Relacja z Heineken Open'er Festival 2006
Zastanawiam się jak byście się czuli gdybym potraktował temat Openera z wnikliwością największej polskojęzycznej stacji muzycznej (przynajmniej z nazwy) i zamknął kwestię tegorocznej edycji w tysiącu znaków (ona dała jej całe dwadzieścia minut). Dwa zdania o zimnych prysznicach, trzy o koncertach, „do zobaczenia za rok” i cześć. Żyjemy w zabawnym kraju i na każdym kroku się to potwierdza – dzień lub dwa po powrocie z festiwalu mignęła mi w innej telewizji zajawka transmisji z „największego muzycznego wydarzenia roku”, lecz myliłby się ten, kto spodziewałby się obszernej relacji z występu Franz Ferdinand i Basement Jaxx. Chodziło o wielki come-back idola polskiej klasy robotniczej z lat siedemdziesiątych, znanego Wam może z klasycznej strony internetowej, a szczególnie galerii „w domowych pieleszach”, Edwarda Hulewicza. Z tym większym niedowierzaniem wspominam trzy dni spędzone na gdyńskim festiwalu, pod wieloma względami zupełnie niepolskim. Samą organizację można by zachwalać przez trzy akapity, ale jak ktoś był, to wie, a jak nie był, to i tak nie uwierzy. Przejdźmy więc do rzeczy, czyli subiektywnego przeglądu zaliczonych koncertów.
Dzień pierwszy
Na papierze pierwszy dzień zapowiadał się najmniej atrakcyjnie. Początek był jednak obiecujący. The Car Is On Fire potwierdzili, że rozwijają się z koncertu na koncert, a materiał na drugą płytę jest bardziej treściwy niż ten z debiutu. Jak zwykle powalający mostek pomiędzy „Scarlett O’Hara” i „Cranks”, zaraźliwe melodie nowych „Can’t Cook, Who Cares” lub „What Life Is All About” czy taneczność „Love” były highlightami późnego popołudnia. Jeśli o 20.00 wystąpił być może najbardziej utalentowany z młodych polskich zespołów, to o 22.00 przeciwnie. To znaczy ja zupełnie występu Cool Kids Of Death nie kupiłem. Wrażenie ciągłego cytowania Joy Division i The Cure na siermiężną, punkrockową nutę z ogólną schematycznością kompozycji raziło szczególnie na tle pomysłowości TCIOF. Wykonawczo było poprawnie, „Butelki z benzyną i kamienie” miały moc, ale w oczy rzucały się głównie zachwiane proporcje pomiędzy bojowym nastawieniem łodzian, a czysto muzyczną esencją.
Na wspomnienie występu Pharrella Williamsa ortodoksyjni fani indie-rocka dostają drgawek. Na szczęście sam Murzyn nie czuł się w ogóle spięty i dostarczył ponad godziny naprawdę dobrej zabawy. Ktoś dysponujący tak przyjemną, ciepłą barwą głosu, naturalną muzykalnością i zdolnością do nawiązywania kontaktu z publiką to postać stworzona do letnich festiwali. Część setu wypełniły numery bazujące na typowo soulowym feelingu, pod koniec zrobiło się gitarowo, generalnie jednak wielki plus dla niego. Dobra nota nie należy się niestety Placebo (na zdjęciu). Występ tria bazował na nowym, nudziarskim albumie i można by streścić go w trzech słowach: wyszli, zagrali swoje, poszli – gdyby nie fakt, że na koniec zmasakrowali jeszcze klasyczne „Running Up That Hill” Kate Bush. Doprawdy, wykonanie openera „Hounds Of Love” miało w sobie więcej z wrażliwości Within Temptation niż ponadczasowej lekkości oryginału. Rozczarowanie, szkoda.
Dzień drugi
Jeżeli z perspektywy czasu pierwszy dzień wypadł najsłabiej, to dla kontrastu, drugi obfitował w wielkie emocje. Piątek rozpoczął wczesny występ Myslovitz na dużej scenie. Bez typowej dla ich koncertów, klubowej atmosfery, bez wywoływania „Peggy Brown”, bez „Długości dźwięku samotności” i paru innych hitów, a więc inaczej niż zwykle. Brzmieli znakomicie, grali bezbłędnie, a „Mickey” postawił kropkę nad i. W tych mało szczęśliwych, popołudniowych warunkach to był naprawdę bardzo dobry, nie odstający od parady piątkowych gwiazd koncert. Pierwszy raz gorączkowe oczekiwanie na koncert dało się jednak poczuć dopiero przed Franz Ferdinand (na zdjęciu). Najpierw kilkadziesiąt tysięcy ludzi wysłuchało „Damaged Goods” Gang Of Four, a po chwili przy dźwiękach Neutral Milk Hotel wyszli na scenę Szkoci. Od pierwszych taktów „This Boy” rozpoczęła się półtoragodzinna zabawa, z kulminacją przy „Walk Away”, „Do You Want To” i oczywiście „Take Me Out”. Przy późniejszej wymianie uwag nikt nie miał wątpliwości – Franz Ferdinand średnio słucha się w domu, ale festiwalowo są nie do pobicia.
