Polskie Piosenki Wszech Czasów

15–11

Obrazek pozycja 15. Anna Jurksztowicz – Video dotyk

15. Anna Jurksztowicz – Video dotyk

[muz: K. Dębski; sł: J. Cygan; 1986]

Uwielbiam teksty Jacka Cygana pisane dla Anny Jurksztowicz, w których z językową gracją, humorem i ironią pochyla się nad tematami, którymi żyły lata 80.: zawrotnym rozwojem technologii, wychodzeniem z kryzysu ekonomicznego przełomu lat 70. i 80. i ekspansją stylu życia nowych idoli wykreowanych przez MTV. To wszystko nasz nadworny tekściarz filtruje przez młodzieńczą wrażliwość i naiwność z właściwym jej pędem do nowości. Cygan żongluje w tych tekstach aliteracją, młodzieżową nowomową, językowymi zapożyczeniami z angielskiego na takim poziomie, że dorównać mogliby tylko Marek Fanga, Wojciech Filipowski i Andrzej Bankrut w swoich najmocniejszych Papadance’owskich fragmentach. W „Video dotyku” z niegroźną szyderą krąży wokół polskiego kompleksu Zachodu, obnaża manipulacje mass mediów i bawi się futurystycznym tropem kobiety-robota. A między wersami, jak w większości liryków napisanych dla Jurksztowicz, przemyca lek na całe zło: naszą ułańską fantazję i poddanie się zrywowi serca. Zdarzało się, że Jacek Cygan i odpowiedzialny za muzykę Krzesimir Dębski tworzyli duet idealny. Tak jest w „Video dotyku”, gdzie cała technologiczna paplanina co rusz puentowana jest chłodnym syntezatorowym aranżem, a porywy emocji – podbite wysoką nutą. Cudowne starcie optymizmu z podskórną melancholią. Coś podobnego mieli ABC, ci od „The Look Of Love”. (Marta Słomka)

Posłuchaj >>

Podobało się? Posłuchaj również:
Anna Jurksztowicz – Dziękuję, nie tańczę
Halina Frąckowiak – Tin Pan Alley

Obrazek pozycja 14. Lenny Valentino – Chłopiec z plasteliny

14. Lenny Valentino – Chłopiec z plasteliny

[muz i sł: A. Rojek; 2001]

Wszystko jest procesem. Kradzież jabłek z drzew, płynu lugola łyk, na palcu oranżadka w proszku. Kiedyś to były sekwencje następujących po sobie zdarzeń. Nadzwyczaj łatwo przychodzi w takich momentach wspomnień poddać się działaniu Heraklitowemu panta rhei, że wszystko płynie i zagłębiać się w filozofię Whiteheada. Muzyka jest procesem. Słuchanie muzyki jest procesem, który wywołuje doświadczenie.

W drugiej części takiego popularnego filmu, „Matrix”, znalazła się scena, gdzie Merovingian rozprawia o przyczynowej naturze wszechświata na przykładzie kobiety, która po spróbowaniu napisanego przez niego deseru nie rozumie co się z nią dzieje: Po chwili, nieważna jest przyczyna, nieważny jest powód. Pozostaje jedynie samo uczucie. Naszą jedyną nadzieją na osiągnięcie spokoju, jest zrozumienie jej. Zrozumienie przyczyny. Teoretycznie, do tego powinno dążyć pisanie o muzyce – oddania w sposób choćby intuicyjny, dlaczego coś nas zachwyca, porusza, irytuje.

Słuchamy muzyki, jej percepcja jest zależna od naszych konstrukcji i doświadczeń. Utożsamienie się ze słowami w tekście, skojarzenie piosenki z pewnym zdarzeniem zmienia nasz stosunek do abstrakcyjnej formy utworu muzycznego. Z drugiej strony, skoro muzyka wywołuje emocje, doświadczenie, to czy mogę dzięki niej bardziej polubić pomarańcze? Hasło dwumiesięcznika propagującego jogging: nie żyję by biegać, biegam by lepiej żyć można bez trudu sparafrazować, udźwiękowić.

