OFF Festival 2014

OFF Festival 2014: sobota, 2 sierpnia

Jerz Igor

Na tym koncercie nie mogło zabraknąć dzieciaków, choć bardziej zaangażowani w koncert zdawali się być dorośli, co zostało celnie skwitowane przez Jerzego Rogiewicza, który dziękował nie tylko maluchom, ale też tym, którzy „odnaleźli dziecko w sobie”. Na potrzeby występu na Scenie Trójki, Jerz Igor zagrał z dziesięcioosobowym składem, co stanowiło nie lada wsparcie i pozwoliło uwypuklić wszelkie smukłości i smaczki w kompozycjach duetu. Publiczność słusznie przyjęła pozycję siedząco-leżącą, a bogate instrumentarium nie ujęło nic z delikatności utworów - wręcz przeciwnie, każdy z muzyków był wykorzystywany oszczędnie (istotną była w tym wypadku powściągliwość w wykorzystaniu sekcji dętej), co nadawało występowi wręcz aury minimalizmu. Królewicz mógł zatem zasnąć, nie tylko na pięciu poduszkach, ale i na nagrzanej od sierpnia śląskiej ziemi. (Rafał Krause)

Hookworms

To był dobry koncert. Wciągnął od pierwszych sekund potężnym brzmieniem i krautową motoryką. Nie porywał co prawda pomysłami kompozycyjnymi, wszystkie utwory były oparte na tym samym patencie spacerockowym. Jeśli jednak odłożyło się do kieszeni zamiłowania do wykwintnych progresji akordów, zupełnie nie przeszkadzało to w czerpaniu przyjemności z tego występu. Nie można również odmówić muzykom charyzmy scenicznej i umiejętności rozkręcana gitarowego show. Wystarczyło na to, by rozkręcić najlepszy obok Bo Ningen rockowy koncert tego dnia. Jeśli tylko popracują nad wspomnianymi kompozycjami, mają szansę zajść naprawdę wysoko. (Krzysztof Krześnicki)

DakhaBrakha

Ukraińcy, tak jak nasza Kapela ze Wsi Warszawa, są mistrzami łączenia ludowej tradycji z różnorodnymi inspiracjami – da się u nich znaleźć odniesienia do jazzu, punk rocka, psychodelii czy hip-hopu. Słuchając ich płyt, a szczególnie bardzo eklektycznego „Light” z 2010 roku, uświadomiłem sobie, że są w stanie zagrać kilka całkowicie różnych koncertów. Tym razem postawili na energetyczny folk, w którym potężne brzmienie bębnów zostało rewelacyjnie zgrane z nakładającymi się na siebie głosami świetnych wokalistek. Cudowny był, imitujący odgłosy przyrody wstęp do transowej „Vesny”, swoje nowocześniejsze oblicze pokazali w raperskim utworze otwierającym ich przedostatnią płytę. Zakończyli tanecznym kawałkiem pt. „Jankel”, który nie został nigdy studyjnie zarejestrowany, a miałem okazję pogadać o nim ze spacerującymi po terenie festiwalowym muzykami. Ukraińcy całkowicie zasłużenie doświadczyli chyba największego, obok Clipping, aplauzu publiczności na scenie eksperymentalnej. Może szkoda tylko, że nie zdecydowali się pokazać swojego mroczniejszego oblicza znanego z takich utworów jak chociażby „Specially For You”. (Piotr Szwed)

Deafheaven

Na złość licznym hejterom i prześmiewcom Amerykanie dowiedli, że są naprawdę dobrym koncertowo zespołem, choć zadanie mieli utrudnione, gdyż, podobnie jak niegdyś Converge, zmuszeni byli do występu przy świetle dziennym. Kapelę z Salem przywołałem zresztą nie bez przyczyny. Wrzaski George’a Clarke’a, nawet jeśli jego prezencja sceniczna wydawała się odrobinę pretensjonalna, swoją siłą świetnie korespondowały bowiem z tym, czym kilka lat temu zachwycał na scenie leśnej właśnie Jacob Bannon, tyle że zamiast mathcore’owych popisów mieliśmy tu oczywiście do czynienia z rozrzedzonymi w metalowych strukturach melodiami. Żałuję jedynie, że nie zagrali mojego ulubionego „Violet”, ale co z tego, skoro tak potężnie wybrzmiały ze sceny mbanku zwłaszcza „Sunbather” i „The Pecan Tree”. (Wojciech Michalski)

