Najlepsze single roku 2013
Miejsca 10-1
10. AlunaGeorge – Attracting Flies
Bez przyczajki w stylu wstępu do zeszłorocznego „Your Drums, Your Love”, trzeci singiel zapowiadający „Body Music” niemal od razu wali z plaskacza hardymi bębnami. I mógłbym tu teraz długo pisać o tym, jak bardzo podoba mi się brzmienie stopy w tym kawałku, ale powiedzmy, że potrafię się opanować.
Za to drobnej Aluny Francis powstrzymać się nie da, bo gra tu wyniosłą i nieprzebłaganą księżniczkę, niekoniecznie śpiącą na ziarnku grochu (aluzja do bajkowego wideoklipu – check!). No bo przecież to jej interpretacja decyduje w dużej mierze o odbiorze tej muzyki.
To jest chyba najbardziej bezpośredni z dotychczasowych przebojów duetu, najbardziej przyjazny poptymistycznemu uchu i radiu, ale też chyba jeszcze bardziej minimalistyczny w aranżacji. Z refrenem wiszącym na tekstowym haczyku („everything you exhale is attracting flies”) oraz mostkiem bawiącym literowaniem B-A-B-Y. Acha, nie pamiętam, czy wspominałem już o bębnach?
Rok bez AlunaGeorge w pierwszej dziesiątce jest rokiem nieważnym. Mam nadzieję, że utrzymają tempo i nie będę musiał tego odszczekiwać przy okazji następnego podsumowania. (Paweł Gajda)
9. Thundercat – Heartbreaks + Setbacks
Gdzieś pomiędzy piosenkami o zakochaniu od pierwszego wejrzenia (motylach w brzuchu) do ostatniego (sztylet w sercu: metaforyczny bądź stalowy), istnieje cała gama różnych stanów ducha, które są sukcesywnie zapełniane przez piosenkopisarzy. Moimi pierwszymi skojarzeniami z piosenkami kryzysowymi są metalinijki w stylu: „why does it hurt so bad?”, „it's tearing me apart” czy „where did our love go?”. Trudne sprawy. Z jednej strony łatwo popaść w cierpiętniczy ton; z drugiej, nie docenić powagi sytuacji.
Thundercat podszedł do tematu sprytnie, bo pozytywistycznie: jest trudno, ale ciągle mamy siebie; nie niszczmy tego; wiemy, że ciągle jest nadzieja, znajdziemy rozwiązanie, przepracujemy to. Kompozycja jest majstersztykiem, który trochę na wzór rzeczywistych skomplikowanych relacji toczy się na wielu płaszczyznach jednocześnie. Utwór płynie nieprzerwanie, zdecydowanie ciągnie w jednym kierunku, ku jakiemuś rozwiązaniu. Jednak ciągle mamy świadomość, jak niepewna jest to ścieżka; jak niewiele trzeba, żeby wytrącić jadący samochód zwany miłością z trasy: wsypać piasek, wylać olej i zatrzeć silnik. No ale od czego mamy na pokładzie Flying Lotusa, który wie jak wszystkie mechaniczne części wzajemnie współpracują, co przykręcić, co poluzować w odpowiednim momencie. On też pewnie lubi takie piosenki. Zwłaszcza życiowe. Romantyczne, o miłości. O mojej i Twojej ułomności. (Sebastian Niemczyk)
8. Disclosure feat. AlunaGeorge – White Noise
Sukces debiutu Disclosure opiera się na dwóch filarach: opieraniu konstrukcji utworów na prostych, powtarzanych momentami aż do bólu patentach około-UK-garage’owych i doskonałym doborze featuringów. Żadnej geriatrii, wyłącznie zawodnicy na dorobku, czasem w dość zaskakującej odsłonie (Jessie Ware). Najlepszym przykładem takiej współpracy jest właśnie omawiany tutaj singiel, gdzie braci Lawrence wspomagają inne cudowne dzieci brytyjskiego popu, AlunaGeorge. Utwór jest kwintesencją stylu Disclosure: dudniący bit pojawiający się w pierwszych sekundach, zapadający w pamięć motyw klawiszowy i potężny refren, w tym wypadku oszczędnie zanucony specyficznym głosem Aluny Francis. Słuchając „Settle” można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z albumem, który z niewielkiej nawet perspektywy czasowej będzie klasykiem w swojej działce głównie dzięki piosenkom klasy „White Noise”, występującym na tym albumie w sporej ilości. (Dariusz Hanusiak)
