Tauron Nowa Muzyka 2014
Piątek, 22 sierpnia
Micromelancolié
Dziewiąta edycja festiwalu Tauron Nowa Muzyka odbywała się na terenie świeżo wybudowanego i zrewitalizowanego Nowego Muzeum Śląskiego, które znajdowało się w bardzo dobrej lokalizacji w niemal samym centrum Katowic. Klasyczne, ceglane budynki łączyły się z nowoczesnymi, a wręcz futurystycznymi bryłami ze szkła i betonu, z górującą nad całym terenem wiezy dawnej kopalni przerobionej na platformę widokową (wejścia na którą strzegli dzielnie ochroniarze). Wszystkie sceny były rozmieszczone na tyle blisko od siebie, że nie trzeba było przechodzić wielkich dystansów, aby przejść z koncertu na koncert i na tyle daleko, że nie zagłuszały siebie nawzajem.
Pierwsze miejsce, do którego się skierowałem po dostaniu się na teren festiwalu był podłużny, betonowy budynek, który krył w sobie długie, pochyłe zejście cztery piętra pod ziemię, gdzie znajdował się najbardziej intrygujący i wyróżniający się od innych scen (zarówno muzycznie, jak i scenerią) teren działań artystycznych - Carbon Atlantis. W ogromnej sali wystawowej, pośród rusztowań z umieszczonymi na nich chromowanymi kulami i psychodelicznych animacji wyświetlanych na ścianach i suficie ogromnej hali występowali czołowi przedstawiciele polskiej psychodelii i muzyki eksperymentalnej. Już przy samym wejściu do budynku przywitały mnie głębokie, iście podziemne drony Micromelancolié - solowego projektu Roberta Skrzyńskiego. Carbon Atlantis było przestrzenią refleksji i odpoczynku od dudniąco-cielesnej muzyki reszty festiwalu. W półmroku wielu ludzi siedziało, albo nawet leżało na podłodze, mało kto stał. Relaksacyjną, a wręcz czysto halucynogenną atmosferę rozkręcał kilka godzin później (gdy pojawiłem się tam ponownie) Kuba Ziołek solo akustycznym setem projektu Stara Rzeka. Gwałtowne kaskady sześciostrunowych improwizacji inspirowanych amerykańskimi prymitywistami dodatkowo były potraktowane głebokim, wielowarstwowym echem, co w połączeniu z gwiezdnymi wizualizacjami na ścianach musiało powodować nawet w najbardziej zatwardziałych straight edge’owcach namiastkę doświadczenia psychodelicznego. W oszczędnej, rozległej przestrzeni galerii rozmieszczone były animacje rzucane na ściany przedstawiające m.in. rosnące kryształy czy zbliżenia roślin, które wraz z muzyką stanowiły bardziej “intelektualny” aspekt imprezy.(Jakub Adamek)
Idea Carbon Atlantis, czyli sceny eksperymentalnej, poszukującej surrealistycznej atmosfery bardzo dobrze sprawdziła się właśnie przy dźwiękach Roberta Skrzyńskiego. Jego tajemnicza, ulotna i składająca się z muzycznych drobin muzyka, oparta głównie na dronach i field recordings, tworzyła w muzealnej przestrzeni oceaniczną aurę, która dodatkowo przenosiła nas do zamierzchłych czasów. (Michał Weicher)
Cakes Da Killa
Frekwencja na koncercie otwierającym LittleBig Stage była dość kompromitująca, ale młody Amerykanin najwyraźniej miał to gdzieś. Przy akompaniamencie dotkniętego scenicznym ADHD DJa zaprezentował bowiem całkiem niezłe flow i szereg dostarczających skromnej publice uciechy zagrywek: od niechlujnego intonowania popularnych melodyjek po łapanie się za… genitalia. Prowokacjom i zaczepkom nie ma się jednak co dziwić: zeszłoroczne „The Eulogy” Bradshowa śmiało można przecież wpisać w głośny ostatnimi czasy nurt hiphopowego flirtu z tematyką LGBT spod znaku Mykkiego Blanco czy LE1Fa. Szkoda tylko, że przeciętne nagłośnienie uniemożliwiało w pełni komfortowe przyswajanie wielu wypluwanych ze sceny wersów.(Wojciech Michalski)
BOKKA
Polscy The Knife wypadli nienajgorzej, choć trzeba niestety podkreślić, że po tym jak zagrali „K&B” i „Town of Strangers” występ z każdym kolejnym autorskim utworem tracił na jakości i kreatywności. Przynajmniej gdzieś do połowy (ponoć cover „Kaili” Caribou i jakiś nowy kawałek brzmiały super), bo właśnie wtedy uznałem, że pora porządnie podjeść przed zbliżającym się elektronicznym maratonem. Zgrabnie prezentowały się za to wizualizacje, przypominające mi nieco te z niegdysiejszego tauronowego koncertu Lamb. A, jeszcze jedno, napis „Witajcie w naszym kosmosie” (bo takimi właśnie planszami z tekstem zespół komunikuje się z publiką) bezwiednie wywołał w mojej głowie skojarzenie z legendarnym już monologiem Stachursky’ego w jego metafizycznym„Jam jest 444”. (Wojciech Michalski)
