Najlepsze single roku 2012

Miejsca 30–21

Obrazek pozycja 30. ScHoolboy Q – There He Go

30. ScHoolboy Q – There He Go

Możesz się Quincy skrywać pod maską utalentowanego slackera i ze wszystkich sił zarzekać, że całe twoje życie to tylko trawa i browary, ale kogo Ty chcesz koleś oszukać? W 2012 byłeś jednym z najbardziej zapracowanych raperów w Stanach. Koncertowałeś, prowokowałeś, nagrałeś gazylion featuringów i wydałeś naprawdę dobry album (a do tego chodzą słuchy, że zabrałeś się za tworzenie następnego) z kilkoma wręcz znakomitymi singlami, takimi jak właśnie ten. Wyciągnięte z arcycipciowatego utworu Menomeny rozwodnionie piano, wymieszane z cloud-rapowymi zwrotkami i zabawnym SWAGowym tekstem, sięgają w rejestry oryginalności wręcz niemożliwe do osiągnięcia przez większość współczesnych rap-graczy. I choć ScHoolboy dopiero aspiruje do pierwszej ligi hip-hopu (gdzieś na drugiej połowie jego długograja, materiał robi się trochę wtórny), to dzięki tak kapitalnym singlom, jak „There He Go” czy „Hands On The Wheel”, jego perspektywy na przyszłość wyglądają dużo ciekawiej niż tylko piwo i skuny. (Paweł Szygendowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 29. Haerts – Wings

29. Haerts – Wings

Domyślam się, że Niemcy na Brooklynie nie są zjawiskiem codziennym. Tym bardziej tacy, którzy robią muzykę, opierającą się na nucie bardzo amerykańskiego avant-folku, z atmosferycznym rozmachem Broken Social Scene, rozmarzeniem Beach House, ba, nawet melodyjnością późnego chillwave'u. Tacy są właśnie Haerts – jeszcze anonimowi, a już poczynający sobie całkiem odważnie z zaledwie jednym, niepozornym singlem. „Wings” to jedna z tych piosenek, które oddychają i orzeźwiają. Stworzenie melodii na eklektyzmie i harmonii wielu różnych motywów, od folku do elektroniki, dało naprawdę zniewalający efekt końcowy. Jakiś czas temu podobne, choć nie tak eklektyczne, rzeczy tworzyła Alex Winston. Czy Haerts zajdą dalej niż sympatyczna wokalistka, dowiemy się zapewne w najbliższych miesiącach. (Kasia Wolanin)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 28. Usher - Climax

28. Usher - Climax

Ciężko nie doceniać talentu Ushera, mimo haniebnego, ale w sumie dość typowego dla współczesnej sceny pop flirtu z EDM-ową rzeźnią. Zasada w przypadku takich artystów jak Usher jest prosta: świetny producent skutkuje świetnym utworem. Powiem szczerze, że amerykański pieśniarz ma w tym roku na swoim koncie dużo lepszy utwór niż „Climax” („Lemme See”), ale to właśnie kawałek wyprodukowany przez Diplo zyskał ogólny poklask. Niewątpliwie ma swój urok, bo sprawne falsety Ushera i umiejętność Diplo w robieniu build-up’ów (lata wiksiarskiej praktyki) złożyły się na utwór o dziwnej, hipnotyzującej dynamice. Wielu zarzuca mu pewien brak kompozycyjnego rozwiązania (o ironio, w utworze „Climax”) i swoistego rodzaju szkicowość. Ale jedno jest pewne – zarówno dla Ushera po romansie z guettopodobnymi dźwiękami, jak i dla Diplo, który też ma swoje mroczne momenty z muzyką niesłuchalną, „Climax” stał się utworem rehabilitującym. (Paweł Klimczak)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 27. Rhye - The Fall

