OFF Festival 2014

Piątek, 1 sierpnia

The Dumplings

Jakie dzieciaczki, pomyślałem, a oni nie przestraszyli się dużej sceny, tylko ze sporą pewnością siebie zaprezentowali materiał z płyty „No Bad Days”, który można określić słowami „no bad songs”. Przed Justyną Święć i Jakubem Karasiem jeszcze długa droga w poszukiwaniu własnego stylu, ale już teraz – być może jeszcze przed normalną maturą – zdali egzamin dojrzałości z podstaw nowoczesnego electropopu i występów przed wymagającą publicznością. Świetnie zaśpiewane (kojarzyła się dość mocno Alison Goldfrapp z jej tanecznych wcieleń) piosenki korespondowały ze słoneczną pogodą, wciągały transowością i nieschematyczną melancholią. Na dziś, The Dumplings są popowymi mistrzami Polski juniorów. Kim będą jutro – to zależy tylko od nich. (Piotr Szwed)

Kaseciarz

Wszystkie tezy o polskich artystach na OFFie znalazły potwierdzenie na koncercie Kaseciarza. Krakowska grupa nie tylko dobrze rozruszała publiczność na początek festu, ale stanowiła również jeden z jaśniejszych punktów pierwszego dnia festiwalu. Świadczy to jak najlepiej o Polakach, jednak trochę gorzej o zagranicznych gwiazdach, które występowały pod wieczór (ale już wystarczy drążenia tego tematu jak dla mnie). Połączenie surfowego luzu z garażowym hałasowaniem już na płytach dawało świetne rezultaty, natomiast na żywo sprawdziło się jeszcze lepiej. Reakcja publiczności była równie żywiołowa jak sam występ. Co zabawne, pod koniec pojawiła się nawet ściana śmierci. Proporcje między doznaniami estetycznymi a licealnymi harcami na punkowych koncertach zostały odpowiednio wyważone, okazało się więc, że tego dnia „Harmonia” była udziałem nie tylko Michaela Rothera. (Krzysztof Krześnicki)

O ile się nie mylę to jeszcze nigdy w historii OFFa nie było takiej sytuacji, by polski skład grający o siedemnastej wprawił zgromadzonych w stan rock ’n’ rollowej euforii. Gdyby nie Bo Ningen, to byłby najlepszy odbiór koncertu na całym festiwalu. Nieźle, nieźle. (Miłosz Cirocki)

Tribute to Jerzy Milian

PRL jest trendy – nie tylko na lanserskich kubkach, koszulkach i designerskich gadżetach, ale także w muzycznych reinterpretacjach twórczości nieco zapomnianych postaci i dokonań tego okresu. Jerzy Milian, czyli wibrafonista, współpracownik Komedy i Ptaszyna-Wróblewskiego, wykładowca poznańskiej PWSM doczekał się najpierw „drugiego życia” w nagraniach rodzimych raperów, a następnie koncertu w hołdzie swojej twórczości na OFF Festivalu. Specjalny zespół Bernerda Maseli zagrał z finezją, pasją i wielką radością ze wspólnej kontrolowanej improwizacji – czasem było leniwie, czasem niepokojąco, gdy początkowo konwencjonalna jazzowa konstrukcja zaczynała się rozpadać, rozprężać, a jednocześnie rozkręcać. Kto był, ten wie, o co chodzi. (Piotr Szwed)

Lyla Foy

Debiutancki album Brytyjki - „Mirrors The Sky” – okazał się hybrydą smaczków dobrze znanych z co delikatniejszych kompozycji Kate Bush, Julii Holter, PJ Harvey czy Tori Amos. Oczywiście w skali mikro. Zasadnym było więc wiązać z tym występem pewne nadzieje. I rzeczywiście, mimo okazjonalnych fałszów atrybuty Foy (głęboki, uzależniający wokal, urok osobisty, rozczulająca konferansjerka) świetnie odnalazły się w wydaniu koncertowym, subtelnie hipnotyzując i dając nadzieję, że za jakiś czas uda się artystce pójść w ślady bardziej znanych koleżanek. Lyla jakby sama chciała zresztą taką wizję przyszłości wyartykułować, coverując – całkiem udanie – „Cornflake Girl” ostatniej z wyżej wymienionych. Co pocieszające, podobny entuzjazm publiczności wzbudziły jej największe przeboje, jak „Feather Tongue”, „Honeymoon” czy „Shoestring”, także kto wie, być może za kilka lat, np. wraz z drugą płytą, dwudziestopięciolatka okaże się całkiem istotną postacią na mapie żeńskiego singer/songwritingu. Z racji, że widziałem, będę oczywiście kibicował.(Wojciech Michalski)

