Off Festival 2012
Off Festival 2012: epilog
Z mojej perspektywy, poprzednia edycja OFF Festivalu była lepsza. Przyjąłem banalnie proste kryterium oceny: ilość fajnych doświadczeń, które dostarczyły mi koncerty. Rok temu, już podczas sobotniego wieczoru zabrakło mi palców u rąk, żeby zliczyć wszystkie naprawdę dobre występy na scenach porozrzucanych po katowickiej Dolinie Trzech Stawów. Pewniacy, osobiści headlinerzy nie zawiedli, a artyści, przy których stawiałem w notesie znak zapytania, kończyli z nagryzmolonymi plusikami. Teraz, zbyt wielu wykonawców kończyłem oglądać tuż po tzw. gwarantowanym festiwalowym kredycie zaufania (3 utwory lub 15 minut).
Szczególnie dotkliwie odczułem to stojąc pod dużymi, otwartymi scenami. Trzy dni – ponad trzydzieści szans, coś musiało przecież wypalić. Niestety, nie wypaliło. Najbliżej było Swans. Po dwudziestu minutach – stałem wgnieciony w trawnik, autentycznie zafascynowany nielichym brzmieniem i przytłaczającą repetycją. Po godzinie – chowałem się do namiotu, totalnie zirytowany skrajną monotonią boskiego rytuału hałasu pod przewodnictwem Michaela Giry. Choć nie zamierzam w żaden sposób kwestionować, że dla wielu, mógł to być gig festiwalu, a nawet i życia. Nikt tak raczej nie powie o Iggym Popie, który próbował, starał się jak mógł, wciągał festiwalowiczów na scenę. Szczerze mu zazdroszczę, że potrafi robić takie rzeczy w takim wieku. Jednak mam kłopot z recepcją weteranów, którzy próbują udawać, że ich czas jeszcze nie minął i mają coś ciekawego do powiedzenia w drugiej dekadzie XXI wieku. Może powinni zacząć uprawiać stand up jak Henry Rollins. Zdarzają się wyjątki od tej reguły, ale: dopóki doświadczeni wykonawcy (dla przykładu: Swans, Flaming Lips) nagrywają dobre płyty, to ich koncerty niemal z miejsca stają się bardziej intrygujące i nie sprawiają wrażenia odgrzewania na siłę coraz mocniej dezaktualizujących się steków w barze przy Euston Way w Telford. Iggy Pop? John Lydon? Mark E. Smith? Thurston Moore? Zobaczyłem ich buźki, czy mogę już iść?
Szkoda, że czasem jedyną alternatywną rozsądną lokalizacją była scena grolsza, a kiedy już coś się działo, to na złość, na dwóch scenach jednocześnie (Colin Stetson vs. Profesjonalizm lub Mikołaj Trzaska vs. The Wedding Present). Wiem, że niemożliwe jest dopasowanie godzin wszystkich koncertów tak, aby podkręcić naturalne atrybuty muzyki, ale ustawienie Demdike Stare przed północą jest sprzeczne z konwencją genewską, po ludzku niehumanitarne. Trudno znieść ciągłe upychanie wartościowych polskich artystów we wczesne popołudnie (Kristen, kIRk, Napszykłat, Łona & Webber, Afro Kolektyw, Nerwowe Wakacje, Piętnastka i to nie koniec wyliczanki). Każdy z nich zagrał pewnie lepiej niż Megafaun, Fanfarlo czy Death In Vegas. W każdym razie, w przeciwieństwie do polskiej piłki nożnej, muzyczna polska ekstraklasa jest o 3kV bardziej elektryzująca niż zagraniczna druga liga.
To co najlepsze na Offie wydarzyło się na Scenie Eksperymentalnej. Fantastyczne otwarcie piątku w postaci koncertów Colina Stetsona i Demdike Stare (tak, tak, mimo piknikowej pory, wystarczyło zamknąć szeroko oczy i zaraz pojawiły się ciarki hasające po łopatkach). Totalny mindfuck zapewniło mi anbb (ominęła mnie współpraca tych dwóch dżentelmenów, czas nadrobić zaległości). Zapamiętam wzruszenie Mikołaja Trzaski, dziękującego licznej publiczności za niezwykłe, niefestiwalowe skupienie, którym się wykazała przy słuchaniu pięknej, ale kłującej ścieżki dźwiękowej „Róży”, filmu Wojtka Smarzowskiego. Mile będę wspominał pierwsze napisy końcowe festiwalu: dźwiękowo-wizualny kolaż Fennesza i Lillevana idealnie wpasował się w post-swansowe zgliszcza. Pięknie dogorywające zgliszcza, bo przypuszczam, że majaczący nad ranem Forest Swords grali nie tylko w mojej zmęczonej wyobraźni. Wolałbym, żeby nie wydarzyły się dźwięki, które dopadły mnie po wyjściu z dobrego, rozkręcającego się z czasem koncertu Shabazz Palaces (synchronizacja ruchów scenicznych!). No ale to kuriozum, Atari Teenage Riot, rzeczywiście się zdarzyło. To prawie tak samo niezrozumiałe jak fakt, że ostatni autobus do centrum odjeżdżał spod bram festiwalu ok. 3:40. Lubię śląskie poczucie humoru.
