele osób zapuściło się w te tereny. Wpłynęło to też niestety na odbiór całości, bo błogie dźwięki często były zagłuszane przez kebab techno i wariację na temat kuduro. Może pomysł by zrobić jeden namiot z elektroniką, z naciskiem na taneczną, nie jest taki zły? (Andżelika Kaczorowska)

DJ Nigga Fox

Nie było innego wyboru niż Nigga Fox, mając w pamięci jego fenomenalny występ na Unsoudzie dwa lata temu. Żal z powodu ominięcia gigów kolektywu Acid Arab oraz Bookwroms ze Stevem Summersem przeminął w mgnieniu oka. Bowiem bez wątpienia była to najlepsza potańcówka festiwalu. Patent na udaną imprezę taneczną jest prosty – wystarczy zaprosić Rogerio Brandao, a on już zadba, by parkiet płonął od początku do końca. Umiejętności wodzirejskich mógłby mu pozazdrościć każdy DJ – w czasie krótkich breakdownów puszczał sampel ze swoim imieniem, tak by nikt nie miał wątpliwości z kim ma do czynienia, a w końcowych partiach setu przechadzał się po scenie tanecznym krokiem. Nigga Fox posiada też wielką umiejętność wydobywania potencjału tanecznego z takich afrykańskich stylów jak kuduro czy kizomba. Wszystko dzięki redukcji do minimum niepotrzebnych ozdobników, odpowiedniemu zaakcentowaniu rytmu i umiejętnemu połączeniu tej muzyki z odmianami house’u i techno rodem z gett Chicago i Detroit. (Krzysztof Krześnicki)

M.E.S.H.

Występ członka berlińskiego kolektywu Janus stanowił idealne zwieńczenie festiwalu. Pomysł z powierzeniem ostatnich koncertów dnia w ręce wytwórni PAN Records również okazał się strzałem w dziesiątkę. Co prawda udało mi się zdążyć tylko na ostatnie pół godziny M.E.S.H., lecz to wystarczyło, żeby postawić tak śmiałe tezy. Końcówka jego setu obfitowała w połamane dźwięki z pogranicza house’u, grime’u, UK bassu i innych odmian muzyki elektronicznej. M.E.S.H. nie pozostawiał wiele miejsca na kontemplację i wyciskał ze zmęczonej materii publiczności festiwalowej ostatnie podrygi i resztki sił. (Krzysztof Krześnicki)

Screenagers.pl (14 sierpnia 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Kowal
[8 września 2015]
Nie przesadzajmy, żeby od legendarnej postaci wymagać, by nadążała za wszystkimi najnowszymi trendami - muzycznymi i politycznymi. Przy tak świetnym koncercie nie wypada chyba marudzić.
Gość: pszemcio
[31 sierpnia 2015]
a moim zdaniem dizeje się w świecie tyle, że jest lepiej by wyszło gdyby zwróciła uwagę na współczesne problemy, jesli juz chce agitację uprawiać. żeby nie było nieporozumień - koncertem byłem urzeczony, ale te agitacje, to przekonanie o gitarach które wygrywają ze złem na świecie itd. naiwne, na swój sposób piękne, ale zdania nie zmienię że niedzisiejsze
Gość: szwed
[28 sierpnia 2015]
Patti Smith "gadała o Nagasaki", bo dzień koncertu przypadał na rocznicę tego wydarzenia. Moim zdaniem wypowiedź ta w żadnej mierze nie świadczy o tym, że jest "trochę z innych czasów". Wybrała dobry czas i dobre miejsce, by przypomnieć o chyba największej zbrodni w historii jej narodu.
Gość: kow
[27 sierpnia 2015]
w tym roku pojechałem na Offa specjalnie na koncert Patti Smith, po tym jak zaprezentowała się rok temu w Parku Sowińskiego. i nie zawiodłem się
Gość: pszemcio
[16 sierpnia 2015]
Patti trochę z innych czasów jednak, bo mając do dyspozycji tyle współczesnych tragedii na świecie, gada wciąż o Nagasaki, a mówiąc o "współczesnych" związkach literatury z muzyką wspomina o REM:). No ale oczywiście koncert wspaniały, jako fan przeżyłem bardzo
Gość: jaxx
[16 sierpnia 2015]
Część tekstów z relacji (np. Kristen) sugeruje, że relacjonujący mają niewielkie pojęcie o tym co sporo zespołów, o których pisze obecnie robi. Jednak młodzi ludzie niewiele mają ciekawego do powiedzenia...
Gość: Marian
[15 sierpnia 2015]
Niestety, Wasze recenzje z tej edycji Offa są dokładnie takie jak tegoroczny festiwal: nijakie i bez sensu. Serio, Waszym zdaniem to była jedna z najlepszych edycji? Bo moim zdaniem była jedną z najsłabszych.
Gość: krause nzlg
[15 sierpnia 2015]
#Jacek - pozwolę napisać jeszcze raz to zdanie:

To był PRAWDOPODOBNIE najlepszy koncert Off Festivalu.

Subiektywnie pewnie najlepszy.

PS W namiocie leżałem jakąś godzinę, to nie tak długa absencja.

Pozdro
Gość: Jacek
[15 sierpnia 2015]
Gratuluję recenzji Run The Jewels. Człowiek pisze zę to pewnie najlepszy koncert offa i jednocześnie pisze że innych hie widział, bo leżał w namiocie :) Lepszego podsumowania twórczości recenxentów screenagers hie sposób wymyśleć :) peace !
Gość: skujan
[14 sierpnia 2015]
Doldrums najbardziej niedocenionym koncertem tegorocznego Offa.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także