Relacja z T in the Park 2006

Wstęp

Relacja z T in the Park 2006 - Wstęp 1

Gdyby chcieć wyodrębnić najbardziej charakterystyczną cechę szkockiej pogody, należałoby postawić na zmienność. Serio, możecie zmoknąć do szpiku kości by za dwie godziny doznać udaru, z którego z kolei wyleczy was nagły opad gradu. Pory roku są dwie, ta cieplejsza i ta w której non-stop wieje, co przyspiesza jedynie nadejścia kolejnych frontów atmosferycznych. Na kilka dni przed godziną zero BBC gubiło się w zeznaniach dotyczących prognozy pogody. Kolejne jej wersje zapowiadały kolejno słońce, jego brak, ulewy i lekki deszcz, by na dzień przed powrócić do wersji słonecznej (z której to jednak wycofano się pod wieczór). Rację miało szkockie The Sun, które potraktowało sprawę na chłopski rozum każąc zabrać na festiwal wszystko od kaloszy i ciepłych swetrów po japonki i krem do opalania. Pogoda miała być typowo szkocka. Cztery poru roku w obrębie jednego dnia.

Wszyscy ci, którzy tak jak ja nie zdecydowali się na camping mieli do wyboru dogodne połączenia autobusowe kursujące z większości dużych szkockich miast. Godzina drogi z ferajną dość głośnych festiwalowiczów stanowiła dowód na to, że podstawowym powodem uczestnictwa w T In The Park jest wszechobecna atmosfera luzu i happeningu, nie bez kozery szkocki festiwal pretenduje do rangi Glastonbury północy. Co w roku nieobecności tego drugiego przełożyło się na rekordowy czas wyprzedania się biletów, kilkadziesiąt tysięcy wejściówek rozpłynęło się w kilkadziesiąt minut. Stawianie na atmosferę odbywa się odrobinę kosztem doboru zespołów, nazwanie T festiwalem muzyki alternatywnej byłoby na wyrost; headlinerów wybrano najwyraźniej pod kątem masowej uciechy, co spowodowało że Reading tradycyjnie skończył z lepszym składem.

Na główną gwiazdę soboty wytypowano w tym roku podstarzałych soft-rockersów z Red Hot Chilli Peppers, zaszczyt kończenia niedzieli przypadł emerytowanym mieliśmy-umrzeć-zanim-się- zestarzejemy-ale-nam-nie-wyszło The Who. Z tymi drugimi wiąże się pewna anegdotka: kilka miesięcy wcześniej przeczytałem na jednym z forów internetowych o obawach uczestnika festiwalu, którego rodzice na wieść o The Who zapragnęli jechać na T. Facet nie chciał ich puścić, bo oboje mieli po sześćdziesiątce. Post uruchomił całą lawinę komentarzy odnośnie sposobów logistycznego rozwiązania przyjęcia tzw. oryginalnych fanów The Who. Sugerowano festiwalowe namioty tlenowe, opiekę pielęgniarską, przystosowanie obszaru pod sceną do wózków inwalidzkich, kina w których wyświetlanoby seriale plus salony bingo. W polskiej wersji na głównej scenie należałoby odprawić mszę, w końcu niedziela. Niestety nie natknąłem się na ani jednego oryginalnego fana, być może rodzice tamtego gościa rzeczywiście dostali szlaban.

Tomasz Tomporowski (30 lipca 2006)

Relacja z T in the Park 2006:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także