Tauron Nowa Muzyka 2013

Tauron Nowa Muzyka 2013, 22-25.08.2013, Katowice

Tauron Nowa Muzyka 2013 - Tauron Nowa Muzyka 2013, 22-25.08.2013, Katowice 1

Tegoroczny Tauron Nowa Muzyka stał pod znakiem starych, sprawdzonych rozwiązań. Oznaczało to kolejną edycję w Dolinie Trzech Stawów (która miała być tylko jednorazową lokalizacją), w związku z przedłużającymi się pracami wykończeniowymi w Muzeum Śląskim na terenie KWK Katowice. Miejscówka jednak świetnie się nadaje na festiwal tych rozmiarów, podczas Offa prawdopodobnie osiągnęła już maksimum swojej przepustowości. Koniami pociągowymi line-upu byli doświadczeni artyści, którzy już kiedyś pojawiali się na festiwalu, tacy jak Amon Tobin czy Moderat. Nie była to jednak tylko prezentacja zasłużonych mistrzów, epitet „nowa” w nazwie uprawomocniali między innymi Yosi Horizawa, Redinho czy RSS B0ys. Jak to na festiwalu, nie udało mi się niestety zobaczyć wszystkiego, co sobie założyłem, najbardziej żal Thundercata i Jackmastera.

Rozpoczęciem festiwalu był dla mnie występ płomiennowłosej Holly Herndon. Ci, którzy byli obecni na jej koncercie unsoundowym, nie mają czego żałować, bo jej występ przebiegał bardzo podobnie. Od tego czasu jednak można było zauważyć dużo większą pewność siebie Holly w eksperymentach z zapętlaniem i przetwarzaniem swojego głosu i oddechu, niż tuż po wydaniu debiutanckiego „Movement”. Nie onieśmielała jej nawet dużo większa scena niż w krakowskim Muzeum Manggha. Na koniec zaprezentowała najbardziej taneczny utwór ze swojego repertuaru, czyli „Fade”. Panna Herndon skończyła trochę przed czasem, a biorąc pod uwagę moje lekkie spóźnienie, powstało uczucie lekkiego niedosytu. Nie zaspokoił go Darling Farah, którego zbyt monotonny początek nie przekonał mnie ni w ząb. Decyzja o ewakuacji na scenę Akademii Red Bulla okazała się być z gatunku tych najlepszych. Występujący tam Yosi Horikawa zagrał bardzo dynamiczny i pełen napięcia set. Niepozorny Japończyk zaserwował melanż mad-hopu i eksperymentalnej elektroniki, łącząc IDM-owe połamańce z przyjemnymi, ambientowymi melodiami. Wytchnienie od tańców zapewniały partie pełne szumów i field recordingów. Yosiemu grało się tak dobrze, że jego występ musiała przerwać ekipa techniczna, by zrobić miejsca dla grającego po nim Zebry Katza. Przyznaję, byłem sceptycznie nastawiony do materiału, jaki dotychczas wypuścił nowojorczyk. Zdołał mnie on jednak kupić charyzmą i świetnym show, które wyczarował. Wkroczył na scenę w skórzanej masce, kazał sobie mówić Zebra Fuckin’ Katz, a w nagrodę oblewał publiczność szampanem. Pełne surowości utwory z EP-ek nabrały niesamowitej energii odegrane na żywo, dzięki temu np. „W8WTF” zamieniło się w scenicznego bangera. Pomysł zabrania się z queerowego teatrzyku Zebry na koncert Jets niestety okazał się niewypałem. Dobrze znani panowie Jimmy Edgar i Travis Stewart narobili apetytu ciekawą EP-ką, niestety ich sceniczne oblicze było niemrawe i nie zaskoczyło w żaden sposób. Nie pomagało także nagłośnienie, które ustawione było jakby akustycy obawiali się zakłócania ciszy nocnej i interwencji straży miejskiej.

Na szczęście tauronowy piąteczek obfitował w wiele atrakcji na innych scenach. W tym miejscu wielkie propsy dla organizatorów za pomysł ze sceną showcase’ową, a zwłaszcza za powierzenie jej pierwszego dnia szalonemu kolektywowi Mik.Musik. Zdążyłem się załapać tylko na końcówkę występu Wilhelma Brasa, który na scenie przypominał jednego z braci Hartnollów z zespołu Orbital (lub też górnika, z bardziej swojskich skojarzeń). Brzmieniowo Wilhelm również oscylował w orbicie wczesnych nagrań brytyjskiego duetu. Taneczny beat łączył z industrialnymi motywami wydobywanymi ze swoich maszyn, co stawia go w jednym szeregu z obecną czołówką producentów techno. RSS B0YS stylistycznie nie odbiegali daleko od wcześniejszego gigu, zafundowali nam jednak wycieczkę ze śląskiej kopalni w dużo odleglejsze zakątki świata. Jak na enigmatyczny artystów przystało, wyszli na scenę z zasłoniętymi twarzami, odziani w DIY burki. Muzycznie zaprezentowali jeden z najciekawszych koncertów tego dnia, z gracją mieszając nowoczesną muzykę elektroniczną z tradycyjnymi motywami rytualno-etnicznymi. Chłopcy spod burek puszczali oczko do publiczności, a ich występ daleki był od powagi programów podróżniczych BBC, co najdobitniej pokazał jeden z muzyków, na starcie pozdrawiając nielicznie zgromadzoną publiczność środkowym palcem. Ta wydawała się idealnie wyczuwać klimat od początku, pod sceną prezentując taniec z pogranicza pantomimy i tai chi (być może fani teatru Grotowskiego?), a najbardziej krewki uczestnik zabawy zaczął wspinać się na latarnię. Ani trochę nie było żal poświęcać setu Amon Tobina dla tego performance’u (nie przegapcie ich i Wilhelma na Unsoundzie).

