Relacja z T in the Park 2006
Dzień 2
Wyznaczyć zespołowi The Crimea slot 11:25-11:50 w niedzielny poranek zakrawało na miano zbrodni. Mniejsza o sceniczne kamikaze Davey’ego McManusa, czy umiejętność tworzenia wartości dodanej live przez resztę zespołu. Posiadając więcej dobrych piosenek niż cała dyskografia Red Hot Chili Peppers, The Crimea powinna kończyć każdy szanujący się festiwal. Wyobrażacie sobie niesione wiatrem dźwięki „Baby Boom” czy „Bad Vibrations”, po których można iść do domu z głową pełną wrażeń? Niestety w dalszym ciągu musimy sobie to wyobrażać, nawet jeśli zespół od kilku dobrych lat daje z siebie 200% by to zmienić. Cholerny rynek muzyczny. Przynajmniej pogodę mieli dobrą, chwilę po nich znowu zaczęło padać.
Spinto Band to dość zabawny zespół. Pięciu raczej młodych muzyków próbujących żenić ze sobą luzacką estetykę Weezer z równie niepoważnym podejściem Pavement, dodatkowo potęgujących wrażenie fizycznym wydurnianiem się. W Spinto Band nie ma frontmana, demokratycznie śpiewają wszyscy, z instrumentów korzysta się kolektywnie, a ich wymiany najlepiej jak następują w czasie trwania kawałków. Fajne chłopaki, szkoda że następny zespół tyle radości z grania w sobie nie posiadał. Choć to trochę nie fair stwierdzenie: My Latest Novel poruszają się przecież w obrębie innej stylistyki. Znacznie trudniejszej należy dodać, bo przekonujące wykonanie debiutanckiego „Wolves” zespołowi nie wyszło. Trochę zawinili sobie sami kurczowo trzymając się wersji płytowych, nie pozostawiając miejsca na improwizacje. Z drugiej strony ile można pokazać w pół godziny? Hmmm. Jak się okazało niedługo potem – całkiem sporo, pod warunkiem że gra się w Kubb. Dominująca nad resztą zespołu pokaźna postura wokalisty zadziwiająco kontrastowała z jego rozrzewnionym głosem, przywodzącym na myśl Grega Gilberta z Delays. Kubb przypomnieli mi o Puressence, a to że nie słyszymy ich w radio jest tylko kwestią czasu. Co innego Morning Runner. O dekadę młodsi od Kubb, również o dekadę bardziej zdziadziali. Mieć dwadzieścia lat i brzmieć jak Embrace, chyba o wiele za wcześnie.
Gomez stanowił absolutny priorytet zaplanowanego programu zwiedzania. Kiedy ostatnio widziałem ich sześć lat temu, powalili mnie na łopatki. To był więcej niż koncert, raczej radosny i szczery happening, pokaz umiejętności utalentowanej młodej grupy. Mając wtedy na koncie zaledwie dwie (czytaj: najlepsze) płyty, zespół nie ograniczył się do odtworzenia hitów, lecz postawił na długaśne i pokręcone, niemniej bujające wariacje w ich temacie. Od tego czasu trochę się zmieniło. Wydany na wiosnę, piąty longplay „How We Operate” szybko zajął nobliwe miejsce na mojej codziennej playliście, mimo że pierwsze wrażenie nie mieniło się kolorami zachwytu. Nowy album stanowi kolejny krok w kierunku niebezpiecznego uproszczenia koncepcji, lecz kilka numerów wyszło im pierwszorzędnych. Niestety, schematyczność cechuje także dzisiejszy Gomez na żywo. Nie było udowadniania na ilu niekonwencjonalnych instrumentach można wykonać dany utwór, zespół kurczowo trzymał się przydzielonych na początku ról. Nie było improwizacji, chyba że za taką uznać przechodzenie w ścianę hałasu (każdy to potrafi). Odrobinę znudzony pobiegłem do Futures Tent, by się dowiedzieć, że rozczarowania chodzą parami. Poza „All Night Disco Party” nie słyszałem ubiegłorocznego debiutu Brakes. Projekt głównodowodzących Electric Soft Parade wespół z ex-klawiszowcem British Sea Power zapowiadał się obiecująco. Z nazwy, bo okazał się być wyłącznie żartem. Trochę country, trochę łomotu, ostatni utwór trwał 2 sekundy, co za kupa badziewia. Weźcie się za komponowanie panowie.