The Field
Zgodnie z oczekiwaniami Axel Willner postawił na zimne, konsekwentne, rozciągnięte w czasie i wżynające się w głowę repetycje. Odczuwalne było przemyślane i staranne eskalowanie napięcia (którego konstrukcję Skandynaw umilał sobie jeszcze demonicznym popijaniem wina) wzbudzające rozpaczliwe oczekiwanie na wyłonienie się jakiegoś rozluźniającego motywu. Całe piękno minimali. Nic więc dziwnego, że występ, choć w moim odczuciu odrobinę gorszy, kojarzył mi się bardzo z Blondes z zeszłorocznego OFFa: raz, że korespondował muzycznie, dwa, przeszywał, a jednocześnie tak szalenie hipnotyzował grą świateł (głównie zielonego i białego). Jeśli zaś chodzi o setlistę, ze szczególną euforią przyjąłem „No. No…” i zagrane na zakończenie „Over The Ice”. W pewnym momencie Szwed pokusił się też nawet o zaskakująco udany flirt z acidem. Dodatkowym elementem urozmaicającym trans był miotający się tuż obok redaktor Adamek. (Wojciech Michalski)
Okazało się, że bardziej mroczny i minimalistyczny album „Cupid's Head”, którym uraczył nas w zeszłym roku Axel Willner sprawdza się na żywo bardzo dobrze, wprowadzając nieco inne, ciemniejsze dźwięki do melancholijno-tanecznej repetycji, z której znany jest Szwed. „No. No...”, które rozpoczęło koncert ma oczywiście najmniej tanecznego pierwiastka, ale jako wprowadzenie sprawdza się znakomicie, bo nie odkrywa od razu wszystkich kart, tylko wzmaga apetyt na resztę. W swoim czasie Willner uderzył dużo bardziej entuzjastycznymi motywami, które wprowadziły publiczność w niezły trans. Najlepsze było, jak się spodziewałem, przeciągane w nieskończoność niemal dojście do punktu kulminacyjnego w „Everyday”. Moment tego magicznego przejścia będę chyba wspominał jako najlepszy na festiwalu. Oprócz tego ogromne wrażenie robił faworyt większości, czyli „A Paw In My Face”, również rozciągany i doskonale prowadzony dramaturgicznie. Z „Cupid's Head” najlepiej wypadł kawałek tytułowy, który twardym rytmem mocno zatrząsł festiwalowym namiotem.(Michał Weicher)
Pierwszym poważnym tanecznym testem piątkowego wieczoru był występ Szweda Axela Willnera, czyli The Field. Rozkręcił on długi, hipnotyczny set, w którym hiciory z płyt przeplatały się z równie interesującymi przejściami, a wszystko skąpane było w charakterystycznej dla producenta mgle zapętleń małych sampli, pokazując, że nie potrzeba brutalnego uderzenia czy niezliczonych warstw dźwięku, aby rozbujać tłum. Było to techno oszczędne, przyjemne, powściągliwe i zdyscyplinowane - prawdziwy skandynawski chłód północy. (Jakub Adamek)
Jagga Jazzist
Dużo materiału zaprezentowanego w Katowicach pochodziło z niewydanej jeszcze płyty. O premierowych utworach można powiedzieć tyle, że wpisują się w dotychczasową galaktykę dźwięków Jagga Jazzist, którzy podczas tego koncertu byli wspierani przez śląską orkiestrę AUKSO. Dodaje to oczywiście dodatkowego rozmachu tej organicznie przecież brzmiącej i łatwo się łączącej ze smyczkami elektronice Norwegów. Najlepiej wypadały tutaj te momenty, kiedy poszczególne partie instrumentów prowadziły do charakterystycznych melodii. Kumulacje drobnych i szwendających się wcześniej w tle dźwięków to najbardziej magiczne fragmenty ich występów. Poza tym nie da się nie dosłyszeć w samych melodiach bardzo radioheadowej wrażliwości. (Michał Weicher)
Kelela