Występ niestety tylko poprawny, początkowo zdecydowanie rozczarowujący – pierwsze cztery utwory właściwie zlały się w mojej świadomości w jeden kawałek próbujący nieudolnie odnaleźć harmonię między rockowym uderzeniem a niewyraźną balladowością. Z pewnością wpływ na taki odbiór zespołu miały kłopoty brzmieniowe – kilka osób co chwilę odwracało się w stronę stanowiska dźwiękowców, licząc na ich reakcję, która nastąpiła zbyt późno. Niektóre zespoły na żywo zdecydowanie zyskują, ten stracił, np. świetny singlowy „Feather Tongue” został odegrany bardzo jednostajnie bez zawartej na wersji studyjnej dramaturgii i subtelności. Co mogło się podobać? Cover Tori Amos („Cornflake Girl”), kilka spokojniejszych fragmentów np. „All Alone” z zeszłorocznej EP-ki. Trochę mało. (Piotr Szwed)

Kobiety

Kolejny odcinek cyklu zasłużone kapele grają swoje klasyczne albumy, szczególnie przyjemny, dlatego że trudno kwestionować wartość debiutanckiego materiału zespołu prowadzonego przez Grzegorza Nawrockiego. Po trzynastu latach właściwie wszystko się zmieniło (ze składu został tylko wokalista i, gościnnie, producent na klawiszach, czyli Maciej Cieślak), ale piosenki takie jak „Marcello”, „Z Mieszkania Nade Mną” czy „Kaszubski Szaman” wciąż mogą zawstydzić dzisiejszych poszukiwaczy złotego środka między progresywnością a popowością. (Piotr Szwed)

Clipping

Do ich występu festiwal miał piknikowy charakter. Clipping byli chyba pierwszymi, którzy chwycili publiczność za gardło i nie puścili do samego końca. Ludzie zgromadzeni pod sceną liczyli na wrażenia, które określali za pomocą słów powszechnie uznawanych za wulgarne i się nie zawiedli. Od pierwszych zdań intra, które Daveed Diggs zaczął wypowiadać z początku spokojnie, by przejść w charakterystyczny dla siebie raperski sprint, publiczność reagowała piskami, krzykami, podskokami i zdziwionymi spojrzeniami tych, którzy myśleli, że przyszli na kolejny, konwencjonalny eksperyment. Euforia to duże słowo, ale wyjątkowo pasowało do wrażeń, jakie wywoływały kawałki z dwóch płyt amerykańskiego tria. Zaczęli od kapitalnego „Inside Out” mogącego być wizytówką zespołu łączącego w fenomenalny sposób minimalistyczną elektronikę, noise, rap i pop. Następnie czekały już dalsze atrakcje m.in. „Work, Work”, wzbogacone o rozbudowany instrumentalny wstęp „Taking Off”, zakończone tanecznym outrem „Body & Blood” czy przyjęte entuzjastycznie „Guns Up” z „Midcity”. Gdy przejechał po mnie ten pojazd o ciężarze walca i szybkości najnowszych chińskich pociągów, miałem tylko jedno życzenie: by oszałamiające dźwiękowe toksyny, jakich się nawdychałem, rozchodziły się po organizmie powoli, niezakłócone przez jakiekolwiek inne dźwiękowe substancje. Z tego wszystkiego aż na dobrą godzinę odpuściłem sobie muzykę i wybrałem się posłuchać przynudzania Jacka Podsiadły. Łyżka dziegciu: nie zagrali „Ends”. (Piotr Szwed)

