Off Festival 2012

Piątek, 3 sierpnia

Nerwowe Wakacje

Moim strzałem w dziesiątkę było wybranie występu Nerwowych Wakacji, jako pierwszego na festiwalu. Serio, to jest muzyka jak znalazł na rozpoczęcie większej imprezy. Lubiany przez nas kwartet, grający w DOŚĆ dusznym i rozgrzanym namiocie swoją przesympatyczne piosenki, myślę, że ze skutkiem zaszczepił pozytywny nastrój wśród publiki. Miękkie, plastelinowe brzmienie, które słyszeliśmy na płycie na żywo nabrało wyraźniejszych rys i jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że faceci z Nerwowych na koncercie brzmią (jeszcze) lepiej. I choć nie zagrali mojego highlightu z „Polish Rock” – „Big Mind”, to zajebiście przearanżowane, bardziej energiczne, choć wciąż tak samo ładne „Wpół drogi” zrekompensowało mi brak możliwości zaśpiewania, że „kosmos jest pyłkiem na twojej sukience”. (Paweł Szygendowski)

Ocena: Weekend na Mazurach

Colin Stetson

Organizatorzy OFF Festivalu podczas tegorocznej edycji przysporzyli gościom nieco rozterek natury decyzyjnej. O ile patent ze zsynchronizowanymi scenami zasługuje na gromki aplauz i memoriał offowych biegaczy scenowych, to koncert Profesjonalizmu i Stetsona o tej samej godzinie jest frekwencyjnym strzałem w stopę. Nie wiem jak frekwencyjnie wyglądał występ Maseckiego i spółki, ale na Stetsona ludzie ściągnęli nad wyraz tłumnie. Teoretycznie powinno to zaskakiwać: solowy saksofonista silnie inspirujący się Evanem Parkerem, ubrany w koszulkę black metalowego Liturgy raczej nie powinien zachęcać do popołudniowej zabawy. Muzyka Stetsona okazuje się na koncertach odbiegać od obiegowych opinii na temat jazzu jeszcze bardziej niż na płycie. Otwarta struktura obłędnie repetycyjnych utworów i zredukowanie składu do jednej osoby przesuwa pozycję muzyka w kierunku DJ-a, człowieka orkiestry. Zresztą set koncertowy momentami był bliższy, powiedzmy, eksperymentalnemu goa i tylko wysiłek na twarzy Stetsona przypominał, że dmuchanie w półtorametrową rurę to ciągle coś więcej niż poruszanie suwakami na konsolecie. Do tego autentyczna radość z gry, utwór z nowej płyty poprzedzony śliczną historią o wielorybach i fantastyczne przyjęcie publiczności. Już nawet jazz nie potrzebuje gry w zespole, żeby porywać. (Marcin Zalewski)

Ocena: Intelektualny rave

Kurt Vile and The Violators

„Smoke Ring For My Halo” to fajna płyta (choć nie powiem, żebym często do niej wracał). I z tą świadomością koło godziny szóstej udałem się w kierunku głównej sceny. I... o Jezu, ale to było nudne. Inspirowanie się Dylanem i Velvet Underground sukcesu nie gwarantuje. To był monotonny, pozbawiony pointy, prowadzący donikąd gig. Dołóżmy do tego tę niewygodną kurtuazję Kurta Vile’a, który rzucał w stronę przerzedzonej publiki hasłami „jesteście najlepsi” i brak satysfakcji gwarantowany. Dobrze, że cupnąłem sobie przy barierkach front of house’u, bo inaczej do końca bym nie wystał. (Paweł Szygendowski)

Ocena: Snorlax, wybieram Cię!

Converge

W wywiadzie zamieszczonym w książeczce festiwalowej Artur Rojek tłumaczy się z radykalizacji OFFa i otwarcia się na zespoły wcześniej niepojawiające się na tego typu imprezach komercyjnych. Converge otwiera piątkowy zestaw zespołów wywodzących się ze sceny hardcore punk. Zresztą rzut okiem na publiczność mówił, że spora część załogantów pofatygowała się do Katowic niekoniecznie z powodu Metronomy, a właśnie gwiazd połamanego hardcore’u. I właśnie problem całego koncertu Converge obija się o słowo gwiazd. Miałem okazję oglądać siniaki koleżanki po praskim koncercie Amerykanów i niestety, ale takie kapele nie nadają się na festiwalowe koncerty z barierkami, ochroną i zachodzącym słońcem. Co więcej, otwarcie występu walcowatym „Jane Doe” i ogólna przewaga „wolno i poetycko” nad „szybko i bluźnierczo” była moim zdaniem zagrywką pod nieczającą tematu publikę. Kto brał udział w pogo w stylu Jarocina ’91, ten już nigdy nie będzie taki sam. W połowie, pomimo hxc till death, wygrał spacer na drugą stronę festiwalu. (Marcin Zalewski)