Mimo wszystko kolejność pojawiania się gwiazd na scenie głównej nie była najszczęśliwsza, przyznajmy. Sigur Ros powinni byli zamykać drugi dzień, tymczasem zostali wepchnięci między dwa stricte imprezowe koncerty. Jednak szybkość, z jaką zawłaszczyli sobie widownię – a raczej rozłożyli ją na wznak pod rozgwieżdżonym niebem – robiła wrażenie. Było w tym występie, tych budowanych na zasadzie bardzo cicho/bardzo głośno i śpiewanych anielskim głosikiem, niemożliwie podniosłych utworach coś bajkowego. Dobrze podsumował to mój kolega, rzucając coś w stylu: za pięknie grają, idę na Ladytron. Poszliśmy.
Helena i spółka spóźnili się pół godziny, kradnąc nam przynajmniej dwa utwory Islandczyków. Pierwsza wokalistka Ladytron wyglądała znakomicie, lecz na tym superlatywy się kończą. Nie zwykłem wybrzydzać na nagłośnienie, ale stojąc pod samą sceną z trudem wychwytywałem jaką piosenkę aktualnie grają. Do tego mechaniczny chłód bijący od zespołu nie pozwalał złapać z nim najmniejszego kontaktu. Przy siódmym numerze to przestało być zabawne – zdecydowałem się wymienić Ladytron na Scissor Sisters. Była to – o dziwo – najlepsza decyzja wieczoru. Duet wokalistów SS, Ana i Jason, zrobił być może największy show festiwalu, nawiązując wzorową interakcję z publicznością (klasyczne już „toroboty bitches!” czy „kczecze tańczycz?”) i sprzedając swoje ekstremalnie kiczowate połączenie perwersyjnego disco z glamowym wykopem absolutnie wszystkim obecnym. Po nich grał jeszcze Coldcut i ponoć był to niespodziewanie genialny występ. Ponoć. Ja poszedłem spać.
Dzień trzeci
Po stricte gitarowym, drugim dniu, trzeci miał profil typowo imprezowy. Ważne rzeczy zaczęły się od The Streets (na zdjęciu). Skinner, który przywiózł ze sobą cały skład i kolegę do pomocy w roli MC, rozpoczął dość niemrawo, jednak z każdym kolejnym utworem rozkręcał się, by w końcu przy akompaniamencie największych przebojów – „Let’s Push Things Forward”, „Fit But You Know It” czy „Has It Come To This?” – przekonać publiczność do swojej wersji festiwalowej zabawy z kucaniem i skakaniem. Ze sceny bił garażowy klimat i duży luz, objawiający się nie tylko cytowaniem „I Bet You Look Good On The Dancefloor” i „I Love Rock’n’Roll”, ale i chwilami średnio zrozumiałymi gadkami Anglika. Dystansu z kolei chwilami brakowało Kanyemu Westowi. Muzycznie absolutnie nie można się czepiać, ale perfekcjonizm Amerykanina jest znany, choć nikt chyba nie spodziewał się usłyszeć sekcji smyczkowej z „Eleanor Rigby” i „Bitter Sweet Symphony” czy krótkiego coveru hitowego „Crazy”. Natomiast kilkakrotne znikanie ze sceny i ciągłe utarczki z fachowcami od oświetlenia były dla postronnego widza średnio zrozumiałe. Nie nie, to był dobry koncert. Po prostu „tylko dobry”.
Zresztą wszystko było co najwyżej spoko przy koncercie Basement Jaxx. Jeśli nie wyczuwacie wystarczająco dużego entuzjazmu w relacji z ich występu, to tylko dlatego, że jej autor po trzech utworach był równie świeży jak Michał Żewłakow w końcówce meczu z Niemcami. Rezygnacja z zabawy na rzecz słuchania miała jednak olbrzymi plus. Otóż set Jaxx był muzycznie najbliższym ideału koncertem, jaki miał miejsce na tegorocznym Openerze. Liczny instrumentalny skład razem z dwiema charyzmatycznymi frontmankami dał pokaz niemal barokowej finezji połączonej z bezpretensjonalną, szampańską zabawą przy największych hitach grupy, których nie muszę chyba wymieniać.
Na zakończenie przypomniała mi się taka anegdota. W trakcie występu The Streets tuż obok mnie ulokowało się czterech dość zabawnych, poprzebieranych w różowe szlafroki Anglików. Śpiewali, robili sobie zdjęcia, a nawet zapalili to i owo, bawiąc się tak dobrze, jak to tylko możliwe. Później doszły mnie słuchy, że cały festiwal odwiedziło nawet kilka tysięcy gości z Wysp. Jeśli większość z nich była równie zadowolona – a powinna być – w przyszłym roku możemy spodziewać się najazdu i wkrótce napędzana przez Polaków koniunktura gospodarcza Wielkiej Brytanii wcale nie musi iść w parze z koniunkturą tamtejszych festiwali, a o karnety na Opener będziemy się bić.