Wszystko zgodnie z oczekiwaniami: amerykański skład zaserwował jeden z najlepszych koncertów, czy może raczej performansów, dnia. Daveed Diggs już na powitanie bez ceregieli zaatakował wszystkich znakomitą, do bólu egocentryczną solówką („podziwiajcie mój flow, maluczcy!”), a gdy do tego specyficznego a cappella dołączyły noise’owe rozbryzgi sukcesywnie serwowane przez dopełniających trio DJ-ów, popieprzony mariaż nieprzystających do siebie na pozór estetyk wybrzmiał z pełną mocą. Aż szkoda, że tak rzadko stawiali panowie na prowokującą do tańca siłę repetycji (nie kojarzę tytułu, ale gdzieś w środku wyszło im to wręcz genialnie), ale wiadomo; raz że kawałki takie jak „Work Work” bujają same z siebie, dwa, chodziło tu przede wszystkim o drażnienie się z publiką w klimacie pokazywania sobie fucków bądź naprzemiennych wrzasków na wyścigi. Istnieje więc wysokie prawdopodobieństwo, że w losowym magazynie rockowym podsumowano by ten występ wymownym, przydatnym w takich sytuacjach wytrychem: „Ostra jazda!”. (Wojciech Michalski)

Michael Rother

Ależ przyjemne zaskoczenie. Obawiałem się, że koncert Rothera może zabrzmieć nieco anachronicznie, zakładając nawet w przedfestiwalowych planach, że w razie czego po jakichś 30 minutach popędzę na Protomartyr (co zresztą byłoby bezdennie głupie, bo ci skończyli grać dość szybko), a tymczasem… Niemiec z pomocą gitarzysty i perkusisty urządził nam bajeczną przebieżkę przez swoje najprzystępniejsze kompozycje, w pełni obrazując, jak wielka siła drzemie w umiejętnie szlifowanych repetycjach. Nie mówiąc już nawet o klimatycznych, współgrających z nimi wizualizacjach. Szczególnie potężnie zabrzmiały „Hallogallo” i „Negativland”, zaś powiew new age’owej wręcz melancholii wniosła „Esperanza”. Ta niesamowita kompetencja w prowadzeniu rozkwitających progresywnych melodii z pewnością wzbudziłaby zazdrość u niemal każdego przedstawiciela tegorocznego line-upu, zaś wszyscy niekumający do tej pory fenomenu Neu! mieli świetną okazję, by nieco zrewidować swój pogląd na tę grupę. Top 5 festiwalu. (Wojciech Michalski)

Wpływ Rothera i jego Neu na muzykę rockową i elektroniczną jest bardzo duży i szczególnie na wielu OFFowych koncertach to słychać. Pierwszy raz jednak można było zetknąć się na tym festiwalu z legendą, która dawno temu wraz z kolegami wprowadzała do muzyki takie nowinki jak na przykład motorik, które do dziś jest gwarantem precyzyjnego rytmu, sprzyjającemu pędzącym odjazdom instrumentalnym. No i krótko mówiąc Rother pokazał młodym, jak się gra, dając wyczerpujący pokaz wirtuozerii technicznej. Nie ma jednak mowy o graniu w stylu „ile to ja nie umiem”. To była raczej energiczna zabawa, zagrana z wyobraźnią i polotem. Ostre jak brzytwa gitary i niezwykle nowocześnie brzmiąca elektronika sprawiły, że był to koncert głośny, ale imponujący też selektywnością dźwięków. (Michał Weicher)

Nie ujmuję zasług i laurów Rotherowi, ale jego muzyka brzmi w dzisiejszych czasach archaicznie. Motywy rodem z soundtracku do programu „Agrobiznes" i nieznośnie skompresowana gitara sprawiły, że krew popłynęła ciurkiem z moich uszu. (Miłosz Cirocki)