Pora koncertu była nieporozumieniem, bo przed dwudziestą zdecydowanie nie ma jeszcze klimatu odpowiedniego dla muzyki amerykańskiej grupy. Było jednak sporo chmur tego dnia, więc przynajmniej słońce nie przeszkadzało. Duża scena z kolei wydawała się być dobrym miejscem dla monumentalnego brzmienia zespołu. Wysokie noty, jakie otrzymywał ostatni album zespołu zostały podparte kapitalnym technicznie wykonaniem na żywo. Szczególnie wokalista George Clarke prezentował przez cały koncert wielką formę, momentami zahaczając przecież o naprawdę karkołomne rejony. Ten agresywny wokal świetnie podsycał dramaturgię, jaką wyciągali ze swoich instrumentów posągowi i skupieni na grze muzycy. Oprócz sprawnego łączenia black metalu i shoegaze'u, Deafheaven wyróżniają się też progresywnością swojego materiału, co kapitalnie sprawdza się na żywo. Takiego „Sunbathera” z ogromną ilością dynamicznych zmian można by rozłożyć na kilka solidnych koncertów, a tutaj każdy utwór miał taki ładunek. (Michał Weicher)

Fort Romeau

Strefa MasterCard była oczywiście dość dziwnym, jak na komercyjny twór przystało, projektem, ale korzystając z czasu przeznaczonego na konsumpcję starałem się spędzać go, chociaż w sobotę, w jej okolicach. Muszę przyznać, że chwile, gdy Michael Greene miał na parkiecie jedną, może dwie tańczące osoby (co on sobie musiał myśleć: „Ale wstyd”/„Wytrzymaj”/„Żal”?), wydawały się cokolwiek surrealistyczne, niemniej nagłośnienie jak i kreatywna selekcja utworów składały się na całkiem przyjemny set. Set rozciągnięty od remiksów Michaela Jacksona po najlepsze autorskie kompozycje. (Wojciech Michalski)

Chelsea Wolfe

Gdyby pokusić się o ranking najbardziej eterycznych, kipiących klimatem koncertów na tegorocznym OFFie, Chelsea Wolfe z pewnością byłaby w czołówce. Delikatny, ale jednocześnie dziwnie przeszywający wokal ubarwiany mrocznymi instrumentalnymi kulminacjami sprawiał bowiem raczej wrażenie obcowania z gotycką księżniczką niż z kolejną artystką zarabiającą za występ na muzycznym festiwalu. Niemniej, wszystkie jej hity (jak „We Hit a Wall”, „Feral Love” czy „The Warden”) wypadły enigmatycznie, zaś zagrane na zakończenie swansowate „Pale On Pale” było już energetycznym majstersztykiem. (Wojciech Michalski).

Świetnie skonstruowany dramaturgicznie i brzmieniowo występ. A że odrobinę patetyczny, to inna sprawa. Kto tę otoczkę kupił, z pewnością się nie nudził - tak jak ja, chociaż skłamałbym mówiąc, że wzruszyła mnie ta historia. (Miłosz Cirocki)

