Coachella Festival 2012

Dzień drugi, sobota, 21 kwietnia

Keep Shelly In Athens - ogromna rzadkośœć na festiwalach - zespół z Grecji. Na dodatek, zespół o którym ostatnio jest coraz głośœniej. Muzycy chyba czuli sporą presję w związku z tym - wyraŸnie było widać, że są bardzo spięci. Zwłaszcza wokalistka grupy, która sprawiała wrażenie raczej zagubionej na dużej scenie. Ale mimo tego koncert wypadł całkiem nieŸźle, a muzykom z powodzeniem udawało się łąšczyć delikatny ambient z ostrzej brzmiącymi fragmentami. Miłym deserem, zaserwowanym na koniec krótkiego występu, był bardzo udany cover kanonicznego utworu „„Just Like Honey”” zespołu The Jesus And Mary Chain.

Spector - to już chyba tradycja Coachelli, że muzycy jakiegośœ młodego brytyjskiego zespołu wychodzą na scenę pod krawatami i dziwią się, kiedy zauważają, że cała publicznośœć jest w strojach plażowych. Kiedyœś przytrafiło się to grupie Hurts, terazœ - formacji Spector. Wokalista grupy natychmiast skrócił jednak dystans, błyskawicznie łapiąc kontakt z publicznoœcią i bawiąc ją anegdotami wziętymi z festiwalowego życia. I to był też doœść skuteczny sposób, żeby odciągnąć uwagę publicznoœci od faktu, że rockandrollowe piosenki grupy były wyjątkowo przeciętne.

Coachella Festival 2012 - Dzień drugi, sobota, 21 kwietnia 1

We Were Promised Jetpacks - Szkoci zaczęli swój występ znienacka i bardzo dynamicznie: zanim jeszcze gitarzyśœci zdążyli podłączyć gitary, perkusista już wybijał rytm pierwszego utworu, czekając, aż dołączy do niego reszta zespołu. Szybko okazało się zresztą, że to właśnie on, co chwila niemal wyskakujący zza swoich bębnów, będzie podczas tego koncertu najbardziej żywiołowym elementem zespołu. Na szczęœcie jego koledzy też zaczęli się powoli rozkręcać i już po chwili miotali się ze swymi gitarami po scenie, ocierając lejący z nich litrami pot. Skupili się przede wszystkim na nowszych utworach. W repertuarze dominowały kompozycje z drugiej płyty grupy, nie zabrakło nawet miejsca na jeden całkiem premierowy utwór.

Coachella Festival 2012 - Dzień drugi, sobota, 21 kwietnia 2

We Are Augustines - nowojorczycy wypadli znakomicie. Ale nie ma się czemu dziwić: połączenie przebojowoœści kompozycji, energii wszystkich trzech muzyków grupy i charyzmy jej gitarzysty i wokalisty, Billy'ego McCarthy'ego, nie mogło dać innego efektu. Koncert zaczął się od kilku nowych kompozycji, a potem muzycy zagrali kilka utworów wybranych ze swej debiutanckiej płyty, pod koniec mocno zwalniając tempo i przedstawiając utwór „„Philadelphia”” w bardzo lirycznej, zagranej przez basistę grupy tylko na klawiszach wersji. Wokalista nawet nie próbował ukryć wzruszenia i głos łamał mu się podczas tej smutnej ballady kilkakrotnie. Na sam koniec muzycy zagrali jeszcze jeden ze swych bardziej dynamicznych utworów, znów ruszając do swego niekontrolowanego tańca z gitarami po całej scenie.

Destroyer - Dan Bejar wciąż trzyma poziom i wciąż trzyma się swojej maniery robienia na koncertach wrażenia, jakby go zupełnie nie obchodziły, albo jakby trochę bał się własnej publicznoœści. Kiedy jego spory i wyposażony w najróżniejsze, niezbyt typowe, instrumenty skład grał kolejne piosenki, on sam kryjąc się po zakamarkach sceny, śœpiewał, szeptał, mruczał, czasem niemal mamrotał teksty. Ci, którym ta maniera odpowiada, byli z pewnoœścią zachwyceni, ale czy Destroyer tym koncertem zdołał sobie zdobyć jakichœ nowych fanów - trudno powiedzieć.

Black Lips - to był dośœć udany, choć nie do końca porywający koncert. Ci specjaliœści od garażowego rocka wyraźŸnie zapatrzonego w doœść odległą przeszłośœć wiedzą, co robić na scenie, żeby przyciągnąć uwagę widzów, ale ich repertuar nie dorasta niestety do poziomu ich energii.