Protomartyr

Przyznam się, że fenomen zespołu Protomartyr zrozumiałem dopiero podczas drogi do Katowic, kiedy w pociągu odsłuchiwałem na ripicie „Under Color Of Official Right”. I chociaż wiele aspektów, na gruncie rozumu, wskazuje na to, że wypadałoby dystansować się wobec dokonań tej grupy (pisał już o tym Karol Paczkowski), to emocje mówią jednak same za siebie. A katowicki występ Protomartyr tylko wzmocnił moją euforię. Może i jest tak, że granie tych Amerykanów to umiejętne zarządzanie fragmentami post-punkowej spuścizny – a że lubimy te piosenki, które już słyszeliśmy, to... wiecie sami. Dodatkowo do ciągu skojarzeń – oprócz m.in. Interpolu, The Fall czy Dead Kennedys, po koncercie zespołu na OFFie, dorzuciłbym jeszcze jedną nazwę, a w zasadzie artystę. Myślę o analogii pomiędzy wokalistą Joe Caseyem a Mattem Berningerem (nie tylko wizerunek sceniczny – w tym względzie Casey jest bardziej obskurny – ale i maniera wokalna, czyli ekstatyczne wrzaski przeplatane z barytonem). A mimo to – zespół przyciąga, co entuzjazm publiczności w namiocie Sceny Eksperymentalnej zdawał się potwierdzać. Niesamowita dawka brudnej energii, niezmordowane szaleństwo Alexa Leonarda na perkusji oraz drapieżny, arogancki i zarazem złowieszczy wokal Caseya. Moja czołówka tegorocznego OFFa. (Rafał Krause)

Neutral Milk Hotel

O ich łajzowatości w wersji live krążyły legendy, ale na szczęście, jak to często bywa, okazały się przesadzone. Wiadomo, że nie jest to raczej muzyka zbyt atrakcyjna koncertowo, ba, sam na wysokości wyśpiewywanego ze sceny „I love you Jesus Christ” w „The King of Carrot Flowers” przesunąłem się nieco do tyłu. Nie zmienia to jednak faktu, że zestawienie wokalnego warsztatu Jeffa Manguma z bogatym instrumentarium i znaną z płyt depresyjną atmosferą wypadło na żywo naprawdę profesjonalnie, ot choćby w otwierającym występ „Two Headed Boy” czy zagranym pod koniec „Oh Comely”. Fani mogli więc czuć satysfakcję, bo było o wiele lepiej niż gdyby trzymać się porównań do innych zespołów z górnej części festiwalowego plakatu, na zeszłorocznym Smashing Pumpkins, a ja, korzystając z okazji, że chyba już trochę wyrosłem z tego typu koncertów, bez większego bólu pobiegłem rzucić okiem na dwa utwory grającego równolegle na scenie trójki John Wizards. (Wojciech Michalski)

W internecie można się natknąć na opinie, w których koncerty Neutral Milk Hotel są określane jako nieporozumienie. Pojawiają się sugestie, że magia kultowej płyty nie istnieje podczas występów na żywo i ludzie chodzą na NMH raczej dla beki, bo w ostatnich latach „In The Aeroplane Over The Sea” zyskało popularność jako mem [sic!]. Jeżeli jednak poszło się na OFFowy koncert bez uprzedzeń, to można było się najzwyczajniej w świecie wzruszyć, bo ta muzyka wciąż porusza. O demitologizacji nie może być mowy, nawet jeżeli słynna linijka „I love you Jesus Christ” zaśpiewana przez Manguma w pompatyczny sposób może się wydawać lekko groteskowa. Często intymna, emocjonalnie ekshibicjonistyczna muzyka NMH po prostu niezbyt dobrze się komponuje z festiwalowością. To w ogóle nie jest koncertowy zespół, a jeżeli już to do ciasnego namiotu a nie na główną scenę. Paradoksalnie jednak utwory takie jak „Oh, Comely” czy „Ghost” przez swoje skromne brzmienie wypadły dużo lepiej niż utwory, w jakich zespół silił się na ostrzejsze wykonanie, chcąc przypodobać się festiwalowej publiczności. (Michał Weicher)