The Notwist

Autorzy „Neon Golden” pokazali, że na szczęście nie są jeszcze klasykami, którzy przyjechali zabrać nas w podróż sentymentalną do czasów swojej świetności. Ze starych i nowych piosenek stworzyli zestaw będący punktem wyjścia do elektroniczno-gitarowych jamów. Nie mierzyłem czasu, ale rozbudowana o fragmenty taneczne i dubowe wersja przedostatniego „Pilot” była prawdopodobnie trzy razy dłuższa niż oryginał, z nowych utworów kapitalnie zabrzmiał np. „Run Run Run”, w którym imponowało przejście od minimalizmu do rasowego tanecznego groovu. Notwist na żywo to z jednej strony imponujący songwriting, z drugiej zaś pokaz możliwości introwertyków przeistaczających się w zwierzęta sceniczne, lubiące sobie pohasać brzmieniowo aranżacyjnie, a czasem po prostu odkręcić pokrętło z głośnością i przetestować możliwości dużej sceny gitarowym hałasem. Są rozpoznawalni, wymieniani jako inspiracja wielu młodych kapel, ale wciąż głodni gry, potrafiący zaskoczyć publiczność. Takich headlinerów nam potrzeba. (Piotr Szwed)

Kolejna pozytywna niespodzianka. W efekcie, zamiast skrzętnie planowanego podziału 50/50 z Bo Ningen, wybrałem się tylko na dwa utwory grających równolegle Japończyków. Metafora tych małych Radiohead jest w kontekście Notwist oczywiście wyświechtana, ale cóż z tego, jeśli najlepiej oddaje istotę brzmienia panów, jak się okazuje także w wersji live. Całkiem przewidywalnie jednak nie było. Momentami Niemcy brzmieli bowiem np. jak Battles, by już po chwili odważnie flirtować z mniejszymi bądź większymi dawkami hałasu kontrapunktowanymi dziesiątkami melodyjnych plumknięć. Na moment pojawiła się nawet rytmika dubowa. Szkoda tylko, że grali tak dużo nowego materiału (choć w zasadzie „Kong”, „They Follow Me”, „Run Run Run” czy „Into Another Tune” dużo lepiej wypadły na żywo niż na płycie). Bardziej angażujący, przynajmniej dla mnie, byłby, rzecz jasna, koncert typu „The Notwist plays Neon Golden”, no ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Najcieplej będę więc chyba wspominał efekciarskie wykonanie „Pilot”, które, mimo wylewającego się ze sceny patosu, wprawiło mnie w retrospekcyjną zadumę. (Wojciech Michalski)

Po koncercie Niemców z The Notwist zrozumiałem dlaczego ów zespół tak często porównuje się do Radiohead. Kompozycje grupy zaadaptowane do warunków grania na żywo wypadają bardziej dynamicznie, a w momencie użycia breaków do dźwięku gitar wspomniane skojarzenia stają się oczywiste. Nie jest to jednak żaden zarzut, bo The Notwist i tak zachowują swoją idiomatyczność, i to nie tylko za sprawą Markusa Achera i dysonansu wywoływanego przez kontrast jego „młodzieńczego” wokalu i okazałej, siwiejącej brody. Zespół po tym koncercie będzie jawił mi się jako ekipa doświadczonych reprezentantów rocka, obsługujących elektronikę lepiej niż większość sztubackich debiutantów. Być może to przez tak wysokie stężenie krautrocka w ich muzyce, używanego zamiast glitchu i trzasków (obecnych z kolei u rzeczonej ekipy Yorke’a). Bo zachwyciły mnie przede wszystkim fantastyczne repetycje – momenty zawieszenia w zapętleniu. Ciekawym smaczkiem była obecność wibrafonu w instrumentarium – dodawało to pewnej magii występowi, ugładzało brzmienie, przez co, pomimo bardziej drapieżnej formuły na żywo, zespół zachował swój „piosenkowy” charakter. Świetne przeżycie. (Rafał Krause)

Bo Ningen

Są zespoły albumowe i zespoły koncertowe. Bo Ningen opakowani w klarowną produkcję tracą na każdym polu; ich żywe wcielenie jest zwyczajnie jebnięte. Mówiąc prostą matmą, ten zespół to dla prog-rocka mniej więcej to, czym Keiji Haino jest dla Led Zeppelin; japońskie przesunięcie potencjometrów do oporu sprawia, że wszystko staje się szaleńcze. Co równało się fenomenalnemu przyjęciu przez OFFową publiczność… Nie jestem jednak w stanie powiedzieć, czy bez wariowania byłbym tak ukontentowany. Z drugiej strony, nie o takie kminy chodzi w muzyce rockowej. (Miłosz Cirocki)