Ocena: Wymiana moshu na pieniądze

Chromatics

Ten koncert trochę mi przypominał taki cholernie precyzyjnie zaplanowany DJ set. Taki pozbawiony spontanu, zaprojektowany na każdą sekundę i perfekcyjnie przy tym planie zrealizowany. Czyli właściwie, charakter występu dobrze oddał to, co Chromatics prezentują na swoich płytach. Oprzeć się rozmarzonym wokalom i tanecznym mocnym akcentom w takcie nie mogłem i sam potupałem wśród niemałej publiki zgromadzonej w namiocie Trójki. Przy czerwonych światłach skierowanych na zespół, klimat muzyki absorbował niemal w stu procentach i sprawił, że koncert zdecydowanie można uznać za udany. Może nie rewelacyjny, ale udany. (Paweł Szygendowski)

Ocena: Ich imieniem można byłoby nazwać jakąś wtyczkę w Abletonie. Może arpeggiator?

Demdike Stare

Godzina 19:10. Powinna być 00:23. Mimo to większa część publiczności urządziła sobie chwilę z podłogą i kontemplowała psychodeliczne plamy generowane przez duet Brytyjczyków. Postawa dość zaskakująca, bo skład zdecydowanie lepiej odnajduje się w estetyce tanecznego dub techno, a próby budowania napięcia i stworzenia narracji w partiach dronowo-samplowanych są niezbyt przekonujące. Zresztą ekscytacja tym zespołem jako odkrywcą mroku i grozy jest nieco na wyrost. Nawet ekspresyjne i adekwatne wizualizacje nie ratowały momentów nierytmicznych. Brytyjczycy znają się na dubie, to fakt, ale wiktoriańska groza zagubiła się gdzieś w sakwie na winyle. (Marcin Zalewski)

Ocena: Duby i dyby

anbb: Alva Noto & Blixa Bargeld

Różnić się pięknie – oto motto przyświecające temu projektowi. Alva Noto nagrywa muzykę, a nawet wygląda jak wcielenie sterylności, Blixa jest za to zaawansowanym dziwakiem. Połączyła ich słabość do tematów naturalistycznych, tak bliska industrialnym korzeniom tych niemieckich dżentelmenów. Koncert zaskakująco przypominał podobny tandem – AGF/Delay – który swego czasu gościł w Polsce na nieodżałowanym festiwalu Plateaux. Ten sam rozkład obowiązków w zespole, niemalże te same podkłady. Jedynie AGF wnosiła bardzo kobiecy pierwiastek na tamtym koncercie, co różniło ją od jęczącego i skrzeczącego Blixy. Wracając do Katowic, Alva Noto odstawił na bok elektroniczne plamy, grając bardzo rytmicznie, mimo to pozostając przy brzmieniu niemającym wiele wspólnego z gatunkiem ludzkim. Prym wiódł były lider Einstürzende Neubauten pastwiący się nad mikrofonem, wyjący, ale i momentami niesamowicie seksowny. Elegancka, acz nie do końca normalna postać o oszałamiającej charyzmie przejęła ten koncert, stawiając Alva Noto w roli klepacza bitów, ale cały koncert, zimny i bezkompromisowy, zyskał na tym. Elektryczna muzyka potrzebuje ludzkiego przewodnika, dzięki niemu okazuje się przerażająco adekwatna. (Marcin Zalewski)

Ocena: Niemieckie autostrady ciągle inspirują

Charles Bradley And His Extraordinaires

Największe dziwadło tego OFFa. Kuriozum do potęgi (froterka x 3). Sześćdziesięcioczteroletni, wychowany na Brooklynie czarnoskóry facet, który swoją pierwszą EP-kę wypuścił zaledwie dziesięć lat temu, a jego jedyne długrające wydawnictwo ma trochę więcej niż półtora roku. Wpatrzony w Jamesa Browna Charles starał się ze wszystkich sił wskrzesić Króla: frazą, barwą, ruchem sceniczym. Efekt miejscami bywał iście komiczny, a przy emfatycznych uściskach sympatycznego skądinąd Amerykanina z publiką niemalże posikałem się ze śmiechu. Co do samej muzyki: „hooki” sekcji troszkę drętwawe, kompozycyjnie miejscami trochę siermiężnie, choć moc w głosie Bradleya była odczuwalna, a „czarna” fraza zawsze spoko. No i zagrał całkiem porządny cover utworu Neila Younga. (Paweł Szygendowski)

