Najlepsze albumy roku 2012

Miejsca 20–11

Obrazek pozycja 20. Scott Walker – Bish Bosch

20. Scott Walker – Bish Bosch

Pamiętam doskonale swój pierwszy kontakt ze współczesnym Walkerem, bo to na pewno było „Cossacks Are”. Ten szarpiący całym ośrodkiem nerwowym gitarowy impuls cały czas działa w mojej świadomości jak alarmujący o zagrożeniach dzwonek. Ale to był jeszcze stosunkowo łatwy kontakt, zresztą na dobrą sprawę wszystkie dotychczasowe formy walkerowskiej twórczości umożliwiały nam jakiś kompromis – jego wyjątkowe wizje i moje możliwości percepcyjne dogadywały się na poziomie szczątków konwencji. Do czasu.

Jako zwieńczenie trylogii pojawiło się (arcy-)niestrawne „Bish Bosch”, systematycznie odrywające palce słuchacza od bezpiecznej krawędzi czy raczej obcinające je maczetami, po którym to akcie momentalnie spada się w semantyczne mroki. Tak ciemne, że środkowa kompozycja wywołuje uczucie obcości bez względu na ilość odsłuchań. Wiele kolorowej fikcji i kuglarstwa złożyło się na ten świeżutki jeszcze, hermetyczny „bełkot” szaleńca, ale też i wiele rzeczywistych tropów. Weźmy jeden pod lupę, być może najważniejszy, co nie znaczy, że ważny w ogóle – postać Zerkona. I mniejsza tu o szerszy kontekst. Przeglądając źródła informacji o tej kreaturze, trafiamy na tak fantastycznie użyteczny opis: „Następnie pojawił się karzeł Zerkon. Swoją szpetną budową, szeptami i twarzą wywoływał uczucie grozy. Był mały, garbaty, krzywonogi i ze swoim zapadniętym nosem, o wyraźnie zaznaczonych dziurkach, wyglądał osobliwie. […] Atylla nie mógł znieść jego spojrzenia. Natomiast brat Atylli, Bleda, znajdował przyjemność w jego widoku. Lubował się jego sposobem mówienia, chodzeniem, nieskoordynowanymi ruchami”. I „Bish Bosch” w odbiorze jest niczym ten karzeł. Perspektywa Atylli to najbardziej ludzki przejaw wypierania niepokojącej nas inności, ale spróbujcie zaintrygować się tym dziwadłem. Zbyt ciężkie, zbyt brutalne? „Aby uczynić go jeszcze zabawniejszym, na wojenne wyprawy Bleda nakładał mu rynsztunek bojowy.” Ot co, bish bosh. (Karol Paczkowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 19. Chromatics – Kill For Love

19. Chromatics – Kill For Love

Wielu zapewne stukało się w głowę, gdy okazało się, że „Kill For Love” będzie półtoragodzinną płytą. Tyle samo trwa większość filmów, a jako że współczesny człowiek funkcjonuje w permanentnym niedoczasie, jak ma się skupić nad tak długim wydawnictwem muzycznym? Dodatkowo jeśli jest to jeszcze album tylko w części składający się z łatwiej przyswajanych, bo dość przebojowych, zapamiętywalnych piosenek? Chromatics z jednej strony postawili na to, co zapewniło im sukces, przy okazji „Night Drive” (a do szerszej publiki trafiło też dzięki ścieżce dźwiękowej do „Drive”) – zawieszone między nastrajającym do tańca klimatem a mroczną nostalgią brzmienie gitarowo-syntezatorowych podkładów z uspokajającym wokalem Ruth Radelet. Z drugiej strony, Johnny Jewel postanowił w strukturze „Kill For Love” umieścić eksperymenty z pogranicza ilustracji i muzyki filmowej, już niekoniecznie wpisujące się w schemat jego znaku rozpoznawczego: smutnego disco. Jaki jest tego efekt? Zaskakująco świetny – coś takiego mogłoby wyjść spod ręki My Bloody Valentine, gdyby do ich składu dołączyła ekipa z The xx. (Kasia Wolanin)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 18. UL/KR – UL/KR