James Holden

Wyglądał jak jakiś szalony profesor, gdy pochylony nad swoim muzycznym laboratorium kreował iskrzące w powietrzu dźwięki. Holdenowi towarzyszyli jeszcze muzycy grający na perkusji i saksofonie. Podobnie jak na znakomitym zeszłorocznym „The Inheritors” na OFFie usłyszeć można było bardzo organiczną elektronikę, w której precyzyjna mechaniczność wpada w kolejnych repetycjach na ludzki pierwiastek w postaci chaosu i niedoskonałości. Dlatego też żywe wykonania studyjnego materiału wiązały się z jeszcze większą improwizacją i rozszerzaniem pierwotnych struktur. Trzeba jednak przyznać, że utwory takie jak „Renata” czy „Gone Feral” są tak wystarczająco odjechane i rozimprowizowane, że wykonanie live nie może pójść jakoś specjalnie daleko. Niemniej jednak udało się Holdenowi zaskoczyć publiczność. Znajome z płyty motywy przyjemnie mutowały i rozgałęziały się, tworząc ciekawe widowisko, które ostatecznie było bardziej kwaśne i krautrockowe niż albumowe pierwowzory. (Michał Weicher)

Ostrzyłem sobie zęby na ten występ i, niestety, trochę się rozczarowałem, bo choć Holden zagrał bardzo dobrze – w końcu utworów z takim potencjałem jak choćby te z „The Inheritors” spieprzyć chyba nie sposób - zabrakło mi jakiejś kropki nad i, tym bardziej, że moją podatność, ale i czujność wobec wertykalnej (dokładanie warstw) organizacji dźwięków rozbudził wcześniejszy występ Michaela Rothera. O ile u Niemca instrumentaliści wpasowywali się w kumulatywny kontekst znakomicie, tak odniosłem wrażenie, że akompaniujący analogowym harcom Holdena trębacz mimo wszystko ingeruje w nie nieco na siłę, będąc tylko wciśniętym na scenę pod tezę elementem organicznym. Niezbyt przekonujące były też wizualizacje, choć plus za światełka wywołujące wrażenie mieniących się przed oczami małych kółeczek. Wiem, wiem, marudzę, bo liczyłem na podobne emocje jak przy Fuck Buttons, o których dalej, ale oczywiście i tak w okolicach dziesiątego miejsca w mojej klasyfikacji generalnej OFFa Holden się uplasował. Jak na niego to jednak, delikatnie mówiąc, cieniutko. (Wojciech Michalski)

Umiejscowienie Holdena na Scenie Leśnej nie było przypadkowe. Taneczne momenty były mocno akcentowane, jednak znaczna część występu, w której James konsekwentnie budował dramaturgię i napięcie, nadawała się bardziej na oddanie się kontemplacji. Obecność na scenie saksofonu mogła przywodzić na myśl wykonawców z wytwórni Ninja Tune, a brzmienie wydawać się mogło podobne do Moderat czy Trentmollera, z tą jedną różnicą, że Holden ma więcej pomysłów w obrębie jednego kawałka, niż wymienieni artyści na całych swoich (przydługich) płytach. Występ na Leśnej po Michaelu Rotherze także wydaje się nieprzypadkowy, bowiem transowość i motoryczność kompozycji Holdena dużo zawdzięczają niemieckiej scenie psychodelicznej. Brytyjczyk jest jedną z niewielu znanych mi osób, której udaje się złapać kilka srok za ogon. Rozbudowane kompozycje ocierają się o określenie „progresywne”, jednak bez przekraczania niebezpiecznej granicy. Skłonności eksperymentalne ujawnia w łamaniu rytmu, jak i konwencji, natomiast ciągoty klubowe, co oczywiste, podczas solidnych dropów, które spuszczał kiedy napięcie sięgało zenitu. (Krzysztof Krześnicki)

