Najlepsze single roku 2013

Miejsca 30-21

Obrazek pozycja 30. Nick Cave & The Bad Seeds – We No Who U R

30. Nick Cave & The Bad Seeds – We No Who U R

Ładnie się ta trzydziestka otwiera! Tak jak zeszłoroczna płyta Bad Seeds, którą najprościej byłoby sprowadzić do nastroju, bo przy całym jej minimalizmie, nastroju z pewnością „Push The Sky Away” nie brakuje. Ale to byłoby uproszczenie. Kiedy zespół Cave’a zagrał „We No Who U R” na Open’erze oszałamiające wrażenie zrobiła na mnie przede wszystkim warstwa muzyczna. Upiorny pochód niby-wibrafonu, zawieszony ponad festiwalowym polem, uderzył mnie jako jeden z najbardziej zaraźliwych riffów ostatnich latach. A mantryczny refren mógłby z powodzeniem pełnić rolę pogrzebowego sing-alongu. Karawana posuwa się krok za krokiem po szarej plaży jak z McCarthy’ego, a każdy z żałobników nuci tę smętną melodię. OK – Nick Cave bywa nazywany hochsztaplerem wśród kompozytorów, ale jak słucham niektórych konkurencyjnych singli, to zastanawiam się skąd tylu kompozytorów wzięło się nagle wśród hochsztaplerów. (Paweł Sajewicz)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 29. Blood Orange – You’re Not Good Enough

29. Blood Orange – You’re Not Good Enough

Dev Hynes jest w dość prostej linii kontynuatorem ścieżki, którą mocno przed „Cupid Deluxe” wydeptali już Abel Tesfaye i Tom Krell, tak niesamowicie grzebiąc w mechanizmach współczesnego popu i r&b, że aż nadając mu jakieś meta znaczenia. Hynes nie ma na razie tak epickich i bombastycznych pomysłów, jak jego koledzy działający pod szyldami The Weeknd i How To Dress Well, w dodatku zbyt wyraźnie słychać u niego sympatyzowanie z Prince’em, ale z pozoru dość anemiczne i nie do końca oczywiście przebojowe „You’re Not Good Enough” to, w gruncie rzeczy, solidna porcja cholernie inteligentnego, przemyślanego, a co najważniejsze przyjemnego i fajowego grania, któremu wcale nie tak znowu daleko do najbardziej chwytliwych produkcji Hynesa wykonanych dla Sky Ferreiry czy Solange. (Kasia Wolanin)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 28. Deerhunter – Monomania

28. Deerhunter – Monomania

Od spottera:

Pewnie chciałbyś, żeby Deerhunter złagodził swoje brzmienie, dołączył do indie-pindie wydmuszek, zaczął grać pieprzone sophisti-popowe muzaki przy których doznają wcześnie starzejący się hipsterzy. A może podnieciłbyś się, gdyby rzucili gitary i poszli w syntezatorki, na densflory, w techno mhhrrroczne jak tyłek Kanyego Westa, albo najgorzej w electrosynthpopowe nostalgiczne ejtisowe ścierwa, których nikt nie może już słuchać. Retromania, kurwa, tęsknić do czasów, których nigdy nie znałeś. Wujek dobra rada kurwa, który najlepiej wie co zespół powinien grać i jak brzmieć. Songwriting, co? Za mało wymuskanego brzmienia Prefab Sprout, wykwintnych progresji akordów a la Steely Dan i Partridge’owego coś-tam-coś-tam? Powinieneś dostać solidny wpierdol za wszystkie bzdurne teorie, którymi łechczesz swoje przerośnięte ego, za cały ten bullshit którym zasrywasz siebie i co gorsza innych.

wiadomość otrzymał: (Sebastian Niemczyk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 27. Kixnare – Gucci Dough