Noon

Debiutancki koncert solowy Noona, który odbył się na tegorocznym OFFie, to zarazem krok w kierunku emancypacji pozycji producenta, którego rola w środowisku muzycznym (zwłaszcza hip-hopowym) jest zazwyczaj marginalizowana – tak przynajmniej twierdzi sam zainteresowany. Trudno się nie zgodzić z tym poglądem, choć akurat sam Mikołaj Bugajak cieszy się należytą estymą oraz relatywnie dużą rozpoznawalnością, i to nie tylko w gronie słuchaczy i twórców rapsów. Dlatego też nie powinna dziwić jego obecność w Katowicach, a także całkiem tłumna okupacja przestrzeni pod Sceną Leśną (a nawet samej Sceny – w pewnym momencie wbiegł na nią rozentuzjazmowany uczestnik koncertu, wykonując zachęcające do tańca wygibasy, czego następstwem była oczywiście interwencja ochrony oraz humorystyczny komentarz samego Noona). Ale przecież nie o samą promocję tu idzie – występ popularnego producenta w pojedynkę to dla niego także większy zakres autonomii scenicznej. Zatem Noon, nie będąc tym razem w cieniu bardziej eksponowanych z wiadomych względów emce, sprawnie serwował na żywo swoje kompozycje, wspierając się dodatkowo obecnym na scenie perkusistą. Zaczęło się od „Muzyki poważnej”, a konkretnie fantastycznego i hipnotycznego „W branży” – oczywiście w wersji instrumentalnej – które zostało zgrabnie przełamane dodatkowymi dźwiękami syntezatora przepuszczonego przez filtry w stylu flanger. Melancholijną część gigu podtrzymały m.in. kompozycje z „Bleak Output”, natomiast świetnym zwrotem w kierunku parkietowym, było dynamiczne „Emotion Capture” z „Gier studyjnych”, poprzedzone samplem (podobnie jak na płycie) w postaci głosu Piotra Skrzyneckiego: „dość tych sentymentalnych piosenek, teraz będzie k**** coś”. Pod koniec nie mogło zabraknąć oczywiście słynnego „Vision”, które mógłoby pełnić dla Noona rolę markowego hitu niczym „Six Days” dla Dj’a Shadowa. Układanka, którą przygotował Bugajak, okazała się być fantastyczną przekrojówką działalności producenta, a wszelkim rozwinięciom utworów towarzyszyła charakterystyczna dla niego mocna stopa, wtrącająca połamane rytmy, podbijane lub przeplatane towarzyszącą perkusją. To było dobre otwarcie solowej aktywności koncertowej, rozbudzające apetyt zwłaszcza w kontekście zapowiedzianej na koniec występu przez Noona współpracy z Piotrem Kalińskim, znanym z projektu Hatti Vatti, o którym co nieco, także w tej relacji z dnia trzeciego. (Rafał Krause)

Jesus And Mary Chain

Pamiętając o kontekście i znaczeniu tych utworów – nawet nieopodal mnie ktoś komentował z ewidentnym triumfem w głosie: „Łeee, gorsze od MBV” – zabrzmiały one naprawdę znakomicie, zdecydowanie lepiej niż zakładałem. Raczej nie przesadzę pisząc, że doskonała forma wokalna Jima Reida, salwy niechlujnych (przecież tu właśnie o to chodziło, ktoś naprawdę liczył na umelodyjnione ściany dźwięku?) zgrzytów gitar i charakterystyczne dla grupy zblazowanie złożyły się na jeden z lepszych koncertów rockowych dinozaurów, na jakich byłem w ostatnich latach. Oprócz ejtisowych klasyków z „Psychocandy” i „Darklands” mój szczególny entuzjazm wzbudziło uzależniające „Cracking Up”, które zdecydowanie ożywiło większość uczestniczącego w koncercie towarzystwa. „Far Gone And Out”, „Happy When It Rains” czy „Some Candy Talking” też dały radę! (Wojciech Michalski)