Jahiliyya Fields

Przyznam, że nawet gdybym od razu wiedziała, że mój powrotny pociąg będzie mieć to 150 minut nieplanowanego postoju na pustkowiu koło Włoszczowy w przepełnionym wagonie bez klimatyzacji (przy ponad 30 stopniach na zewnątrz), gdzie wymieniało się papierosy na ostatnie resztki wody, co dziesięć minut pojawiał się komunikat o wydłużeniu opóźnienia „Skarbka” na trasie Raciborz-Warszawa Wschodnia bez informacji o tym czy kiedykolwiek ruszy; że przejście w przedziale będzie zastawione klatkami z kotami, którymi będzie się opiekował nastoletni mizantrop życzący współpasażerom oblania się kwasem solnym; a już na miejscu, że ZTM wydłuży mój przejazd autobusem do domu trzykrotnie przez zmiany ruchu związane z Tour de Pologne, to nawet jakbym miała zobaczyć tylko autora „Unicursal Hexagram”, jednego z najbardziej katowanych przeze mnie albumów ostatnich lat, i tak bym przyjechała na ten cały OFF Festival. Ale schodząc bardziej na ziemię to już sam pomysł z showcasem L.I.E.S., w ramach którego wystąpił owy artysta, wydawał się strzałem w dziesiątkę. W końcu ta wytwórnia stanowi jedną z najsłynniejszych marek związanych z niezależną muzyką klubową. Do tego w Polsce zdążył ją spopularyzować cykl imprezowy Brutaż, gdzie goszczono już niejednego reprezentanta katalogu tego labelu. Bardziej nośnej opcji na taneczne zakończenie festiwalowego dnia być nie mogło. Choć akurat Jahiliyya Fields nie jest tak oczywistym wyborem - wspominane „Unicursal Hexagram” to idealny album do słuchania, gdy pociąg (już) płynnie jedzie, bo pędzące syntezatorowe plamy świetnie współgrają z rozmazanymi pejzażami zza okna. Dwunastka „Pleasure Sentence” jest już bardziej rozrywkowa, jednak to wciąż elektronika dla wrażliwców, a w drugiej kolejności dla niestrudzonych imprezowiczów. Co ciekawe set na OFFie pogodził zarówno tych pierwszych jak i drugich, bo znalazło się miejsce na złowieszcze partie vocodera, fragmenty hałaśliwe, połamane i rozmazane, jak i te klarowne oraz rytmiczne. I mimo, że w porównaniu do bogatego set-upu z Boiler Roomu wyposażenie Jahiliyya Fields, tak na oko, ograniczało się do kilku „ubogich” paneli modularnych to mniejsza ilość gałek nie wpłynęła specjalnie na rozbudowanie faktur jakie tworzył. Rok temu w tej samej porze występował Shackleton i chyba nie przesadzę mówiąc, że tym setem Jahiliyya Fields pokazał coś na podobnie wysokim poziomie. (Andżelika Kaczorowska)

Pełna zgoda z Andżeliką, porównanie z zeszłorocznym Shackletonem trafne w stu procentach. Towarzyszyło mi podczas tych występów podobne uczucie ambiwalencji, w tym sensie, że nie wiem, czy bardziej tańczę, czy zbieram szczękę z podłogi. Serio, jeśli ktoś wybrał sen zamiast tego typa, to przegrał jeden z koncertów festiwalu. Swoje fascynacje przestrzennymi i transowymi kompozycjami potrafił wpasować w oczekiwania publiki, która po trzeciej w nocy domagała się już tylko mocnego łupania. Tym lepiej, bo utwory zdawały się nie mieć końca i można było się w pełni zatracić w tanecznym wirze. Pomysł zrobienia showcase’u L.I.E.S. na OFFie okazał się strzałem w dziesiątkę i ogólnie jednym z lepszych wydarzeń tego typu, jakie widziałem. Unsound będzie się musiał mocno napocić, żeby to przebić. (Krzysztof Krześnicki)