27. Kixnare – Gucci Dough

„Bity Kixa” to w polskiej muzyce synonim najwyższej jakości od tamtej EP-ki i chociaż dzisiejsze produkcje Łukasza Maszczyńskiego nie mają stylistycznie prawie nic wspólnego z jego podkładami dla popularnego Jurasa, to jedno jest stałe. Kixnare z całą pewnością nie kroczy w awangardzie nowych brzmień, za to z dobrze znanego soundu klei połączenia wyborne – niezależnie czy chodzi o klasyczne, nowojorskie bity z „Najebawszy”, czy zapatrzoną w londyński underground elektronikę czerwonego albumu. Żaden inny numer na ostatnim albumie Kixa nie epatuje tak ewidentnym blaskiem, jak „Gucci Dough”, żaden inny nie zasługuje na miano stuprocentowego sztosu – epitetu z pewnością nadużywanego w kręgach „kultury klubowej”. Cóż, może elektroniczny Janusz ze mnie, ale ilekroć słyszę o sztosie, chciałbym dostawać sztos tak soczysty i przebojowy, jak „Gucci Dough”. A poza tym, jak wiadomo, wszystkie Gutki to fajne chłopaki. (Kuba Ambrożewski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 26. The Internet – Dontcha

26. The Internet – Dontcha

Hajpy internetów na pstrym koniu jeżdżą. Naprawdę trudno jest mi powiedzieć dlaczego ten singiel, jak i cały album, przeszły właściwie bez echa. Powiązania z Odd Future (od których sami zainteresowani się odcinają) już nie pomagają. Jedynym spoiwem łączącym The Internet z dawną ekipą są The Neptunes, ale jest to połowiczny alians, bowiem bity dla Tylera i Earla zmajstrował Pharrell, natomiast w produkcji tego kawałka udzielał się Chad Hugo. Różnice na polu muzycznym są już dużo bardziej widoczne, delikatny vibe „Dontcha” ewokuje wczesne produkcje Timberlake’a (znowu kłaniają się The Neptunes). Funkowy motyw gitary w refrenie ujmuje swoją chwytliwością, pochód basu jest naprawdę gruby. Od wokalu Syd The Kyd bije ciepło i spokój, jednak pozytywne wibracje z tytułu albumu są bardzo nienachalne. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 25. Mikal Cronin – Shout It Out

25. Mikal Cronin – Shout It Out

Singiel Cronina reprezentuje to, czego tak często poszukuję w muzyce: bezpretensjonalność, beztroskę i zwięzłość kompozycji. „Shout It Out” w zgrabnych (niespełna!) trzech minutach łączy urok i słodycz twee z solidnym power-refrenem, przywodzącym na myśl mój ulubiony indie rock lat dziewięćdziesiątych. Jednocześnie Cronin nie próbuje naśladować obecnej u Dinosaur Jr. czy Pavement melancholii – „Shout It Out” to hymn nieustających wakacji i „pomyślę o tym jutro”, muzyczny eskapizm w pigułce. (Ania Szudek)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 24. Grumbling Fur – The Ballad Of Roy Batty

24. Grumbling Fur – The Ballad Of Roy Batty

Na papierze wszystko wygląda tu zbyt niedorzecznie, a może nawet i pretensjonalnie, by traktować ten utwór poważnie. Dwóch doświadczonych multinstrumentalistów znanych ze współpracy z całkiem rozpoznawalnymi i docenianymi projektami (Ulver, Sunn O)))) postanawia nagrać dźwiękową ilustrację mowy końcowej Roya Batty’ego z „Blade Runnera” zmieniając poruszający monolog umierającego replikanta we wsparty na chaotycznych handclapach, pociętym, nieforemnym rytmie i rozgrzewająych dronach hymn kipiący od niejednoznaczności tak formy, jak i substancji. „Glynnaestra” to w ogóle najbardziej tajemnicza, jeśli chodzi o nastrój płyta 2013 roku, na której okultyzm wdziera się na dyskotekę, sielankowe angielskie krajobrazy transmutują w rousseańskie pejzaże naturalnej grozy, a O’Sullivan i Tucker próbują udawać, że nad czymkolwiek w tym dziwacznym świecie panują. „The Ballad Of Roy Batty” to idealna egzemplifikacja tego mikrokosmosu. Być może tak brzmiałyby najlepsze kompozycje Depeche Mode, gdyby zespół w porę odkrył właściwości wieszczej szałwii, choć, prawdę mówiąc, piosenek tego kalibru należałoby szukać raczej na wczesnych płytach Briana Eno. (Bartosz Iwański)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 23. Jessy Lanza – Keep Moving