Coachella Festival 2012 - Dzień drugi, sobota, 21 kwietnia 3

The Big Pink - jeden z lepszych koncertów tego popołudnia. Anglicy wypadli bardzo dobrze, zagrali śœwietnie dobrany repertuar, w którym przeboje z pierwszej płyty przeplatały się z najciekawszymi utworami z ich drugiego, raczej Ÿźle przyjętego krążka. Tworzyło to bardzo spójną całośœć, śœwietnie pokazującą, że zespół zdołał już wypracować sobie charakterystyczny, od razu rozpoznawalny styl. Muzycy, powracający po dwóch latach na Coachellę, znakomicie sprawdzili się też na scenie: wokalista grupy bez trudu złapał kontakt z publicznością, a jego koledzy skutecznie balansowali między gitarowym a elektronicznym brzmieniem.

Firehose - jeden z ważnych, przynajmniej w kontekśœcie amerykańskiej sceny muzycznej, powrotów. Wypadł nieŸźle, choć nie rewelacyjnie. Doœść wiekowi muzycy zaprezentowali sporą dawkę rzetelnego rockowego rzemiosła, przypominając utwory ze swych starych płyt. Kiedyœś, gdy mało kto tak grał, musiały sprawiać dużo większe wrażenie, dziśœ trudno jednak było nie odczuć, że tego mistrza przerosło wielu z jego uczniów.

The Heart And The Head - właœściwie w ciemno można było przewidywać, jak wypadnie ten koncert: ze będzie uroczo, ciepło, rodzinnie i akustycznie. I tak rzeczywiœście było - nawet sposób, w jaki wokaliœci grupy zwracali się do widzów przypominał bardziej rozmowy w wąskim gronie przyjaciół, a nie słowa kierowane z wielkiej sceny do tłumu publicznoœci. I już za samo to, że muzykom udało się stworzyć taką atmosferę, należały im się spore brawa. Dużo oklasków zbierali także za swoje folk-popowe, przebojowe i wpadające w ucho kompozycje.

Coachella Festival 2012 - Dzień drugi, sobota, 21 kwietnia 4

Buzzcocks - choć trudno w to uwierzyć, Brytyjczycy zagrali jeden z najbardziej dynamicznych utworów na całym festiwalu. Mimo swoich sześœćdziesięciu lat na karku, punkowcy z Manchesteru nadal trzymają formę i poziom. Zaprezentowali bogaty zestaw swych przebojów, zwracając się nawet do prehistorycznych już niemal dziśœ czasów, kiedy ukazał się ich pierwszy singel, „„Fast Cars””, ale i wplatając do repertuaru kilka nowszych kompozycji. Co więcej, nie tylko je znakomicie zagrali, ale jeszcze zapewnili publiczności prawie godzinę znakomitej zabawy, jaką było już choćby samo oglądanie ich pełnego energii scenicznego widowiska. Bieganie po scenie, podrzucanie gitar, robienie zabawnych min - w czterdziestostopniowym upale niejeden trzy razy młodszy muzyk musiałby ustąpić brytyjskim punkowcom pola.

Manchester Orchestra - zespół, który kilka lat temu znakomicie zaczynał, a z płyty na płytę coraz bardziej traci formę, ma w Stanach może niezbyt dużą, ale wierną publicznoœść. I było ją widać i słychać podczas tego koncertu - nie doœść, ze namiot wypełnił się prawdziwym tłumem, na dodatek tłum ten znał co do jednego słowa teksty wszystkich piosenek i œśpiewał je wraz z wokalistą grupy, a kiedy ten od czasu do czasu - całkiem celowo, żeby dać pole do popisu swoim fanom, – odsuwał się od mikrofonu, tłum śœpiewał je nawet i bez niego. A więc żaru i energii przepływającej między muzykami a widzami zdecydowanie nie zabrakło. Problemem w przypadku tego koncertu był więc przede wszystkim repertuar. Zespół, co doœść oczywiste, skupił się na swoim najnowszym materiale, który niestety do pięt nie dorasta starszym kompozycjom. Dlatego mimo potężnej mocy, generowanej na scenie przez spory skład, m.in.: dwóch gitarzystów i dwóch perkusistów, ten występ pozostawiał jednak pewien niedosyt.

Andrew Bird - amerykański skrzypek zgromadził na scenie spory zestaw muzyków, posługujących się nader nietypowymi instrumentami - wszystko po to, żeby udało się na żywo odtworzyć jego pełną najróżniejszych barw muzykę. Udało się. Ten niekonwencjonalny folk, podlany sosem wielu innych gatunków sprawdził się na żywo bardzo dobrze.

