Heineken Open’er Festival 2013

4.07 (dzień drugi)

xxanaxx

Xxxanaxx, który zagrał w namiocie, reprezentuje zadomowioną już na gruncie współczesnej muzyki hybrydę gatunkową, jaką jest połączenie subtelnego kobiecego wokalu z programowaniem beat-maszyny. To duet, dla którego znajdziemy kilka odpowiedników nawet w Polsce – jednym z nich jest na pewno promowany dwa lata temu Sinusoidal. Oba zespoły łączy nie tylko podobieństwo brzmienia i konwencji, ale i program X-Factor (wokalistki obu grup były jego finalistkami). Na korzyść Xxanaxxu świadczy na pewno warstwa produkcyjna, przebłyskująca świeżymi odniesieniami – również na koncercie ten element okazał się najmocniejszy. Stojący za maszynami Michał Wasilewski kontrolował rolandowe trącenia i chillwave’owo rozmywające się klawisze, ale Klaudia Szafrańska wokalnie nie wybijała się poza przeciętność i polską średnią. Zagrany pod koniec cover „Suit & Tie”, co prawda mnie osobiście specjalnie nie porwał, ale zasygnalizował to, że para zabiega o aktualność. Cóż, życzymy powodzenia. (Rafał Krause)

Tame Impala

Tak sobie ze znajomymi stwierdziliśmy, że większość postaci pojawiających się na głównej scenie jest pod wpływem polskiej wódki. Wpływem często błogosławionym, jak w przypadku Blur, QOTSA i Cave'a, ale nie zawsze. Miałem ogromne obawy co do Tame Impala na żywo, bo „Lonerism” to album cudownie nienaturalny i wybitnie przy tym niekoncertowy. Tak wielkiego zawodu jednak nie przewidywałem. Poprawność to najwyższy poziom, na jaki udało się wznieść Australijczykom, ich kompozycje nie zadziałały u mnie ani na nóżkę, ani na umysł, a przecież soft-psych oraz świetnie nakręcane gitarowe kompozycje to powinno być ich tour de force. Brzmienie suche i surowe, skąpanie w efektach, niezdecydowane albo nie brzmiące najlepiej, masa potknięć, ogólna spina, gesty i wokal Kevina Parkera sprowadzające się do nieprzyjemnego w odbiorze infantylizmu. Może podświadomie oczekiwałem jakichś cudów, może nie. W każdym razie nie wytrwałem do końca i rozczarowany dogłębnie słuchałem reszty z kolejki po Desperadosa. Smutny byłem aż do koncertu The Bad Seeds. (Karol Paczkowski)

Nick Cave & The Bad Seeds

Zdecydowanie mój numer jeden w Gdyni. Ostatnich koncertów The Bad Seeds nie oglądałem uprzednio na YouTube, więc byłem zupełnie nieświadomy ich kształtu i bałem się, że będzie to występ niemrawy, związany z wyciszeniem udanego, ale jednak niefestiwalowego „Push The Sky Away”. Na sam początek poszedł zresztą najmniej lubiany przeze mnie numer z tej płyty, więc wizja nastrojowego, ale statycznego koncertu wydawała się właśnie realizować. Jak bardzo się pomyliłem – Cave sięgał aż do szorstkiego „From Her To Eternity” i energia zdecydowanie zdominowała cały występ. „Weeping Song”, „Tupelo”, „The Mercy Seat”, a z nowszych choćby „Jubilee Street” wypadły znakomicie, po raz pierwszy zresztą podobała mi się dynamika dźwięku na scenie głównej. Cave miotał się jak młodzieniaszek, ale nowe koncerty w nie mniejszym stopniu wygrywa dla Złego Nasienia Warren Ellis. Idiom jego skrzypiec to oczywistość dla fanów Dirty Three, ale ten sobowtór Charlesa Mansona świetnie czuje również gitarę, dodając pikanterii i rozpętując huragany wtedy, kiedy trzeba i budując cierpliwe tła, kiedy Cave kradł dla siebie całe show.