18. UL/KR – UL/KR

Jeżeli miarą wartości albumu jest współczynnik zazdrości o niego ze strony odbiorcy, to debiut UL/KR powinien okupować co najmniej podium mojego osobistego zestawienia płyt roku. A przyznam, że opisane wyżej uczucie rzadko wyzwalało się we mnie do tej pory w kontekście polskiej muzyki. I moją zawiść budzi nie tylko poziom tej płyty, ale i rodzaj konwencji obranej przez gorzowian. No ale cóż, stało się. Taki krążek musiał w końcu powstać nad Wisłą. Pech chciał, że wszystko ułożyło się znakomicie. Błażej Król, którego bym nie podejrzewał o współautorstwo takiej płyty, nie dość, że ma czelność śpiewać na niej po polsku, to dodatkowo robi to w taki sposób, że żadna ze spółgłosek nie urąga melodyce utworów. Dodam więcej, choć ciężko przejdzie mi to przez gardło: Błażej brzmi tutaj tak dobrze, jak nigdy dotąd. Z kolei chłodnym, elektronicznym brzmieniem albumu (a powstawał on w pocie parnego lata) nie pogardziłoby dzisiaj może i nawet Depeche Mode (sądząc po „Sounds of the Universe”). Wszystko scala się tu w zgrabną, magnetyzującą całość, do której chce się nieustannie wracać. I chce się też niestety przymykać oko na niezdarność liryki, w której trafne i chwytliwe momenty zamieniają się często po cezurze w wypychacze (ponoć panowie podczas pisania tekstów korzystali z generatora rymów). Ale każdy kolejny odsłuch nieubłaganie przybliża mnie do tezy, że to jedna z najlepszych polskich propozycji w zakresie tej estetyki od czasu debiutu Aya RL. Zatem gratulacje. Zaciskam zęby i pokornie wyłączam laptopa. (Rafał Krause)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 17. Swans – The Seer

17. Swans – The Seer

Zaskakujące, jak wiele osób odprawiło ten album z kwitem „nudny”. Odnoszę wrażenie, że wiele opinii wylęgło się gdzieś na uboczu albumu, w zasłonie dymnej rozgłosu, bo przecież aż ciężko uwierzyć, że marnowano te dwie godziny konieczne na jeden pełny odsłuch. Dominantą oceny stawał się koncert jako reprezentant albumu, a tych dwóch światów zestawiać się nie powinno. Sceną władał nieprzejednany monolit, jedynie pot na czole Giry, a także narastający ból bębenków lub senność (!) u niektórych słuchaczy wskazywać mogły na jakiś rozwój sytuacji. Facet mógłby już odejść na emeryturę, ale nie, trzeba sprowokować zawał i zdenerwować wszystkich słuchaczy nie będących programowymi masochistami. Śmieję się, ale będąc zupełnie szczerym – mnie również ten performance nie poruszył, nie w takiej konwencji, nie o tej porze. Jednocześnie jednak imponowało mi, że socjopatyczny dziad jest takim scenicznym wrzodem na dupie, że ten totalitarny dupek gra na nosie dokładnie wszystkim: fanom, wrogom, obojętnym. A to jest coś.

Bo „The Seer” to jakby inna historia, najeżona detalami, narracyjna, dynamiczna, różnorodna i bogato zaaranżowana, ale wciąż – intensywna jak diabli. Nie należy jednak bać się tego wydawnictwa, bo jedyne, co zostanie wystawione na próbę, to nasza zdolność do poddania się jakiejś dźwiękowej pełni. „Wystawia na próbę cierpliwość”, powie reszta, „hałaśliwe repetycje z dzwoneczkami przedzielane smętami, meh”, ale oto też trochę chodzi, żeby się płaszczyć, klęknąć stopień niżej, dać się zlać pasem, przymknąć oko na umowną ezoterykę liryków i na bite dwie godziny pozwolić się zawładnąć muzyczności granicznie intensywnej. Patetycznej, ale patosu nie da się przecież wymazać z „proroczego” słownika, trzeba go brać w całości, na wiarę. I spokojnie można zapomnieć o wszystkim, co wokół „The Seer”, bo ten album naprawdę nie musi zostać zapamiętany wraz z występami, żeby w szerokich kręgach słusznie funkcjonować jako dzieło świetne. A w węższych – jako święte. (Karol Paczkowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 16. Kamp! – Kamp!