Ten występ wzbudzał we mnie niepokój, jeszcze długo przed tym zanim pojawiłem się w Katowicach. Wszystko przez serwis Setlist.fm. No i sprawdziło się, „Psychocandy” było niewiele podczas występu, ale nie w tym sęk. W końcu pojawiło się „Cracking Up” i w tym wypadku jestem w stanie zgodzić się z Wojtkiem Michalskim – zostało wykonane w niezłym stylu. Co poza tym? Zupełny brak polotu, zblazowanie, nuda. Domyślałem się, że utwory zostaną po prostu zagrane, tak jak Pan Bóg przykazał. Ale one zostały ODEGRANE. Totalnie nie przekonywał mnie też zabieg z zatrzymywaniem kawałków i rozpoczynaniem ich od nowa, przynajmniej nie w wykonaniu tego składu, na tej scenie, zwanej mBank. Zadziorność wokalu Jima Reida jakby wyparowała. Dotrwałem do „Just Like Honey”, po czym udałem się pod barierkę punktu gastro, by tam wytrwać do końca tego wydarzenia. Potem obudził mnie tłum zmierzający w kierunku toi-toiów. (Rafał Krause)

Czy to na pewno był OFF, a nie Dolina Charlotty - Festiwal Legend Rocka? Jezus And the Mary Chain zagrali konwencjonalnie, bez serc, bez ducha. Po młodości górnej i durnej, przedstawili nam wiek męski, wiek klęski - okazało się, że piosenki z klasycznych albumów tchną naftaliną, pozbawione szaleństwa, entuzjazmu, mówiąc nieco stetryczałym językiem, wigoru. Doszło do tego brzmienie - rasowe, rockowe, ale po Notwist było znacznie ciszej, tak jakby ten koncert był za grzecznie, za dobrze „wyprodukowany”. „I wanna die just like Jesus Christ”? Hmm, na ten scenariusz już jest za późno, o jakieś 20 lat. (Piotr Szwed)

Pional

Jak pewnie wszyscy, spodziewałem się potańcówki pokrewnej tej urządzonej w zeszłym roku przez Johna Talabota, ale niestety, tym razem aż tak dobrze nie było. Szczególnie drażniło mnie to, że w momentach, w których pojawiała się jakaś fajna pętla podchwytywana przez publikę, Miguel Barros szybko ją urywał, celebrując dość monotonnie kolejny motyw, na którego kreatywne rozwinięcie trzeba było czekać bardzo długo, a gdy już się wyłaniało… znów szybko zanikało. W końcu nie wytrzymałem i zahaczając o kawałek Karpat Magicznych udałem się na odpoczynek. No c’mon, nawet moje ulubione „Invisible/Amenaza” wybrzmiało jakoś nijako, do tego z wokalem w wyższej, psującej atmosferę tracku tonacji. (Wojciech Michalski)

Zaproszenie Pionala na OFFa wyglądało na próbę dyskontowania sukcesu koncertu Johna Talabota podczas zeszłorocznej edycji festiwalu. W końcu grający drugiego dnia Hiszpan zyskał szerszą rozpoznawalność za sprawą współpracy z rzeczonym pobratymcem (mało tego, towarzyszył mu podczas zeszłorocznego występu), a przecież na koncie, poza kilkoma singlami, ma tylko jedną EPkę. Jednak tym razem to on przyjechał do Katowic w roli gwiazdy. Faktycznie, publika spragniona dobrej wiksy, całkiem ochoczo reagowała na bity serwowane przez Hiszpana. Z pewnością był to show całkiem przystępny i niezgorszy pod względem tanecznym, jednak przede wszystkim do bólu przewidywalny i ugładzony. Artysta operował klawiszami, konsoletą, jednocześnie śpiewając, choć pod względem wokalnym, tracił momentami pewność, lekko załamując głos. Nie mogło oczywiście zabraknąć na koniec słynnego „Destiny” Talabota, w którym Pional udzielał się gościnnie. Plus za odświeżenie owego utworu i odegranie go w wersji a la r’n’b. (Rafał Krause)