Gdyby pokusić się o znalezienie jakiegoś punktu zaczepienia, Mizanekristos prezentowała się na scenie jak mroczne demo Aluny Francis. W przeciwieństwie do OFFowego koncertu naszej brytyjskiej ulubienicy, utwory Amerykanki w wersji live niestety trochę się ze sobą zlewały (moim prywatnym highlightem zostało chyba, o dziwo, „Floor Show”). Kluczową rolę odgrywał za to nastrojowy, teatralny cień, nadający występowi charakteru wręcz performatywnego; na tle świateł widoczny był jedynie przemieszczający się to w lewo, to w prawo, kontur artystki, wyglądającej dzięki temu jak diaboliczna postać z jakiegoś azjatyckiego dreszczowca. Gdy wystarczająco nacieszyłem już uszy i oczy, bez większego bólu serca udałem się jednak na końcówkę grających równolegle Jaga Jazzist, a później, uprzedzając ewentualne pytania o to „gdzie relacja?!”, na równie krótki tour po koncertach Theo Parrisha i Nozinjy, które niezbyt mi się podobały. (Wojciech Michalski)
Neneh Cherry
Neneh promowała nową płytę i trzeba przyznać, że jej głęboki wokal wciąż doskonale odnajduje się zarówno w utworach dynamicznych („Out of The Blue” czy „Blank Project”) jak i spokojniejszych (o ile za, heh, spokojniejszy można uznać brudne, trip hopowe „Spit Three Times”). Drzemiące w pięćdziesięciolatce pokłady energii znajdowały zaś ujście w żywiołowych, dionizyjskich wygibasach, którymi zresztą udało jej się zarazić sporą część publiczności. Na szczególne wyróżnienie zasługuje też najlepsza żywa sekcja rytmiczna na całym festiwalu (no, może porównywalna z tym, co działo się przy „Polonezach” Maseckiego) – panowie z Rocketnumbernine spisali się na medal. Na zakończenie artystka zagrała pewnie, jak to ostatnio ma w zwyczaju, „Buffalo Stance”, ale cóż, czekałem już wtedy na…(Wojciech Michalski)
Mouse On Mars
Niemcy po profesorsku zanurzyli znany z ich albumów erudycyjny prymitywizm („Czytałem wszystko Joyce’a i Faulknera, ale przecież ta wtórna powieść przygodowa jest tak zabawna...”) w setkach drobnych przejść, sprzężeń i kulminacji. Wraz z psychodelicznymi, co rusz rozjeżdżającymi się wizualizacjami komponowało się to znakomicie, zwłaszcza że odpowiednio wydestylowane znajome motywy z ostatnich płyt inteligentnie osiadały na serwowanych na bieżąco szmerach, stukach i trzaskach. Szczególnie spodobały mi się podrasowane wersje „Spezmodii”, „They Know Your Name” i „Bakerman Is Breaking Bad”, ale i momenty nieidentyfikowalne dostarczały dużo frajdy. Zdecydowanie moje top 3 festiwalu. A, no i było dużo lepiej niż na ich występie na OFFie w bodaj 2010 roku. (Wojciech Michalski)
Starzy wyjadacze dali najlepszy chyba występ podczas tej edycji Taurona. Tym, co stanowi o sile Niemców jest w zasadzie kompletny luz i spontaniczność. Oczywiście wszystko to jest tak naprawdę efektem żmudnej pracy nad każdym szczegółem. Dzięki tej precyzji mogliśmy słuchać muzyki powykręcanej na wszystkie strony, atakującej nowymi dźwiękami co chwila. Najbardziej prymitywne techniawki w jednym momencie przełamywane były pociętymi interludiami, by znów uderzyć bezlitosne tony, uzupełniane krzykliwymi ścinkami wokalnymi. Zaskakujące było to, że przy tak dużej intensywności i tak częstych zmianach, nie nudziło mi się wcale i nawet nie myślałem o tym, że ten koncert może się skończyć. Na plus również były idealnie zgrane z muzyką światła i skromne, ale dynamiczne, komiksowe wręcz wizualizacje. Pomyśleć, że na płytach ich muzyka brzmi tak beztrosko.(Michał Weicher)
Actress
Nie do końca rozumiałem decyzję organizatorów, by lubiącego eksperymenty Actress wrzucić do bardzo nastawionego na taneczne sety namiotu Red Bull. Poza tym nieco obawiałem się, że w 2014 roku będzie zdecydowanie inspirował się nieco letargicznym „Ghettoville” przy swoich występach, i częściowo miałem rację. Rozkręcał się powoli, testując cierpliwość i muzyczne horyzonty tauronowskiej publiki swoim krzaczastym, chropowatym pół-techno, które często wpadało w arytmiczne, abstrakcyjne rejony, co w pewnym momencie wywołało nawet głośne gwizdy pewnego niecierpliwego widza. Na szczęście Actress, jakby tylko na to czekał, odpalił o wiele bardziej taneczne, choć równie przykurzone brzmienia, tym razem przypominające bardziej kołyszący, futurystyczny początek „Splazsh”. Jego występ był przeplatanką minimalistycznych, pociętych klubowych brzmień (autorskie R&B concreto) oraz ambientowych, szumiących terytoriach, po których nie sposób było się poruszać, przez co momentami brzmiał bardziej jak przedwczesny przybysz na Unsounda, który pomylił imprezy (wszak występował już na Unsound w 2010 roku). Jego występ był ciekawym, choć niewykorzystującym całego potencjału kalejdoskopem fragmentów wybranych z całej twórczości, zarówno tych najciekawszych, jak i najbardziej irytujących.(Jakub Adamek)