7. Kanye West – Bound 2
Jest coś niezwykle czułego w bece, jaką cały Internet (i okolice) kręci dziś z Westa. Obserwujemy te wyżyny debilizmu z bijącym sercem i – pieczołowicie maskowaną przez ironię, ale jednak – ekscytacją. W gruncie rzeczy jaramy się tymi jego jazdami, czy może raczej po prostu znajdujemy perwersyjną przyjemność w tym, że ich realizacja odbywa się w środowisku najbardziej mainstreamowym z możliwych. Przeciwnie do jednego z naszych komentujących dyskusję o „Yeezusie” czytelników, jestem w gruncie rzeczy przekonany, że cała ta otoczka – zgodnie zresztą, jak sądzę, z zamierzeniem – dodaje tylko pieprzyku muzyce Kanyego i sprawia, że ta, koniec końców, bardziej nam się podoba (lub że podoba nam się w ogóle). Jasne, koleś jest bałwanem (choć na pewno nie kompletnym bałwanem), ale niewykluczone, że wiele jego gestów oglądanych przez nas z tym pobłażliwym uśmieszkiem, na nie mniejszym, wręcz diabolicznie prowokującym grymasie jest ufundowana. Czy koleś jest – zgodnie z tym, co głosi – współczesnym Disneyem, Shakespearem (blah blah blah) naszych czasów? Shakespearem może nie, ale z pewnością ma coś z Hamleta. Nikt na świecie bowiem nie wie, czy faktycznie jest szaleńcem, czy tylko takiego udaje. You ain’t got the answers. Kanye jest jak nieodgadniony kompanijny idiota, Josef Szwejk. Również pod względem wspomnianej tu na początku czułości, z jaką publiczność od lat śledzi jego przygody.
Ale jest jeszcze jego muzyka, która wkurza, odrzuca i nikomu się nie podoba, a i tak nie można przestać jej słuchać. Z nim tak zawsze. Closer „Yeezusa” potęguje tę sytuację do granic możliwości, bo jednocześnie stanowi integralną część całego tego dziwnego, wnerwiającego czterdziestominutowego spektaklu i na dodatek wnerwia w samym jego obrębie, całkowicie odstając od zaprezentowanej stylistyki (nie mówiąc o tym, jak wnerwia szarżujący Charlie Wilson na występie u Fallona). Brzmi, jakby West na do widzenia jednak się ugiął i postawił na pewniaka, radiomagnetofon z odtwarzaczem płyt CD oferowany przez Zygmunta Chajzera, asekuranckie wiewiórczaki zawsze gotowe zawalczyć w służbie singla.
Natomiast po prawdzie głupie „Bound 2” jawi się jako joint dużo bardziej obłąkany niż cała reszta albumu. Przeczy wszelkim zasadom robienia muzyki, żeniąc ze sobą zupełnie oderwane od siebie segmenty, które z czasem, paradoksalnie, tworzą nierozerwany monolit. Na to wszystko, pozostając jakoby w harmonii z tym kolażem, Ye prawi duby smalone kompletnie od czapy, jakby treść całych linijek uzależniał od pierwszego rymu, jaki wpadnie mu do głowy (a nie jest to freestyle przecież). I w jakiś idiotycznie magiczny sposób robi z tego hooki. Mam w sumie wrażenie, że nawet w podlinkowanym wyżej wywiadzie koleś doznaje jakiegoś momentu iluminacji (oczywiście w swoim przekonaniu), gdy wpada na jedno zdanie, które poddane odpowiednio wymęczonej repetycji stanie się wkrótce podstawą kolejnego dzieła sztuki (sarkam, ale czy na pewno?).
Jakimś cudem więc układa się to wszystko w płynną całość. Piękny (na nowe Westowskie standardy) poemat o ustatkowaniu się łajdaka i wagabundy, który narozrabiał już tyle, że dochodzi do wniosku, iż zaskoczyć może już tylko całkowicie zaprzeczając dotychczasowemu etosowi. Na tej zasadzie rodzi się zarówno cały „Yeezus”, jak i opisana w „Bound 2” historia jego związku z Kim. (Jędrzej Szymanowski)
6. Dorgas – Hortência
– Czy słyszała pani kiedykolwiek wcześniej jazz?