Nagromadzenie wielkich nazw było tego dnia godne podziwu, a co lepsze, w większości dali radę unieść ciężar oczekiwań. Pierwszy w kolejności był LFO. O jego wyczynach koncertowych krążyły słuchy, jakoby rozkręcał pierwszorzędną wiksę. Nie powiem, jakaś część z tego jest prawdą, jednak mnie osobiście jego wcielenie koncertowe nie porwało aż tak bardzo, nawet gdy poleciały najbardziej znane hity. Mimo wszystko to był bardzo solidny występ, czego dowodem mógł być roztańczony tłumek pod sceną. Gwoździem programu okazał się być dziadek IDM-u Squarepusher. Jego zeszłoroczna produkcja „Ufabulum” szczególnie mnie nie obeszła, natomiast jej sceniczne wydanie mocno mną wstrząsnęło. Anglik powrócił do rytmicznej galopady i wiertarek znanych z początków jego twórczości, co w połączeniu ze znakomitymi wizualizacjami dało porażający efekt. Monumentalne i podniosłe jak na drill’n’bass „Dark Steering” ani przez chwilę nie popadało w patos i przesadę. Natomiast które wcielenie przybierze Venetian Snares, było dla mnie małą zagadką. Jego występ okazał się jednak być idealnym dopełnieniem wcześniejszego Squarepushera, idąc w radykalizm brzmieniowy jeszcze dalej od Anglika, w kierunku wariackiego breakcore’u. Na dobicie (było już dobrze po piątej) został Skream, któremu nareszcie udało się dotrzeć do Polski. Do tańca ochoczo zagrzewał towarzyszący mu zawsze Sgt. Pokes, a główna gwiazda wywiązywała się ze swoich obowiązków nad wyraz udanie, udowadniając, że jest jednym z najlepszych wodzirejów w biznesie. W pamięci szczególnie utkwiło mi przejście z „Blue Monday” New Order na „Inspector Norse” Todda Terje pod koniec setu. Pojawiły się jednak krytyczne głosy wśród moich znajomych, zawiedzionych tym, że nie było dubstepów. Serio?

Festiwalowa sobota nie była już tak intensywna pod względem koncertowych doznań jak dzień poprzedni. Jamie Lidell wypadł nadspodziewanie dobrze, zaprezentował ciekawe aranżacje swoich utworów, całkiem inne od tych na płytach. Zarażał wręcz swoim entuzjazmem, a do gustu najbardziej przypadła mi elektroniczna wersja „Another Day”. Deadboy był jednym z tych wykonawców, na którego najbardziej ostrzyłem sobie ząbki tego dnia. Niestety i tym razem zbyt wysokie oczekiwania trochę popsuły zabawę. Do poruszania się podczas jego występu bardziej motywowała lodowata aura, niż wyczilowane vibe’y serwowane przez Deadboy’a. Owszem, były one nawet całkiem przyjemne, niestety chłodna atmosfera tego wieczoru nie pozwalała się nimi do końca cieszyć. Drugi rok z rzędu katowicka Dolina Trzech Stawów gościła Brandt Brauer Frick Ensemble, bym mógł po raz drugi się przekonać, że to muzyka kompletnie nie z mojej bajki. Pozytywnym zaskoczeniem okazał się być Redinho, który za pomocą klawiszy i talkboxa wprowadził ciepły klimat boogie-funku i odpowiednio rozkołysał publiczność przed Omarem Souleymanem.

Powrócił on na śląską ziemię po dwóch latach; ci którzy przeżyli na własnej skórze jego niesamowity koncert/happening na Off Festivalu, wiedzieli na co się nastawiać. Syryjski piosenkarz współpracował ostatnio z Four Tetem nad nowym albumem i trochę okrzepł jako wokalista (więcej poruszał się po scenie oraz uśmiechał się szelmowsko). Było klaskanie z mikrofonem pod pachą, były okrzyki Omara zagrzewające do tańca. Niestety, klawiszowiec Rizan Sa'id przez prawie całą długość koncertu zmagał się z problemami technicznymi, którym nie potrafiła zaradzić obsługa. Omar starał się odciągnąć uwagę widzów od kłopotów, jeszcze bardziej niż zwykle skupiając uwagę na sobie, kiedy już nie dało się ich ukryć (dwukrotne przerwanie utworu w połowie), kwitował je tylko rozkładaniem rąk i rozbrajającym „sori”. Mimo to występ trzeba zaliczyć do udanych, bo w kwestii kreowaniu scenicznego widowiska mało kto może Omarowi podskoczyć. Ostatnim akordem (przynajmniej dla mnie) był koncert niemieckiego trio Moderat, jakże odmienny od wcześniejszego Omara. Drugi raz dane mi było ich zobaczyć na Nowej Muzyce i miałbym problemy, by znaleźć różnice między tymi występami, mimo że dzieliło je aż trzy lata (poza nowym materiałem). Niemcy solidnie odgrywali swoje kompozycje dokładnie jak na płycie, towarzyszyły im świetne wizualizacje, ale w tym wszystkim zabrakło duszy (wiem, to najdurniejszy z argumentów, ale serio, chociaż odrobina emocji dobrze by tej muzyce zrobiła). Udało im się zgromadzić największe tłumy tego dnia, pod namiotem zebrał się cały przekrój społeczny, od dmuchanych delfinów po entuzjastów brazylijskiego jiu-jitsu.

Do zobaczenia za rok, miejmy nadzieję już bez przeszkód na terenie KWK Katowice!

Krzysztof Krześnicki (31 sierpnia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: tauronowicz
[3 września 2013]
zero komentarzy; jaki smutek :(

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także