Szczerze mówiąc – duże rozczarowanie, a że marudzenie na cenionych przez siebie artystów chcę ograniczyć do minimum, notka będzie króciutka. Cunningham starał się swoimi kwaśnymi repetycjami bestialsko zahipnotyzować słuchaczy, jednak dość szybko zacząłem popadać w inny rodzaj otumanienia: znużenie. Znane z albumów pokłady IDM-owego brudu zastąpił bowiem ewidentny deficyt kreatywności, powtarzalność wyzbyta tego podskórnie pulsującego napięcia, którym uraczył chociażby The Field. Jeśli później się rozkręciło to super, choć trochę nie chce mi się wierzyć. Spożytkowałem więc czas inaczej, zahaczając o dwa, swoją drogą całkiem nieźle brzmiące, utwory grającego na scenie głównej whomadewho. W tym szczęśliwie o „Heads Above”. (Wojciech Michalski)
Clark
Trzeci po Mouse On Mars i The Field wartościowy tego dnia koncert na LittleBig Stage. Początek muzycznie był dość nudny, a sam Clark chaotyczny (a to o mało co nie spadł mu laptop, a to non stop dociskał jakieś niestykające kable), ale uwagę od stagnacji i zamieszania przebiegle odwracały monumentalne – zwłaszcza jak na gabaryty tauronowych scen - wizualizacje. Po pewnym czasie Brytyjczyk jednak się rozkręcił, a organizowanie melodii w pionie (te syntezatorowe nakładki gdzieś na półmetku, wow!), znakomita wersja „Growls Garden” i brawurowe wykonanie „Suns Of Temper” były chyba najlepszymi momentami dnia, jeśli nawet nie całego festiwalu. (Wojciech Michalski)
Teoretycznie po Mouse On Mars ciężko było oczekiwać kolejnych tak intensywnych dźwiękowych eskapad, ale Clark, podobnie jak na intrygujących albumach, zaprezentował mocarną mieszankę tanecznych rytmów i sporadycznego noise'u. Było bardzo różnorodnie i artysta z wyczuciem przechodził od jednego fragmentu do drugiego, tworząc dynamicznie rozwijające się dźwiękowe tsunami, co odzwierciedlały zresztą składające się z rozwibrowanych linii wizualizacje. Momentami muzyka była bardziej kwaśna, chwilami zaś uderzała w cięższe tony. Zdarzały się nawet nieco kosmiczne, krautowe odjazdy. Artysta zdecydowanie potwierdził swoją pozycję jednego z ciekawszych przedstawicieli technicznej muzy ostatnich lat.(Michał Weicher)
Przeciwieństwem The Field okazał się koncert brytyjskiego reprezentanta stajni Warp, czyli samego Clarka, oczekiwanego przez wielu i zapowiadanego zresztą jako jedna z większych gwiazd Nowej Muzyki. Stojąc w opozycji do minimalistycznego setu The Field, Clark postanowił iść w maksymalizm, nadając swojemu ekstatycznemu, niekiedy dość ostremu IDM klubowy posmak, tym samym wprawiając publiczność (w tym mnie) w czystą ekstazę. Gęste arpeggia przechodzące w podszyte mocnym basowym uderzeniem techno-wałki podnosiły z każdą minutą poprzeczkę na coraz wyższy poziom - któremu nie wszyscy artyści na Tauronie mogli potem dorównać. Dla mnie osobiście Clark wyznaczył najwyższy standard i pokazał się z najlepszej strony, dając z siebie wszystko, pośród migających szaleńczo świateł i dzikich wizualizacji. Gdy swój występ zakończył Clark, impreza wcale nie spowolniła, a może nawet - o ile to w ogóle możliwe po przeładowującym zmysły występie Brytyjczyka - przyspieszyła, za sprawą energicznego i wyczerpującego koncertu Pauli Temple, która bezlitośnie bujała tłum do samego rana (które przywitało nas deszczem), które około godziny szóstej zaczynało przypominać dudniącą, basową bitwę scen: Littlebig Stage z Paulą Temple po jednej stronie festiwalu, scena Red Bulla z Pariah po drugiej. (Jakub Adamek)