Ocena: Forest Whitaker jako natchniony samuraj

Josh T. Pearson

Jedną z najbardziej niedocenianych płyt poprzedniego roku jest wg mnie album „Last Of The Country Gentlemen” tego oto jegomościa z Teksasu. Oczywiście pod warunkiem, że nie ma się uczulenia na smęcących, brodatych, leśnych ludów. I przyznać muszę, że momentami na koncercie Pearsona miałem na plecach ciarki. Przedziwna muzyka, pod względem rytmicznym grana chyba cały czas „ad libitum”, przy zamkniętych oczach mocno oddziaływała na wyobraźnię. Niestety z tej immersji raz po raz brutalnie wyciągały nas próby dźwiękowe na scenie głównej, które czasem wręcz zagłuszały dość cichą z natury muzykę folkowca. On sam zresztą nie omieszkał trochę ponarzekać na niesprzyjającą klimatowi miksturę fal z różnych scen. Pomimo to muzyk sprawiał wrażenie bardzo wyluzowanego, na życzenie publiczności opowiedział dwa nieśmieszne żarty, zrobił sobie zdjęcie publiki i głośno rozważał odwiedzenie Polski na jakimś „autonomicznym” koncercie. Czemu nie? (Paweł Szygendowski)

Ocena: Szacunek ludzi żywicy

Bardo Pond

W tym miejscu nadszedł czas na silne wyeksponowanie podmiotu oceniającego koncert. Z perspektywy względnie neutralnej koncert ekipy z Filadelfii padł ofiarą pewnego (nomen omen) rozmycia treści. Tak ceniona w Bardo Pond intensywność i doprowadzona do ekstremum wariacja na temat acid rocka tylko pojawiała się na koncercie, a powinna trwać cały czas. Najbardziej porywającym momentem trwającego ponad godzinę występu było bez dwóch zdań „Isle” z albumu „Ticket Crystals”, kiedy namiot Trójki, używając oczywistego slangu, odpadł. Niestety kilku numerom zabrakło czasu i decybeli, żeby przywołać nastrój z nagrywanych na żywo, limitowanych wydań. Co więcej z podsłuchanych rozmów wynika, że kapela popadała w przegadanie, a finalne męczenie przetworników to nie ersatz gitarowej psychodelii, a słaby sprzęt.

Z perspektywy zadeklarowanego fana zespołu (prawdopodobnie jedynego o jakim mogę tak napisać) koncert Bardo Pond był jednym z namacalnych dowodów, że muzyka jest najbardziej nieprzeniknionym z wytworów ludzkiej kultury. Kolektywna gra zawsze i bezwzględnie jest lepsza od indywidualistycznych wynurzeń, a narkotyki są wtórne. Elektryczność w wydaniu hermetycznym istnieje, a sadzawka Bardo kipi. (Marcin Zalewski)

Ocena: Współczesne czarownictwo

Atari Teenage Riot

Bezpośrednio z transowego koncertu Bardo Pond ludzie wpadali w kocioł zgotowany przez Aleca Empire i spółkę na Scenie Leśnej. Cóż, pomimo, że odczytywanie muzyki z perspektywy polityczności i autentyczności ostatnimi czasy jest w odwrocie, to na ATR inaczej patrzeć nie można. No i, jak nietrudno było się domyślić, tutaj zaczyna się problem. Zabawa była wyborna, można wręcz powiedzieć, że wątki breakcore i techno konsternowały część publiczności nienawykłą do takich imprez. Skład zagrał większość swoich największych hitów, zabrakło chyba tylko koweru „Kids Are United”, a jedynym zgrzytem był beznadziejny kawałek promujący nowy album, który brzmiał jak eurodance’owy hymn na mistrzostwa świata w żużlu. Gorzej, że zespół swoją postawą nie wychodził dużo dalej od rzeczonego poziomu. Niemalże zapętlone pokrzykiwania „Atari Teenage Riot”, „make some noise” i „hey” po czasie stworzyły atmosferę imprezy na siłę. Jeśli już pojawiała się konferansjerka, to nie miała ona nic wspólnego z autentycznym, za przeproszeniem, wkurwieniem. Proszę porównać sobie smętne przypowiastki o dziadku z Polski z monologiem Aleca podczas zamieszek w Berlinie kilkanaście lat temu. Zabawa wyborna, ale pojawienie się radykalnie alterglobalistycznego zespołu na festiwalu sponsorowanym między innymi przez bank to nie tylko „poszerzenie formuły”, ale i smutny znak czasów. (Marcin Zalewski)