16. Kamp! – Kamp!

Kiedy po raz pierwszy w 2009 roku trafiłam na Kamp!, grupa była wówczas na etapie wypełniania niezagospodarowanej w naszym kraju estetyki electro-popu. Trochę zahaczając jeszcze wtedy o undergroundową w naszym kraju kulturę klubową, z aspiracjami, by jednak nie zamykać się w niszowym getcie. Później popem dla młodzieży z polskich miast stał się chillwave, a dalej też przeróżne nu-disco w bogatej kolorystyce, nim na dobre zniknął podział na muzykę wartościową i guilty pleasures. Między bardzo elektronicznym „Thales One” a debiutem, Kamp! produkowali genialne single, znakomicie łączące różnorodne elementy najmodniejszych aktualnie brzmień i w tym poniekąd tkwi geneza dziwacznej dyskusji, z której wypłynęła konkluzja, iż debiut Kamp! to płyta rozczarowująca. Nie jest taka. Jej problem tkwi w tym, że z częścią tych świetnych przecież piosenek mniej lub bardziej intensywniej obcowaliśmy na przestrzeni prawie dwóch lat. Zdążyły one spowszednieć, zatraciły walor nowości, mimo że np. takie „Heats” już weszło do kanonu polskiej muzyki XXI wieku. Ten album to bardziej podsumowanie owocnego, bardzo udanego okresu dla wrocławsko-łódzkiej ekipy, ewidentnie zamykające pewien etap, który okazał się szalenie rozwojowy nie tylko dla Kamp!, ale ogólnie też dla polskiej muzyki. (Kasia Wolanin)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 15. Actress – R.I.P.

15. Actress – R.I.P.

Actress przesunął akcent na parkiet, zupełnie nie tępiąc swojego eksperymentalnego ostrza. Wiele utworów z „R.I.P.” brzmi, jakby ktoś zabrał mu perkusję 4 na 4, zbliżając się do filozofii wyznawanej na serii „Stellate” Stroboscopic Artefacts. Są też takie, które spokojnie mogą być perłą setów z ambitnym techno, jak np. „Marble Plexus”, z frenetycznymi elementami perkusyjnymi i nawiedzonymi klawiszami Juno, albo „IWAAD”, z rozedrganymi samplami wokalnymi. Nie znaczy to oczywiście, że Actress zrezygnował z komponowania charakterystycznych, pięknych w swej dziwności melodii. Choćby „Jardin”, intymny utwór skupiony na tkaniu kokonu przytulnej atmosfery, z lekkim posmakiem ezoteryki. Actress imponuje dobieraniem sampli, z których żaden nie jest oczywisty ani łatwy do namierzenia. Potrafię sobie wyobrazić proces ich diggowania, z Actressem wyszukującym najbardziej obskuranckie płyty, z których później szlifuje diamenty. Znajdą się i tacy, którzy „R.I.P.” uznają za krok w tył, ale taka opinia jest zdecydowanie krzywdząca – Actress podejmuje bardzo świadome decyzje artystyczne, w których widać konsekwencję i głęboki namysł. (Paweł Klimczak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 14. Andy Stott – Luxury Problems