23. Jessy Lanza – Keep Moving

Decyzja, by wydać album w brytyjskim Hyperdub, nie wydaje się abstrakcyjna, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że za bity odpowiada także Jeremy Greenspan z Junior Boys, znany z zamiłowania do futurystycznych brzmień oraz wysmakowania estetycznego swoich produkcji. Podobne inspiracje oraz wcześniejsza współpraca przy ostatniej płycie Junior Boys „It’s All True” sprawiły, że Jessy Lanza nie miała problemów ze znalezieniem wspólnego języka z Greenspanem, a nawet można powiedzieć o pewnej chemii, która się na tej produkcji wytworzyła. Duet świetnie balansuje między potencjałem tanecznym a emocjonalnością r&b (przy czym jest ona stonowana i wyważona). „Keep Moving” jest najbardziej zorientowanym parkietowo numerem z „Pull My Hair Back”, a pełen gracji wokal Jessy zdradza zadatki na nową diwę nowoczesnego r&b. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 22. Julia Holter – In The Green Wild

22. Julia Holter – In The Green Wild

W „In The Green Wild” porywa już intro – basowe, choć grane na wiolonczeli – które stanowi szkielet kompozycji. Ta baza nadbudowywana jest kolejnymi elementami: atonalnymi pojękiwaniami skrzypiec i wokalem przywodzącym na myśl rozmowy kuluarowe. Przebieg utworu niebawem przybiera zaskakujący obrót: mniej więcej w połowie poszczególne partie instrumentów i harmonie wokalne zaczynają tworzyć subtelny, impresjonistyczny pejzaż, aby w punkcie kulminacyjnym chwycić słuchacza za serce. „In the Green Wild” to singiel idealny – taki, który chce się przeżywać (tak, właśnie przeżywać, a nie tylko go słuchać) stale na nowo. Stanowi ponadto na „Loud City Song” odrębną, samowystarczalną jednostkę kompozycyjną, nie burząc ciągłości albumu. A tymczasem wystarczy już tych przymiotników, proszę o bis. (Anna Szudek)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 21. Heatsick – Snakes & Ladders

21. Heatsick – Snakes & Ladders

To dość wyjątkowy utwór, nawet na Heatsicka, jednego z moich ulubionych muzyków ostatnich lat. Bo zarówno „Intersex”, jak „Deviation [EP]” i trochę najnowsze „Re-engineering” to, mimo swojego eklektyzmu, płyty bliższe house’owi. Inna historia to jego mniej rozrywkowe dokonania kasetowe, nie mówiąc już o noise-ambient-drone’owym Birds Of Delay (duecie z Luke’iem Youngerem, znanym jako Helm). A tutaj mamy… Niby techno, ale tylko ze względu na stopę i ilość BPM-ów. Brzmienie, jak to u Stevena Warwicka solo, oparte jest na dość obskurnych syntezatorach Casio, co sprawia nie tyle wrażenie retro, co swoistego zawieszenia poza czasem. Tak, wiem, jest taki termin „hauntologia”. Ale tutaj mamy szczególny przypadek używania archaicznej, wręcz prymitywnej technologii w bardzo aktualnej estetyce. Efekt jest taki, że otrzymujemy dość intensywną i agresywną, a zarazem pełną esów i floresów muzykę taneczną. Warto też wspomnieć, że singiel wyszedł w serii o wymownej nazwie „Art & Sound” wytwórni Sounds Of The Universe i ilustruje go bardzo zacny teledysk. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj >>

Screenagers.pl (7 stycznia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: music fann23
[8 stycznia 2014]
dziękuję za blurb o monomanii, prawdziwe słowa

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także