Czterdziestominutowe spóźnienie Eels kosztowało mnie sporo nerwów. Nie tylko dlatego, że niepotrzebnie zrezygnowałem z grających na sąsiedniej scenie Futureheads, ale i obszedłem się smakiem jeśli chodzi o tegoroczną sensację, Arctic Monkeys. Krzątający się po scenie techniczni kilka razy podłączali te same instrumenty, by następnie wziąć się za wymienianie połowy kabli. Zniecierpliwiony tłum zaczął bombardować ich kubkami z piwem, powietrze cięły gwizdy, bluzgi, sytuacja stawała się coraz gorętsza i wtedy na scenę wyszedł ochroniarz. Ogolony na łyso, z wąsami, tatuażami, czarną koszulką „Security” i wyrazem twarzy, który momentalnie uspokoił kilku bardziej krewkich widzów. Hehe, nie wiem czy wiecie, ochroniarz stanowi obecny skład koncertowy Eels. Ja nie wiedziałem. W skład jego obowiązków wchodzi także interakcja z widownią (Mark Everett w czasie koncertu nie odezwał się słowem), robienie pompek, pokazy sztuk walki (wszystko w rytm utworów), ba, raz nawet za klawisze zasiadł! Przystrojeni w kombinezony budowlańców członkowie Eels zagrali żywo, z werwą, momentami punkowo. Dominował materiał z ubiegłorocznego „Blinking Lights And Other Revelations”, wykonany szybciej i głośniej, nie było momentu na refleksję. Dodatkowo, Eels postanowili sobie z nas odrobinę zakpić. Ukrywający się za ogromnymi goglami i dość konkretną brodą Everett potrafił przerwać utwór na parę minut by delektować się kawą z plastikowego kubka (przerwa na lunch?), bądź przestać grać inny, by zacząć szukać czegoś pod statywem klawiatury. Efekt był raczej komediowy, lecz biorąc pod uwagę spóźnienie nie wszystkim się to podobało. W każdym razie drugiego tak niecodziennego występu na całym festiwalu nie uświadczyłem. Brawa dla Eels.
W międzyczasie wyszło słońce. Ten kto jednak myślał, że dogodne warunki atmosferyczne umożliwią niedzielnym headlinerom przebicie Kaiser Chiefs był w błędzie. Dobrą pogodę pod główną sceną zmarnowało wyjście The Strokes. Przeterminowana sensacja sprzed pięciu lat we właściwy sobie „niezaangażowany” sposób zagrała pozbawiony większych emocji set, w którym poszczególne kompozycje wypadły równie świeżo co kolejne odcinki „Klanu”. Ewakuacja nie mogła nastąpić w lepszym momencie, na deski King Tut’s wychodziła właśnie znajoma reprezentacja Brighton. Jeżeli poszukujecie zespołu, który niezależnie od miejsca, czasu i lokalizacji daje kapitalne koncerty, idźcie na The Go! Team. Klasyczny już chyba materiał z „Thunder! Lightning! Strike!” przemknął przez głośniki w tempie formuły jeden, nowe, równie ciekawe utwory zapowiadają zwrot w kierunku bardziej organicznego songwritingu. Energia frontmanki Ninja tradycyjnie przyprawiłaby o zadyszkę stado króliczków Duracell, nowością była w niczym jej nie ustępująca gitarzystka azjatyckiego pochodzenia – najwyraźniej Ian Parton dokonał roszady personalnej, której wizualne benefity są raczej bezdyskusyjne. Stały element imprezy: trzy minuty a cappella w wykonaniu filigranowej Chi także się ostały, a jakże. Nie nazwać The Go! Team jednym z najlepszych brytyjskich bandów byłoby po prostu nietaktem.
Wybierając ostatni zespół niedzieli kierowałem się bardziej kryterium piosenki, niż dyskografii. Z jednej strony chciałem usłyszeć doskonały festiwalowy singiel tego lata, „Country Girl” Primal Scream, z drugiej doszła mnie wiadomość, że Richard Ashcroft ciągle potrafi. Że mimo upływu czasu i kilku niewiele znaczących albumów, zdarza mu się nawiązywać do repertuaru The Verve i że w jego głosie w dalszym ciągu jest dramatyzm. I wierzcie mi, ten kto to powiedział miał rację. Wspaniałe uczucie móc wracać do domu nucąc „Drugs Don’t Work”. Richard Ashcroft ciągle umie to przekazać. Nawet jeśli chwilę później zaintonował swój ostatni singiel zmuszając mnie do odwrotu, za ten moment będę mu wdzięczny. Właśnie. Cały tegoroczny T In The Park można rozpatrywać w kategorii momentów. Chcecie tego czy nie, powszechnie obniżający się poziom muzyki przekłada się na malejącą ilość płynących ze sceny emocji, coraz trudniej o zapamiętywalny, przekraczający znane granice, lub też po prostu zwyczajnie niecodzienny set. Gdyby pokusić się o podsumowanie to widziałem całą masę porządnych, przeciętnych bądź słabych występów, z których powróciłbym do zaledwie trzech, w mej pamięci pozostaną kulturowy aspekt Kaiser Chiefs, nieposkromiona energia The Go! Team i ekscentryzm Eels. Trzy w całości wybitne koncerty na dwadzieścia cztery godziny muzyki. Przesadzam, warto było.