14. Andy Stott – Luxury Problems

Uważni czytelnicy Screenagers, pamiętający pewną krytyczną recenzję Pawła Szygendowskiego, mogli brać pod uwagę nieobecność „Luxury Problems” na liście naszych tegorocznych podsumowań. Ku mojej uciesze, stało się jednak inaczej, Andy Stott został doceniony w ostatecznym rozrachunku przez część redakcji i dzięki temu jest dzisiaj znowu pośród nas. Jak leci, Andy? Z racji tego, że nie uzyskałem odpowiedzi na to pytanie, zbędę je milczeniem, tak jak w milczeniu powinno się kontemplować „Luxury Problems” – nieokreślone emocjonalnie dzieło, w którym z chłodnego, niepokojącego i jakby podskórnie pulsującego techno potrafi nagle wyzierać zagubiony funky sampel (vide tytułowe „Luxury Problems”). Bo ta płyta doskonale oddaje atmosferę lęków świata ponowoczesnego. Rozpościera poświatę niejasności, zabłąkania w rutynie i fragmentaryczności. Fantazmatyczna seksualność (kobiece wokale) łączy się tu z apokaliptycznym mrokiem. Za każdym razem, kiedy wracam do tej płyty, zdaję sobie sprawę, jak mógłby brzmieć soundtrack do mojej porannej fazy snu REM. Paradoksalnie nie tworzyłby go Michael Stipe, ale właśnie ten wychwalany tu elektroniczny cudotwórca z Manchesteru. (Rafał Krause)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 13. Julia Holter – Ekstasis

13. Julia Holter – Ekstasis

„Ekstasis” ma w sobie jakieś tradycyjne, niemal antyczne piękno. Ma w sobie obietnicę transcendencji, jak koncerty w sakralnych przestrzeniach. To chyba najdziwniejsza i najbardziej nieprzenikniona wrażliwość, z jaką zetknęłam w przeciągu ostatnich bardzo wielu lat. Zupełnie naturalnie przychodzą mi do głowy postaci Kate Bush albo Laurie Anderson, chyba pierwszy raz bez poczucia daremnego szafowania tymi nazwiskami. Nie tyle jako punkt odniesienia dla twórczości Julii Holter, co raczej wrażenie obcowania ze skrajnie indywidualną osobowością, tworzącą swój odrębny świat, do którego zaprasza gości, ale wiem, że będzie to raczej swobodne błądzenie. Tym, co najważniejsze na „Ekstasis”, jest atmosfera, którą Julia Holter buduje za pomocą licznych pogłosów, repetycji, drone’ów i przede wszystkim piętrowych wokali, raz rozmytych, raz piekielnie wyrazistych, nakładających się na siebie. „Ekstasis” jest jak pomost między przeszłością i teraźniejszością, między odgłosami katedralnych dzwonów, klasycznych instrumentów i elektroniki wraz z jej nieskończoną paletą manipulacji. Choć „Ekstasis” wydaje się płytą trudną, eksperymentującą, to jest na niej także sporo piosenkowych fragmentów: czasem zupełnie bezpośrednich jak w „In The Same Room”, częściej wymagających sporo uwagi, by odkryć ich popową strukturę. Cierpliwi będą nagrodzeni. (Marta Słomka)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 12. Violens – True

12. Violens – True

Nie da się ukryć, że Violens nie są cool i już chyba nigdy nie będą. Niech będzie, że pozostaną głównie polską niezal-zajawką. Być może grzebią w tej części historii gitarowego popu, która dziś nikogo nie obchodzi. Prawdopodobnie nigdy nie wyjdą poza to, co już pokazali. Może są zbyt miękcy, by wzbudzić powszechne zachwyty i inspirować kogokolwiek. I jeszcze nie chcą zrezygnować z melodycznych zawijasów, są raczej nietaneczni, no i mało syntezatorowi, jak na obecne normy. Jakie to wszystko ma zresztą znaczenie, skoro my nadal lubimy?