– Och, a więc tak się to nazywa? Jak sądzisz, czy którykolwiek z nich wie, co grają pozostali?
Ten dialog z jednego z ostatnich odcinków „Downton Abbey” przypomniał mi się właśnie teraz, podczas może setnego odsłuchu „Hortêncii”. Bo zdaje się, że tak się właśnie czułem, kiedy pierwszy raz odpaliłem tę Sajewiczowską zajawkę rok temu. O co chodzi w tej piosence? Skąd się urwał gitarzysta? Co to za przedziwna fuzja jazzu, synth-popu i indie-rocka? Byłem tak zaaferowany, że umknęła mi nawet golizna w teledysku. Wszyscy pisali, że to ta piosenka z cyckami w klipie, a ja nie obejrzałem tego teledysku gdzieś do maja, bo zbyt byłem zajęty słuchaniem. Próbowałem rozkminiać inspiracje, tworzyłem równania w rodzaju Talking Heads + Heróis do Mar + Dismemberment Plan, by dojść do wniosku, że „Hortência” błaga o namechecking tylko po to, żeby totalnie z niego zadrwić. Nieuchwytność tej absurdalnej, a jednocześnie absolutnie przepięknej piosenki z monumentalnymi bębnami, dysonansową gitarą i falsetowym, schizofrenicznym, dziecięco-zmysłowym wokalem, w którym jest coś niepokojącego, nielegalnego może nawet, nie przestaje mnie zadziwiać, ale dawno już uznałem swoją porażkę. Czy którykolwiek z nich wie, co grają pozostali? Like I care. (Kuba Ambrożewski)
5. Ballet School – Heartbeat Overdrive
Piosenka jest krótka, więc nie będzie problemu ze streszczeniem jej genialności, która polega na idealnym zgraniu wszystkich składników. Oto przykład na to, jak można niebiańskie hooki sadzić na podatnym gruncie.
Pierwszy i kluczowy dla reszty jest ten podniebny motyw gitary, wyłaniający się z zaświatów tak, że nie wiesz, czy przed chwilą jeszcze śniłeś, a po chwili już zastanawiasz się, czy realny świat naprawdę istnieje. Gitara dalej faluje i rezonuje, jakiś nieśmiały wokalny majak zaczyna żarzyć się tle, a w 14 sekundzie wchodzą totalnie ejtisowe bębny. Brzmi znajomo? Widać, że pilni uczniowie klasycznej dream-popowej szkoły. Najlepsze jest jednak to, że to zainicjowane przez gitarę bezbłędne wejście jest tu tylko początkiem kolejnych objawień, które zdają się równie płynnie wyłaniać znikąd, zupełnie tak, jakby od zawsze tam były. Nie wiem nawet, co dokładnie pełni tu rolę refrenu, tak zgrabnie się przeplatają ścieżki wokalne, tulące się do kolejnych gitarowych mgiełek. Ballet School jak widać dobrze wiedzą, że dobry hook można ciągnąć dalej i eksplorować na różne sposoby, czego efektem są tak piękne sekwencje – prawie że graniczące ze świadomością. Podoba mi się też to, jak kończą, dostojnie urywając początkowy motyw, by się po prostu rozpłynął zamiast powoli wygasać. Magia.
PS. Warto odnotować, że na EP-ce „Boys Again” jest jeszcze utwór „Yaoi”, posiadający podobnie obłędny gitarowy hook. Więcej tam The Smiths niż Cocteau Twins, bardziej skocznie niż puszyście, ale znów jaka intuicja! (Michał Weicher)
4. The Knife – Full Of Fire
Wielki tegoroczny powrót The Knife to sukces co najwyżej połowiczny. Niestety. Już tłumaczę. „Shaking The Habitual” – potwór nie płyta. Rozciągnięta na półtorej godziny zabawa w kotka i myszkę. Tu awangardowa elektroakustyka, tam próby dubu i przesterów. W jednym punkcie rozklekotane techno, w innym, odległym o godzinę drogi, transowy noise z użyciem self-made instrumentów (na których, o ironio, Karin i Olof grają niczym na tradycyjnych, by wydobyć dźwięki obce, lub niczym na obcych, by wydobyć dźwięki tradycyjne, lub whatever, jak wynika z pretensjonalnego The Interview, gdzie interesująca nas para huśta się na huśtawkach i skrywa twarze pod burzą sztucznego owłosienia głowy w barwach blond i rouge). „Shaking The Habitual” zwiódł niektórych fanów nie ze względu na kiksy studyjne czy olewacki concept-writing – bo to się nie zdarzyło. Zwiódł, po prostu, bo ambicje przygniotły swych twórców. Karin i Olof wytrzęśli wszystko i mają pewnie zagwozdkę, co począć z tym niesfornym faux pas, jakie zadali własnej dyskografii.