Ron Morelli

Szef L.I.E.S. pokazał dlaczego jest szefem, przez ponad godzinę serwował samo techniczne mięso najwyższego sortu. Aczkolwiek nie skupiał się tylko na monotonnym bicie, zdarzały mu się też wycieczki w rejony bardziej eksperymentalnych dźwięków. Miały one na celu jednak wprowadzenie nowych kawałków, wszystko podporządkowane było prostemu rytmowi techno. Morelli prezentował najróżniejsze odmiany tej muzyki, od świdrującego acidu po pneumatyczne, industrialne klimaty. Intensywność setu Rona ocierała się o granice ludzkiej wytrzymałości, nikogo więc nie dziwiły dzikie okrzyki spazmatycznej radości w momencie wejścia stopy. Zdecydowanie najbardziej przetańczony gig tego festiwalu, którego tegoroczna edycja niekoniecznie sprzyjała wysypianiu się. (Krzysztof Krześnicki)

Mark Ernestus Presents Jeri-Jeri

Przejechany przez techno-walec Rona Morelliego resztką sił doczłapałem się do namiotu Sceny Eksperymentalnej (zbliżała się godzina czwarta). A tam okazało się, że Senegalczycy grają równie intensywnie, ale znacznie szybciej. Nie wiem czy kiedykolwiek byłem na równie zwariowanym pod względem rytmu koncercie (trzech bębniarzy i jeden perkusista, czy może być lepiej?). Koncert przeciągnął się grubo o pół godziny, a publiczność i tak domagała się więcej, w wirze tańca pewnie nie do końca zdając sobie sprawę ze zmęczenia i pory dnia. Apogeum zostało osiągnięte, gdy tancerka (w tym miejscu gigantyczne propsy) wciągnęła na scenę parę osób z publiczności, by zatańczyły razem z zespołem. Nie muszę chyba wspominać, że bębniarze brzmieli, jakby się z bębnami urodzili, całkowicie panując nad rytmem i w ogóle się nie gubiąc w licznych zmianach tempa. Pobili na głowę rozczarowujących Orchestre Poly-Rythmo, którzy przy Jeri-Jeri brzmieli jakby grali reggae. Szkoda tylko, że tak mało osób dotrwało do końca tego widowiska. (Krzysztof Krześnicki)

Screenagers.pl (8 sierpnia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: JP
[16 sierpnia 2014]
Właśnie dla mnie momentami przekraczało granicę, ale może to kwestia zbyt wysokich wymagań po poprzednich koncertach. Inna sprawa, że miałem wyjątkowego pecha to sąsiadów, którzy byli bardziej zainteresowani swoimi pijackimi opowieściami niż koncertem i zmiany miejsca niewiele pomagały...
Gość: kuba
[16 sierpnia 2014]
Pierwszy raz widziałem Karpaty na żywo, więc nie mam odniesienia. Ja żadnej płaskości i taniości bynajmniej nie odczułem, za to duża różnorodność utworów. Bogate brzmienie i świetny głos. Tancerka może trochę zbyt "uduchowiona", choć ma świetny warsztat techniczny. Balansują na granicy pretensji, ale jak dla mnie są raczej po stronie mistyki/transgresji niż new age.
Gość: JP
[16 sierpnia 2014]
Jak dla mnie za bardzo zajeżdżało tanim new age. Karpaty Magiczne widziałem w dużo lepszej formie koncertowej (geinialny koncert w Firleju kilka lat temu, dobre w Krakowie). Offowej odsłony nie kupuję.
Gość: kuba
[16 sierpnia 2014]
żadnej wzmianki o Karpatach Magicznych?! jak dla mnie kandydat na koncert festiwalu.
Gość: szwed
[10 sierpnia 2014]
A Pan się nie zna na Miłoszu, "Moment wieczny" znudził mnie po kilku stronach.
Gość: Fjut
[10 sierpnia 2014]
Spierdalajcie, ni chuja nie znacie się na muzyce :)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także