„True” to chyba najbardziej udana propozycja nowojorskiego tria, ale też część tego materiału doceniliśmy już rok temu. „When To Let Go” nadal roztkliwia i wciąż jest moim ulubieńcem na równi z pamiętnym „Already Over”. Ale „Der Microarc” goni je zaciekle. Dorzucam jeszcze cudowną lekkość „Sariza Spring” i zakończenie „So Hard To See”. Wciąga mnie nawet galopada „Unfolding Black Wings”, choć nigdy bym się tego po sobie nie spodziewał. Wygląda na to, że Paweł Sajewicz miał rację rok temu: zmysł kompozytorski Elbrechta przez całą dotychczasową działalność Violens nie zawiódł go ani razu. (Paweł Gajda)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 11. Afro Kolektyw – Piosenki po polsku

11. Afro Kolektyw – Piosenki po polsku

Hiphopowcy nie kupili tej płyty. Bo to już nie organiczny hip-hop jazz, bo Afrojax wcale nie potrafi śpiewać, bo i lirycznie Afro Kolektyw skręcił w lewo jak Tomasz Gollob. Dalej wprawdzie większość tracków dałoby się spointować hashtagiem #KarlMalone (że podmiot liryczny przegrywa życie, tak w nawiasie wyjaśnię), ale gdzie te historie o wolności szerszej niż odbyt Eltona Johna lub stymulacji analnej z użyciem plasteliny? Hoffmann, choć dalej ironiczny i z wyjątkowym poczuciem humoru, jakby spotulniał, zgrzeczniał. Mniej stał się atrakcyjny dla chłopców w za szerokich spodniach, bardziej dla tych w za dużych okularach z wielkomiejskich ośrodków. Także hiphopowcy prędzej pójdą na koncert Weekendu, niż spojrzą na tę płytę. Ale że ze mnie znowu nie taki sztampowy hiphopowiec, to „Piosenek po polsku” słucham od premiery i za każdym razem jaram się, jak w centrum handlowym usłyszę „Wiążę sobie krawat” lub „Niemęskie granie”. Co nie zmienia faktu, że pomijając „Negatywne wibracje”, to najmniej cytowana przeze mnie płyta Afro Kolektywu. Jak dobre by to nie było, wolałem jednak , gdy murzyn bił w kokos. (Maciej Blatkiewicz)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (14 stycznia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Sebastian Niemczyk nzlg
[15 stycznia 2013]
@alex: Było trochę więcej dziewiątek - Afro Kolektyw, Swans, Tame Impala, BJ The Chicago Kid, Kendrick Lamar.
Gość: alex
[15 stycznia 2013]
Afro Kolektyw - jak dla mnie płyta nie wytrzymała próby czasu, rozumiem, wysoka pozycja podyktowana euforyczną recenzją i chyba jedną z dwóch(3?) tegorocznych dziewiątek.
Poza tym podziękowania za - jak zwykle - wysoki stylistyczny poziom podsumowania, za dostrzeżenie płyty Lotus Plaza i ULKR - dla mnie zdecydowanie polski nr1 tego roku
Gość: Daro
[15 stycznia 2013]
Jak dla mnie, jednak Alt-J zrobil najwieksze wrazenie bogatoscia kompozycji, jednoczesnie siegajac do tylu roznorodnuch nurtow.
Gość: mike
[15 stycznia 2013]
dla mnie tame impala to plyta roku
Gość: al paczjano
[15 stycznia 2013]
ja bym wywalił alt-J a wstawił raczej Talabota. I Tame Impala zupełnie mnie nie jara, choć pewnie będzie w top3.
Gość: mike
[15 stycznia 2013]
mozna sie pobawić w zgadywanie z bedzie w top 10, ja stawiam (kolejność dowolna):
Grizzly Bear - Shields
Tame Impala - Lonerism
Flying Lotus - Until the Quiet Comes
Jessie Ware - Devotion
Purity Ring - Shrines
Lone - Galaxy Garden
Alt-J - An Awesome Wave
Grimes - Visions
Kendrick Lamar - good kid, m.A.A.d. city
Frank Ocean - Channel Orange
Gość: girl you know
[15 stycznia 2013]
wygrałem kiedyś miejsce jedenaste i je spaliłem.
Gość: timon
[15 stycznia 2013]
Zrehabilitowaliście się tym Andy Stottem, bo miałem już zamiar mocno się zżymać. No i fajnie, że Actress, Chromatics i Fort Romeau. Afro jak dla mnie za nisko, no ale zobaczymy co macie w top10.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także