Noel Gallagher's High Flying Birds - bardzo mocno zawiedli się ci, którzy liczyli, że ten koncert będzie choć w jakiśœ sposób nawiązywać do poziomu, który reprezentował dawny zespół Gallaghera. W tym bardzo przeciętnym, trad-rockowym graniu, wykonanym w bardzo standardowy, rzemieœślniczy sposób nie było ani gracji, ani czaru, ani œpomysłowoœści. Nie było też żadnego związku z Oasis. A wykonany na sam koniec cover „„Don't Look Back In Anger”” tylko pogorszył sprawę.

Jeff Mangum - jeden ze spokojniejszych koncertów na całym festiwalu. Pod względem widowiska był właœściwie wyjątkowo mało atrakcyjny: oto na scenie niemal nieruchomo siedział muzyk z akustyczną gitarą. Co więcej, zobaczyć go mogli tylko ci, którzy wybrali się pod samą scenę, bo artysta nie zgodził się na użycie telebimów. Musiała się więc bronić sama muzyka i teksty. I swoista ekspresja tego twórcy, w którego głosie słychać było sporą gamę emocji. I tylko od czasu do czasu Manguma wspierała mała sekcja dęta, która nieco urozmaicała jego występ pod względem brzmieniowym i wizualnym. Był to więc koncert, który wymagał trudnego do uzyskania na festiwalu skupienia.

St. Vincent - artystka pokazała podczas swojego występu, że na scenie radzi sobie znakomicie, a nawet jeœśli zdarzają się jej wpadki, znakomicie potrafi z nich wybrnąć: choćby wtedy, kiedy zaczęła grać jeden z utworów na gitarze nastrojonej na potrzeby zupełnie innej kompozycji. Artystka ubrała wszystko w żart i zyskała jeszcze większą sympatię publicznośœci. Widzowie ciepło przyjmowali też liczne anegdoty, które wokalistka opowiadała między utworami. A przede wszystkim oczywiœście same piosenki, podane w bardzo mocnej, rockowej aranżacji, urozmaicanej tylko od czasu do czasu elektronicznymi dodatkami albo atrakcjami w postaci np. nieco zawrotnej solówki na thereminie. A kiedy na koniec artystka wskoczyła w tłum, œśpiewając ostatnią piosenkę na ramionach fanów, publicznośœć była wniebowzięta.

Kasabian - dla brytyjskich muzyków to musiała być chyba doœść bolesna lekcja: w Europie są bezdyskusyjnymi festiwalowymi headlinerami i grają na największych scenach dla tysięcy fanów. W Stanach sytuacja wygląda zupełnie inaczej - ich występ został zaplanowany w jednym z małych namiotów, na dodatek - w tym samym czasie, co koncert The Shins na największej scenie. A w USA to właśœnie The Shins przyciągają tłumy. Efekt był taki, że Brytyjczycy grali dla garstki publicznoœści. Nie zlekceważyli jej co prawda i zagrali bardzo rzetelny i energetyczny koncert, zadziwiający był natomiast repertuar, w którym singli i przebojów było jak na lekarstwo. To zdecydowanie nie był najlepszy sposób na zdobycie sobie większej publicznoœści za oceanem.

Bon Iver - artysta na żywo potwierdza swoje artystyczne ambicje, których wyrazem jest jego najnowsza płyta. To już z całą pewnoœścią nie jest skromny singer/songwriter z gitarą, jak na początku kariery, to dziśœ niemal dyrygent sporego zespołu, za sprawą którego może realizować swoje wyrafinowane pod względem aranżacyjnym wizje. I jako taki sprawdza się doskonale.

Godspeed You! Black Emperor - zdecydowanie najbardziej mroczny koncert tego dnia, a pewnie i całego festiwalu. W niemal całkowitej ciemnośœci, rozśœwietlanej tylko od czasu do czasu mocno niepokojącymi wizualizacjami, zespół przedstawił ambientowo-postrockowe dzieło, które mogłoby być œścieżką dŸwiękową do jakiegoœ bolesnego rytuału.

Radiohead - wiadomo nie od dziœś, że ten zespół nie idzie na kompromisy i nie zadowala się p󳶜rodkami. Zaprezentował więc długi występ, okraszony bardzo dynamicznymi wizualizacjami. Publicznośœć była zachwycona, co okazywała wielokrotnie i na różne sposoby, choćby œśpiewając a capella fragmenty kilku piosenek w przerwach między utworami. Ten wielotysięczny chór robił równie wielkie wrażenie, jak to, co zaprezentował tego wieczoru brodaty Thom Yorke i cała reszta zespołu.

Przemek Gulda (15 czerwca 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także