Ocena: Samo digital, bez hardcore

Andy Stott

Przedostatni (ostatni Container zagrał kilka dni wcześniej w Toruniu miałki i nużący set, więc odpadł z listy) punkt piątkowego programu – trzeba przyznać organizatorom świetne wyczucie. Eleganckie minimal techno świetnie nadawało się do wdzięcznego dygania ostatkiem sił, by doczekać ciepłej wody i braku kolejki na polu namiotowym. Można zarzucić łysiejącemu Brytyjczykowi, że nie wykorzystał materiału ze swojej świetnej płyty „Passed Me By” i set mocno odbiegał od jego markowego, superbassowego dub techno. Właściwie to samplowanie nieco kiczowatych damskich wokali ocierających się o szemrany house też było nieco poniżej oczekiwań, ale mimo to wymagania sennej publiczności, by gładko przejść z tańca do mycia zębów zostały spełnione. (Marcin Zalewski)

Ocena: Śpiący i tańczący

Screenagers.pl (17 sierpnia 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: zalewski
[20 sierpnia 2012]
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem już niedługo na łamach tego serwisu padnie całkiem sporo ciepłych słów na temat tego zespołu.
Gość: kidej
[20 sierpnia 2012]
Piatka za cieple slowo na temat Bardo Pond. Jeszcze jedna osoba, ktora stwierdzi, ze bylo zbyt 'piosenkowo', a zaczne robic krzywde.
Szygendowski_P
[17 sierpnia 2012]
Dziękuję za konstruktywną krytykę.

Paweł Szygendsztajn
Gość: Nicolson
[17 sierpnia 2012]
Co do występu Bardo Pond to był on moim zdaniem znakomity. Oczywiście formuła grania na festiwalu mocno ogranicza zespoły pokroju Bardo Pond. Chodzi tu głównie o czas a co za tym idzie dobór repertuaru. Zdecydowanie grali za krótko ale i tak było świetnie.
Gość: zalewski
[17 sierpnia 2012]
Tyle, że nie miałem na myśli płyt, a koncert, który najnormalniej w świecie niczym nie różnił się od koncertu fajnej młodej załogi jarającej się hc\'81. I w żadnym miejscu nie jest to zarzut, po prostu nie było w tym niczego odkrywczego, bądź czym można się jarać.

Opisuję koncert, nie albumy studyjne zespołu.

Albini w tym opisie pojawia się jako wyświechtana klisza właśnie.

Dzięki za odzew!
Gość: marek js
[17 sierpnia 2012]
Żeby nie było, że odezwał się purysta. Po prostu jeśli chcesz to opisywać zespół porządnie, to nie myl podgatunków i zrób research, jakkolwiek minimalny.
Gość: marek js
[17 sierpnia 2012]
Widzisz, tu się przejechałeś. Pissed Jeans nigdy w życiu nie grali hc-punku, a słucham ich jeszcze od czasów Parts Unknown. Zaczynali od noise-punku, by ostatnimi czasy dzięki produkcji Alexa Newporta (faceta z Fudge Tunnel, zresztą) przejść w ciężkiego rocka. PJ zupełnie nie pasują też do casusu Fucked Up, albowiem Kanadyjczycy grają żałosny opera-punk i wybitnie liżą się z indie-mediami. Takich zachowań u Pissed Jeans nie zaobserwowałem.

Plus, stawianie nazwiska Albiniego przy opisie każdego koncertu noise-rockowego jest bardzo nudne.
Gość: zalewski
[17 sierpnia 2012]
Jedyny zespół, któremu fanem jestem.

Pissed Jeans to raczej nie jest ciężka muzyka. Przykro mi, ale nie rozumiem ekscytacji kiepskim koncertem. Co z tego, że ludzie się bawili skoro tego typu kapela mogłaby równie dobrze zagrać na jakimś DIY feście, powiedzmy, że w Bronowicach. Casus Fucked Up: ludzie niezwiązani z punk rockiem słyszą porządną hcpunkową kapelę i szaleją z zachwytu. Takie zdanie moje jest.

Pozdrawiam:)
Gość: marek js
[17 sierpnia 2012]
"Z perspektywy zadeklarowanego fana zespołu (prawdopodobnie jedynego o jakim mogę tak napisać) koncert Bardo Pond był jednym z namacalnych dowodów..."

Nie rozumiem. To znaczy, że red. Zalewski jest jedynym zadeklarowanym fanem?

Przy okazji: gratuluję relacji z Pissed Jeans. To zdecydowanie top 5 najgorszych tekstów o ciężkiej muzyce, jakie czytałem w tym roku.
Gość: ja
[17 sierpnia 2012]
zenujaca ta relacja, Szygendowski to jakies zydzisko

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także