Na szczęście sytuacja wygląda inaczej, gdy pod lupę bierzemy promujące album single. Zarówno świetny, dubowy „A Tooth For An Eye”, jak i spe-kta-ku-lar-ny „Full Of Fire”. Fakt, że piosenka „Full Of Fire” (której nie można nawet nazwać klasyczną piosenką, namsayin?) usytuowała się na czwartym miejscu naszego zestawienia, wiele znaczy. Po pierwsze: że klasycznie rozumiana „piosenka” dawno utraciła wyłączność na status „piosenki”. Po drugie: istotne są gesty, a „Full Of Fire” bardziej niż utworem jest gestem politycznym i emocjonalnym rozpierdolem, hipernowoczesnym protest songiem, który pożera agitatora. To również piekielny TOUR DE FORCE elementów acid techno, elektroniki spod znaku mroku i czystej paranoi – i właśnie to połączenie plus wszechobecna dysharmonia, wisząca groźba, nieprzewidywalność i ponure wokale Karin sprawiają, że każda dziewięciominutowa sesja z „Full Of Fire” napełnia mnie – słowo znaczy – żywym ogniem i doprowadza do wrzenia. Całkiem realna transgresja. (Michał Pudło)
3. Justin Timberlake feat. Jay Z – Suit & Tie
„Widzisz, wybierając nazwę, nie próbowałyśmy się nikomu przypodobać. Robimy swoje, staramy się stworzyć coś, co pozwoli nam odróżnić się od innych. – Tak, chcemy uciec wszelkim stereotypom. Kochamy śpiewać, mamy swój komunikat, który staramy się przekazać ludziom” – mówią dziewczyny z żeńskiej grupy r&b Xscape. Na co 13-letni Justin Timberlake odpowiada: „Cóż, to cenna uwaga, ale wydaję mi się, że powinniście zrobić coś jeszcze bardziej ekscytującego”. „Yeah, może dodać do tego wszystkiego karabiny?” – dodaje po chwili o rok starszy Ryan Gosling, nawiązując oczywiście do nazwy Xscape. „Tak, i eksplozje, bajeczne eksplozje są naprawdę cool, BUM, BUM, BUM” – wtóruje mu Justin.
Po jakichś dwudziestu latach ta scenka, z charakterystycznie przerysowanymi dialogami typowymi dla amerykańskiego serialu familijnego, okazuje się być w pewien sposób ciągle aktualna i symptomatyczna dla kariery Timberlake’a. Nie chodzi tu o zarzucanie Justinowi wyboru nadmiernej efektowności kosztem poszukiwań własnego idiomu (musiałbym chyba przespać „FutureSex/LoveSounds”). Chodzi przede wszystkim o bezlitośnie profesjonalne podejście do muzyki przy jednoczesnej obojętności wobec wszelkich wzniosłych artystycznych idei, co sprawia, że jego nazwisko postrzegamy raczej w kategoriach produktu. I tak jak w „Mickey Mouse Club”, młody wokalista zamieniłby czarną muzykę artystek w coś bardziej cool, tak na „Suit & Tie” zaprzęga spuściznę robotniczego, acz soulowego Detroit (Motown) czy rodzinnego Memphis (Stax Records), podpierając się, o ironio, talentem czarnoskórych muzyków, do stworzenia wymoszczonej wersji luksusowego popu, idealnego na uroczystości weselne wyższej klasy średniej. Ale nie męcząc już aspektów klasowych (ciekawie pisał o tym Łukasz