Nie podzielam zachwytów nad Battles – zespołem, który mimo wielkiej technicznej sprawności oraz mnóstwa ozdobników i błyskotek, nie przekonał mnie – choć bardzo na niego liczyłem. Nie wyczuwam w ich pokomplikowanej układance jakiejś nadrzędnej myśli, która pozwoliłaby mi zrozumieć o co tak naprawdę chodzi im w muzyce. Miałem również nadzieję, że The Twilight Sad okażą się czymś więcej niż przeciętnym indie-rockowym składem. Cóż, uczestniczyłem kiedyś w koncercie Editors promujących „In This Light And On This Evening” i byli oni o klasę lepsi od tych gości, uwierzcie. Metronomy to tylko ubogo wyposażona electropopowa maszyną do porywania tłumu do tańca, choć przyznaję, że „The Look” jest utworem o niebo lepszym niż do tej pory sądziłem. Strasznie nudziarskie Papa M. Nawet nie pofatygowałem się na The Antlers, bo panie Arturze, umawialiśmy się przecież, że w sobotę o 23 na Scenie Leśnej miał zagrać Bon Iver.
Oczywiście były też strasznie miłe zaskoczenia. Niespodziewanie, fantastyczny koncert Chromatics, którym na dobre wyszło wpuszczenie powietrza, energii i światła w wycofane brzmienie w studio. Ty Segall utwierdził mnie w przekonaniu, że jeśli bawią mnie ostatnio hałaśliwe proste piosenki, to tylko z Kalifornii (No Age!). Mocarne linijki basu u Dam-Funka. Lepszy niż na Unsoundzie Andy Stott. Dziwna psychodela Connana Mockasina. Miło było usłyszeć „Shine On” i „Fade Into You”.
Taki był ten Off – nieprzewidywalny pod względem nagłośnienia (raz świetnie, raz źle, nawet w obrębie tej samej sceny). Nierówny pod względem jakości koncertów, z coraz lepszą organizacją i strefą gastronomiczną (gdyby jeszcze było wino...). Irytującą ochroną, która dramatycznie próbowała wytropić każdy kubek wody wyniesiony poza dozwolony obszar, a dopuściła do wtargnięcia do namiotu trójki hałaśliwych idiotów z puszkami piwa podczas koncertu Mikołaja Trzaski.
Droga, którą podąża Off Festival po raz kolejny zdaje egzamin, fajnie jest spędzić pierwszy weekend sierpnia w przyjemnej atmosferze w Dolinie Trzech Stawów. Doskonale, wiem, że marketingowo i finansowo opłaca się sprowadzać pokaźną grupkę indie-dziadów. Nie ma co się oszukiwać, że tyle samo osób pojawiłoby się na terenie festiwalu gdyby zamiast Iggy'ego pojawił się rozpoznawalny pupilek Pitchforka. Ale sęk w tym, żeby dobrać ich dobrze. Zaczynam marzyć o kolejnym małym namiocie, gdzie mogliby występować kolejni ambientowcy, jazzmani, eksperymentatorzy, DJe, MC, garażowcy jak i wynalezione w odmętach internetu, nie znane nikomu perełki. I na koniec, nieśmiało proszę o więcej dobrych piosenkopisarzy, bo w kolejnej edycji Offa przestanę opuszczać namioty, czego naprawdę, bardzo bym nie chciał.
Życzę sobie i wam, żeby w następnym roku, chillout w leżaku w porze największej słuchalności kończył się nie tylko ciekawymi panelami dyskusyjnymi, ale też wyrzutami sumienia z powodu opuszczonych koncertów. (Sebastian Niemczyk)
Komentarze
[26 września 2012]
[20 sierpnia 2012]
[20 sierpnia 2012]
[20 sierpnia 2012]