27. Rhye - The Fall

Łatwo wyjść naprzeciw, a wyminąć się z tym trackiem; oj łatwo. Przy pierwszym odsłuchu wrzuciłem go do wora nudnych, ale estetycznie ładnych piosenek z papierowego świata. No i trochę nią jest w rzeczy samej. Ale przy kolejnym kontakcie refren złapał mnie pod żebra, szarpnął za te struny i obezwładnił aparat krytyczny. Nie wiem o co chodzi. Ten klawisz z organicznym bitem to przecież banalne wycierusy, w głosie nie ma prawdziwego charakteru, a dramaturgia zawiązana jest w sposób przewidywalny. A jednak jest coś autentycznie wzruszającego w tych ascetycznych zwrotkach i coś zupełnie rozklejającego w chorusach. Od strony czysto kompozycyjnej przed mdłym wrażeniem ogólnym ratuje fakt, że „The Fall”, obrastając w smyki, kieruje w stronę coraz wytrawniejszej przyjemności. Dostojność wykończenia zderza się z rozmazanym makijażem strony lirycznej, uniwersalne bolączki ubrane są w porządkujące szaty, w które się, jak to zazwyczaj bywa, nie mieszczą. Dlatego można utożsamić się z nimi bez łapania należytego dystansu. W zamian za to Rhye z klasą teatralizuje nasz smutek i w służbie zdrowia zastąpi towarzystwo całego pudełka lodów czy szklanki szkockiej. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 26. Grimes – Oblivion

26. Grimes – Oblivion

To mój ulubiony utwór tego roku. Ma w sobie wszystko, czym można by nasycić moją chorobliwie poszukującą kontekstów głowę. „Oblivion” jest jak teledysk do niego. Grimes tańcząca na tle stadionu sportowego i jego maczoistycznych rytuałów spogląda na ten agresywny, zmaskulinizowany świat z ciekawością dziecka, świadoma, lecz bez uprzedzeń. Nie wiem, czy Grimes lubi być utożsamiana ze współczesną electropową sceną kanadyjską, ale jak na dłoni widać jak bardzo pasuje do linii programowej, którą pochodzący stamtąd artyści uskuteczniają od kilku lat. Mam tu na myśli rzeczy pokroju Crystal Castles, Trust, Austra czy Purity Ring i ich spójną estetykę osadzoną w przerysowanym mroku, ich niewinność skradzioną przez alkohol i narkotyki i w końcu tę aurę amatorów wychowanych na blogosferze. Claire Boucher od góry do dołu jest zlepkiem tekstów kultury i ma w swojej bańce stanowczo za dużo nawet jak na dziwaczkę tak potężnego kalibru: od science fiction „Mad Maxa”, przez grobową groteskę Tima Burtona, po losowo wybrane eseje feminizmu trzeciej fali. I jak to bywa z nadmiarem informacji, musi on być z siebie wyrzucony. Grimes raz na oślep, raz piekielnie świadomie żongluje wątkami rozpalającymi wyobraźnię wszystkich zainteresowanych internetem 2.0 i jego mackami okalającymi twory współczesnej kultury. „Oblivion” bawi się ideą cyborg-popu – jego prosta, szkieletyczna budowa wsparta nienaturalnie podkręconym falsetem Boucher oscyluje pomiędzy skrajnymi emocjami i tropami: jest jednocześnie euforyczna, słodka i wyluzowana, ale też mechaniczna, jakby była efektem bezdusznej kalkulacji. Jest jak pisk ludzkiego głosu próbujący wyplątać się z sieci wszczepów, którymi zmodyfikowano jego ciało-maszynę. I choć „Oblivion” próbuje nas złapać na swoje kontekstowe haczyki, to gdy go słyszymy, chce nam się już tylko tańczyć. Aż wyczerpiemy nasze rezerwy mocy. (Marta Słomka)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 25. Autre Ne Veut - Counting

25. Autre Ne Veut - Counting

Po tegorocznym, zapowiadanym, poniekąd już kuriozalnym występem na OFFie 2011, zawodzie ze strony drugiego z koryfeuszy brzydkiego białego R’n’B, Toma Krella, całą nadzieję na przyszłość gatunku pokładam w Arthurze Ashinie. Podczas gdy How To Dress Well zdecydowanym krokiem ruszyło w stronę – w rezultacie, moim zdaniem, dość bladego – piękna, tak u Autre Ne Veut wciąż toczy się zacięta walka między kwiatkiem i kożuchem, która czyni ten projekt znacznie bardziej fascynującym. Ashinowi, co wiemy już od zeszłorocznej EP-ki, produkcja również przestaje wisieć, ale najwyraźniej nadal nie opowiada się on jednoznacznie w tej kwestii po którejkolwiek ze stron. Na ten wątły, bezczelnie pierwszoplanowy falsecik i napotykane co krok aranżacyjne niespodzianki (puzony?, pulsujące jamajsko programowane chórki?) trudno pozostać obojętnym. Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem unikatowym, które na nadchodzącym wydawnictwie może zostać zrealizowane w pełni. (Jędrzej Szymanowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 24. AlunaGeorge – You Know You Like It