Błaszczyk) czy postkolonialnych, zauważmy, że „Suit & Tie” ujawnia starą i bolesną prawdę na temat muzyki. Jako najbardziej abstrakcyjna dziedzina sztuki, posiada tę uzależniającą moc oddziaływania na neurony, która sprawia, że nawet miałkość zdeponowanych w niej treści nie jest w stanie powstrzymać przyjemności płynącej z obcowania z nią. Co z tego, że w tym kawałku nie ma nic więcej ponad love is swinging in the air tonight, skoro popadamy w zapomnienie. Zgoda, to nie jest zwykłe guilty pleasure. Słyszymy odniesienia do The Whispers, powinowactwa kompozycyjne z „Ya Mama” The Pharcyde, fascynację żarliwym Curtisem Mayfieldem, a nawet Otisem Reddingiem, ale to wszystko przecież tylko beztroski postmodernizm. Zatem, co mamy począć, skoro bezbłędnie buja i jest taki wymuskany? „Suit & Tie” jest jak jabłuszko na tylnej części telefonu, jak gwiazdka na trampkach, jak dwuczłonowa nazwa na oprawkach okularów. Taki modny, taki splendor, Alexander Wang bardzo, wow, wow. Gardzimy tym prestiżem, bo JT woli The Sartorialist zamiast ekscentrycznego Hel Looks. Ale nie możemy mu odmówić uroku, elegancji i artystycznej świadomości. Bo sam bym dał wiele, aby na polskim weselu zamiast bangera Masters usłyszeć „Suit & Tie”, jakkolwiek pogardliwie wobec kultury około ludowej by to nie zabrzmiało. (Rafał Krause)
2. Ariel Pink & Jorge Elbrecht – Hang On To Life
„Hang On To Life” wydaje się ostatecznym stanowiskiem Rosenberga wobec wszystkich tęskniących za jego lo-fi hipnagogicznym wcieleniem z czasów „Worn Copy” czy „The Doldrums”. W komitywie z udzielającym się wokalnie – i to jak! – liderem Violens, Pink jeszcze rozbudował krystaliczne, zaskakujące brzmienie zeszłorocznego „Mature Themes”, kładąc szczególny nacisk na rozbuchane harmonie wokalne i obezwładniające ciepło. Tradycjonalistom ostał się w zasadzie tylko vintage’owy teledysk. Mimo leniwego tempa i lirycznego zblazowania („screw the pooch”), z każdym taktem słychać tu rękę zawodowców. Dowodem jest choćby mostek, a zwłaszcza jego newralgiczny, będący być może mottem całego utworu fragment: „Every time we all try to find a new way to hang onto life this time” – w pierwszym momencie zwodniczo konwencjonalny, by jednak po chwili, a już szczególnie w ostatnich pięćdziesięciu sekundach, stać się spójnym kontrapunktem dla refrenu, łechtającym songwriterską próżność obu wyżej wymienionych („Ale was zrobiliśmy!”). Utwór obfituje też w inne tego typu smaczki i, co mówię z autentyczną ekscytacją, wraz z „No Real Friend” może się okazać interludium do jednej z najbardziej oczekiwanych płyt dekady. Płyty, na którą szanse są całkiem spore, bo nie dość, że Elbrecht od kilku miesięcy pojawia się w składzie Haunted Graffiti, to w rozmowie z Davidem Danielsem obaj panowie zgodnie zadeklarowali chęć realizacji takiego projektu.