Wolf Eyes

Zeszłoroczna płyta Wolf Eyes, „No Answer: Lower Floors", jakoś niczego mi nie urwała. Bardziej oddani niż ja fani zespołu zachwalali ją jako stylowy powrót do industrialowych korzeni; nie jestem w stanie tego potwierdzić (katalog „Wolf Eyes/projekty poboczne" to dosłownie setki wydawnictw), ale w kontekście OFFowego koncertu ma to sens. Skład na gitarę, syntezatory i spazmatyczny wokal z durną ilością pogłosu + długie, zmierzające donikąd utwory + transowe podkłady z bitmaszyny = Throbbing Gristle. Żaden tam obskur, TG jak w mordę strzelił. W trakcie koncertu pomyślałem „Wow, to właśnie szokowało ludzi prawie czterdzieści lat temu!". Tak jest, cztery dychy. Słabo? Jaki jest sens grania takiej - w świecie jajogłowych prenumeratorów Wire - archaicznej muzyki w 2014? Proste. Ten występ był skrajnie niepoważny. Trio stroiło tęgie miny, rzucało instrumentami, wysyłało ze sceny teatralne faki, wczuwało się niczym najprawdziwszy norweski blackmetalowiec. To była parodia stylu klasyki industrialu, destylująca go z powagi, za to uzbrajająca w poczucie humoru, jęzor wywalony ordynarnie w kierunku wszelkich prób uczynienia hałasu czymś więcej, niż jedynie zabawą. Efekty takiego założenia były porażające - pierwsze kilka minut zaśmiewałem się do łez, oglądając wystrojonych w przegiętego hipstera Amerykanów (battle jackets! OKULARY PRZECIWSŁONECZNE O PIERWSZEJ W NOCY!), ich chore instrumentarium (plastikowa maska gazowa psychopaty deformująca głos, wyglądająca jak rekwizyt do horroru klasy cringe, mini-syntezator wieszany na pasku jak gitara). Ale najlepsze jest to, że po kilkunastu minutach tzw. beki odkryłem drugie dno - może i muzycy wydurniali się, że aż wstyd, ale tworzyli wielowarstwowe i intrygujące pejzaże dalekie od chamskiego harshnoise'u i kiczowatego srindustrialu ceniącego Sisters of Mercy. Potrafili znikąd przywalić tanecznym bitem, pozwolić na przeszywające solo zmodyfikowanej harmonijki ustnej (gdy mówię „przeszywające", to mam na myśli „przeszywające", ok?), a na koniec, korzystając z obecności zestawu perkusyjnego* zasunąć pseudo-surf rock, wprawiając pierwsze rzędy w amok. W tym wszystkim piękne jest to, że WE po prostu mogą, bo mają już swoje doświadczenie, wiedzę, umiejętności i - co najważniejsze - zauważalnie cieszą się z tego, co robią. Nate Young, pomiędzy graniem roli nagrzanego Lou Reeda z miną oddającą wiernie emotkę „:c", co jakiś czas patrzył na Johna Olsona i z trudem krył rozbawienie. Dobry nastrój udzielił się też publiczności, która pod koniec występu wkręciła się tak bardzo, że wyprosiła nawet dwuminutowy bis.

* Nie widziałem garów na żadnym wideo z ostatnich koncertów, a poza tym Olson i tak tylko udawał, że umie grać. (Miłosz Cirocki)

Screenagers.pl (8 sierpnia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: papieru
[24 sierpnia 2014]
>lista, roczna, Andżeliki Kaczorowskiej xD
Gość: kaczorowska nzlg
[23 sierpnia 2014]
posypuję głowę popiołem - sama poznałam ten album na początku 2013, czyli już po podsumowaniach roku 2012... ale jeśli ci się tak spodobał to sprawdź "Territories " Jorge'a Veleza opisywane w Zajzajerze 3, też w tych klimatach i myślę, że na moją "listę roczną" się spokojnie załapie
Gość: kuba
[23 sierpnia 2014]
dlaczego, do k**** nędzy, nie było recenzji "Unicursal Hexagram" i muszę dowiadywać się o TAKIM albumie przez przypadek przy okazji relacji z offa, ja się pytam?!
Gość: zwd
[12 sierpnia 2014]
e, nikt nie był na Perfume Genius?
Gość: szwed
[10 sierpnia 2014]
Rother wygrał dodatkowo specjalną nagrodę na najlepszy, absolutnie konsekwentny sposób zapowiadania utworów.
Gość: kidej
[10 sierpnia 2014]
"Gdyby nie Bo Ningen, to byłby najlepszy odbiór koncertu na całym festiwalu"

Nie wiem, czy sumarycznie (a nie tylko z przodu) w tym konkursie nie wystartowalyby jeszcze owacje podczas DakhaBrakha i Nisennenmondai.
Gość: kidej
[10 sierpnia 2014]
No prosze, Rother jednak wygral 2:1 8)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także