24. AlunaGeorge – You Know You Like It

Weźcie brzmiącą lekko infantylnie wokalistkę z adekwatnie nazwanego zespołu My Toys Like Me, która po latach wyparcia odkryła w sobie słabość do R’n’B. Jako producenta dajcie jej gitarzystę rockowego, zachwycającego się produkcjami Timbalanda i The Neptunes. W efekcie możecie otrzymać rzadki okaz blogerskiej podjarki, mającej jakieś pokrycie w samej muzyce. Może nagle się okazać, że fajne er i be da się robić również w Zjednoczonym Królestwie. Będzie miało syntezatory, w których ktoś nakręcił nieco za duże vibrato, a śpiew będzie na przemian rozczulał i nieco drażnił. No i wreszcie będzie miało wwiercający się w ucho od pierwszego słuchania refren, który będziecie sobie potem mruczeć lub nawet skandować wbrew waszej woli. Wiecie, że podoba wam się ten pomysł, nie krygujcie się. (Paweł Gajda)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 23. Saint Etienne - Tonight

23. Saint Etienne - Tonight

- Ile jeszcze zostało czasu?

- Jakiś kwadrans. Plus standardowe opóźnienie.

- Jaram się strasznie.

- O, tak. Ciekawe co zagrają.

- Nie wiem, nigdy nie sprawdzam archiwalnych plejlist przed koncertem. To psuje cała zabawę.

- To prawda. Zastanawiam się czy polecą z ostatnim materiałem wymieszanymi z największymi hitami czy zrobią coś innego.

- Chyba trzy lata temu zagrali bonusowe utwory, wydane tylko na limitowanym digipacku, to było całkiem niezłe, choć bez szału.

- Może zagrają coś nowego. Ostatnio wypuścili przecież świetny singiel. Może będą chcieli wypróbować na nas premierowy materiał.

- Byłoby super ekstra.

- Mam nadzieję, że akustyka nie nawali. To może zniszczyć nawet najlepszy zespół.

- To jest dobre miejsce, spokojnie.

- Ciekawe czy przebiją swój legendarny gig na festiwalu. Ciepły letni wieczór i oni.

- Ech, no pewnie. Jeden z koncertów życia.

(Sebastian Niemczyk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 22. Bisz - Pollock

22. Bisz - Pollock

W roku, w którym hip-hop na stałe zadomowił się na łamach Screenagers, nie można było sobie wyobrazić lepszego polskiego hip-hopowego singla niż „Pollock”. Łączy on w sobie wszystkie charakterystyczne cechy gatunku rapowych hitów – jest tu mądrość, ale jest i ulica, a przebojowość jest bezczelnie naturalna. I tak jak nie każdy musi polubić się z albumowym patosem, tak ten singiel to po prostu jazda obowiązkowa. W tak mocnym w amerykańskim rapie roku dostaliśmy bowiem bardzo mocną odpowiedź i życzyłbym sobie, żeby za przykładem Bisza czy Pollocka napierdalano więcej takiego syfu na kartki. (Mikołaj Katafiasz)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 21. John Talabot - Destiny

21. John Talabot - Destiny

Chyba wszyscy nosimy w podświadomości tęsknoty za słońcem, latem, wakacjami. Choć nie zawsze wyglądają one tak jak chcemy. Zamiast pamiętników z Lloret de Mar, przywozimy co najwyżej fotki z Ustki. Kierunki wakacyjnych podróży rządzą sie prostymi prawami – to my jeździmy do Hiszpanii, a Hiszpanie do nas rzadziej, chyba żeby zdobyć Mistrzostwa Europy. Dlatego pojawienie się Johna Talabota, rezydującego w utopijnej Barcelonie na ubiegłorocznym Tauronie, było strasznie urocze – sierpień nieuchronnie zmierzał ku wrześniowi w katowickim Parku Trzech Stawów, a Hiszpan to sprzedawca nie tyle pięknych marzeń – substytutów prawdziwych Balearów, co radosnych tęsknot i pozytywnej melancholii. Uchwycił je na „Destiny” jak nikt inny w tym roku. Nie ma Air France, niech żyje Air Spain. (Sebastian Niemczyk)

Posłuchaj >>

Screenagers.pl (11 stycznia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: aaaaa
[30 stycznia 2013]
co do Bisza zgadzam się w 100 procentach.
Gość: kraken
[12 stycznia 2013]
Rhye z " The Fall", to klimat rodem od Smolika. takie ciepłe plumkanie. parę lat temu jarałbym się. dziś już nie.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także