Osobiście „Hang On To Life” jest zaś dla mnie długo wyczekiwanym, choć, przyznaję, nieco schizofrenicznym dopełnieniem jednej z najlepszych kompozycji The Wrens – kipiącego od wokalnych sztuczek, barokowo poprowadzonego „Jane Fakes A Hug”. O ile ten leciwy już kawałek nowojorskiego kwartetu przytłacza sadystycznymi pokładami smutku, bólu i desperacji, o tyle Pink z Elbrechtem zupełnie odwrócili proporcje, zamykając podobną dawkę emocji w formule wakacyjnej piosenki. Odtwarzać w kółko, zwłaszcza w zimie, można więc bez końca. (Wojtek Michalski)
1. Autre Ne Veut – Play By Play
Po zobaczeniu pełnego niedoskonałości wykonania tego utworu na Off Festivalu oraz kilkudziesięciu odsłuchach w najróżniejszych sytuacjach potwierdzam – „Play By Play” jest wciąż rozdzierające. Śpiew Arthura Ashina, psychotyczny, zdziwaczały i ekstrawertyczny, stawia słuchacza w niewygodnym położeniu. Bo jak zareagować inaczej na to skrajne wyznanie uczuć, którego autor nie patyczkuje się z metaforami, po prostu wali prosto z mostu? Osamotnienie, impulsywność, lęk, szantaż emocjonalny, litania wyrzutów sumienia – to wszystko tam jest. W pewnym momencie ten misz-masz afektów zostaje wręcz wykrzyczany i wzmocniony tandetnym chórkiem. Wrażenie potęguje kontrastowy podkład, bo sytuacja rozgrywa się na tle odhumanizowanego, trochę basowego, a równocześnie czerpiącego z vaporwave’u produkcyjnego maksymalizmu, oczywiście w hi-fi. Tak jakby w pędzącej w zawrotnym tempie współczesności wplątany w nią neurotyk w końcu się przełamał i postanowił wywrzeszczeć całą prawdę o tym, co w nim drzemie. O tym, zdaje się, jest też cały ostatni album Autre Ne Veut, w końcu nazywa się „Anxiety”. I wbrew malkontentom uważam, że każdy utwór z niego ilustruje to dość błyskotliwie. Ale to rozpoczynający go, hymniczny drugi singiel, „Play By Play”, pokazuje najdobitniej, że mamy do czynienia nie z żadnym rozgrzebywaniem ran czy apoteozą beznadziei, a zwycięstwem najzwyczajniejszej ludzkiej szczerości nad pełną sztuczności rzeczywistością. Czy coś takiego, bo kim ja jestem, by to oceniać. (Andżelika Kaczorowska)
Komentarze
[11 stycznia 2014]
Głos Urbańskiej nigdy mi się podobał ale muzycznie to, ze sporym zaskoczeniem, nie jest zła piosenka ;)
[10 stycznia 2014]
Rzadka w dzisiejszych czasach samokrytyka i świadomość słuchania chujowej muzyki polecanej przez Porcys (patrz - Rolowanie Nataszy Urbańskiej) godna podziwu.
[10 stycznia 2014]
Co z tego, że tu są przeciętne/chujowe numery, nikt nie zmusza Cię, żebyś czytała publikacje screenagers.pl
Ja, odkąd zacząłem czytać porcys.com i screenagers.pl, nie jestem w stanie uwolnić się od tej chujowej/przeciętnej muzyki a "najlepsze piosenki roku 2013" wolę zostawić takim Dagmarom ;)
[9 stycznia 2014]
[9 stycznia 2014]
[9 stycznia 2014]
[9 stycznia 2014]
Ok, przeczytalem Twoj komentarz jeszcze raz i skumalem, ze nie chodzi Ci o "bezposrednio po".
No to pozostaje samo "Outside", ktore jest niezla plyta, ale czy nie zalicza sie do 'dolka' - to juz zalezy, co kto lubi. Ja calkiem lubie, ale rozumiem tych, dla ktorych to jest plyta z 'dolka', bo w sumie nie dzieje sie tam nic specjalnego.
[9 stycznia 2014]
Let's Dance
1983
Tonight
1984
1.Outside
1995
No faktycznie.
[9 stycznia 2014]
mogliście to nazwać 'podsumowanie singli rejonów trójkowych'. najlepszych piosenek roku 2013 oczywiście brak
[9 stycznia 2014]
[8 stycznia 2014]
[8 stycznia 2014]
The Knife też zaskoczenie, myślałem że wszyscy ich zjechali, a tu nagle wyskakuje Full of Fire, good job
Fajna analiza Attracting Flies, świetny kawałek, z tych które kocha się od pierwszego odsłuchu. Jeśli mamy analizować brzmienie to dla mnie najbardziej podobają te uderzenia akordów w refrenie, razem ze stopą tworzą coś zajebistego. Podobny patent zapodali Chvrches w zwrotce w Mother We Share, tylko tam oczywiście jest bardziej dosadnie i rozrywkowo, ale też fajnie. Oczywiście nie mają startu do Attracting Flies
[8 stycznia 2014]
[8 stycznia 2014]
[8 stycznia 2014]
[8 stycznia 2014]