Bardzo dużo utworów z okresu lat 80. – „Tupelo”, „The Mercy Seat”, „From Her To Eternity”, „Deanna”, a drugie tyle z pierwszych lat następnej dekady to jest setlistowy strzał w dziesiątkę. Ba, Cave na żywo jest dużo lepszy niż na płytach. Weźmy „Papa Won't Leave You, Henry”, które zabrzmiało o wiele mroczniej, mocniej i bardziej przeszywająco niż na „Henry's Dream”, co nie tylko wyszło kompozycji na dobre, ale też urosło do jednego ze zdecydowanych highlightów całego występu. Potwierdziło się również, że „Push The Sky Away” to całkiem dobry album – „Jubilee Street” i „Mermaids” wplotły się pomiędzy najlepsze utwory doskonale, a zagrany przed bisem utwór tytułowy nie miałby problemów z wywołaniem efektu zapalniczki. Nerwowy puls „We Real Cool” domknął koncert pozostawiając w napięciu i niedosycie, a te przy kontakcie z albumami The Bad Seeds rzadko kiedy występują. Od teraz słucham więc Cave'a wyłącznie w wersji live. (Karol Paczkowski)

Screenagers.pl (26 lipca 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: yup
[28 lipca 2013]
Właśnie, oglądając ich wcześniejsze występy na YT spodziewałem się totalnej katastrofy, a dostałem całkiem sympatyczny koncert. Dla mnie ok, być może gdyby nie grali na głównej (początkowo zdaje się mieli grać w namiocie, chyba brak MM sprawił, że ich awansowano) tylko w namiocie oceny byłyby inne.
Gość: kidej
[28 lipca 2013]
@Juzek

Czas na kapitana Obwiesia - tak to jest, ze kazdy ma inne oczekiwania, potrzeby, zwraca na inne rzeczy uwage, co innego mu przeszkadza, co innego trafia, ma inny nastroj, stan psychofizyczny, blebleble. Nie wiem, ale dla mnie to absolutnie normalne, ze jeden wystep czasami wywoluje rozne wrazenia, mnostwo razy to przerabialem.

Sam koncert Tame, na ktory sie spoznilem, odebralem pozytywnie - w koncu fajne piosenki, Elephant, Feels like..., ale tez mi glowy nie urwalo. Z tym, ze z grubsza tego oczekiwalem, wiec nie czulem rozczarowania.
Gość: em
[28 lipca 2013]
zgadzam się z autorem co do koncertu Tame Impala. na żywo nie prezentują nic ciekawego.
kuba a
[27 lipca 2013]
Nie byłem na koncercie Tame Impala, więc mogę się o nim wypowiedzieć najbardziej obiektywnie. Ale tak serio, to pytałem o ten gig niezależnie od siebie chyba z pięć osób i wszystkie mówiły mniej więcej, że spoko, ale nic więcej.
Gość: Juzek
[27 lipca 2013]
To ciekawe, że jeden i ten sam koncert może mieć tak odmienne "percepcje". Jakbyśmy byli na zupełnie innych występach. Dla mnie Tame Impala to pierwsza trójka festiwalu. Pomimo grania w ciągu dnia i na "zbyt dużej" scenie. Bez żadnego efekciarstwa, skupieni na małej powierzchni sceny (z pozoru efekt groteskowy, żeby tak wykorzystać jej przestrzeń), z prostymi wizualizacjami i całkowicie stawiając na wykonanie. Płyty odrobinę się różnią, ale piosenki z obu "uśrednione aranżacyjnie" na potrzeby koncertu pokazały, że siłą Tame Impala jest po prostu jakoś songwritingu i poprawne wykonanie znakomitych kompozycji na żywo - wystarczą. Przecież te utwory brzmiały jak "klasyka". A błędy, potknięcia - naprawdę były? Ja miałem wrażenie, że było aż za dokładnie.
Spośród najlepszych koncertów festiwalu to jedyny gdzie wygrywała tylko muzyka, a pozostałe oddziaływania ("show", "wizualizacje") zostały odcedzone. Celowo i z korzyścią dla muzyki.

No ale to tyle - pozostaje odwieczna refleksja: "jak to jest, że czasami jeden i ten sam koncert może wywoływać tak odmienne wrażenia"?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także