W przypadku swoich ulubionych płyt, utworów, momentów w muzyce nie jestem typem przemądrzałego gaduły, który będzie sypał idealnie dobranymi przydawkami, błyskotliwymi puentami, udawał, że wiem dlaczego, że znam przyczynę. Zdarzają się chwile osobistych szczęść, dramatów, refleksji kiedy, wydawałoby się, cały świat musi to zauważyć, poruszyć się, a on tkwi jakby na złość w doskonałym, obojętnym bezruchu. Można próbować opisać ten moment dokładniej, ale zawsze będzie on niekompletny. Zamiast szukać przyczynowości w piosence, czasem wolę posłuchać jej raz jeszcze i wymownie milczeć, bo część muzyki powstała może właśnie dlatego, żeby przekazać nam coś, czego my nie potrafimy opisać za pomocą słów.

W „Uwaga! Jedzie tramwaj” ktoś kiedyś zauważył głęboki humanizm całej narracji, skutecznie paraliżujący resztki analitycznych ambicji u słuchacza, a ktoś inny zaproponował określenie tej płyty „Sklepami cynamonowymi” polskiej muzyki. Mówiliśmy o otępiającym tekście, krystalicznej melodii „Chłopca z plasteliny”, to wszystko prawda. Ale gdy piję kakao, jem żółty sernik to wiem, że to, co o tej piosence napisano i zostanie jeszcze napisane, to tylko część prawdy. (Sebastian Niemczyk)

Posłuchaj >>

Podobało się? Posłuchaj również:
Myslovitz – Myszy i ludzie
Lenny Valentino – Uwaga! Jedzie tramwaj

Obrazek pozycja 13. Czesław Niemen – Sen o Warszawie

13. Czesław Niemen – Sen o Warszawie

[muz: C. Niemen; sł: M. Gaszyński; 1966]

Gomułkowsko-gierkowska, „reżimowa” popkultura, niezależnie od jakości artystycznych konkretnych propozycji, wykształciła skrajnie pocztówkowy wizerunek Warszawy. Warszawę przed wojną nazywano Paryżem północy – informuje włoskiego inżyniera z całym mnóstwem egzaltacji stereotypowa warszawska „paniusia” w filmie Tadeusza Chmielewskiego „Nie lubię poniedziałku”, który na dobrą sprawę obok niezłych walorów komediowych pełnił rolę pełnometrażowego spotu promocyjnego stolicy. Warszawa dla artystów tamtych lat była tematem tyleż wdzięcznym, co mile widzianym – wszak miasto dzielnie podniosło się z gruzów wspólnym wysiłkiem całego narodu, do celów propagandowych nadawało się więc wyśmienicie. Stąd Maria Koterbska opiewająca urok bielańskiej karuzeli. Irena Jarocka, kusząca wizją gondolowej przejażdżki Wisłą ku atrakcyjnie zlokalizowanym kawiarenkom. Czy zasmucony Jacek Lech, szukający pocieszenia podczas długich spacerów stołecznymi uliczkami. Przede wszystkim zaś naczelna piewczyni uroków Warszawy, Irena Santor, poświęcająca największemu z polskich miast całe albumy, wykonawczyni niezliczonych pieśni ku chwale warszawskich salonów, parków, mostów i placów. Wydaje się, że nie ma na Starym Mieście alejki, która nie posiadałaby swojego miejsca w jej dorobku. Na Nowym zresztą również.

Jest faktem powszechnie znanym, że spory odsetek napływowej ludności stolicy wykazuje się graniczącą z nadgorliwością determinacją wykazaniu swej „warszawskości”. Może właśnie dlatego Santor – urodzona przecież w wiosce na Pomorzu – tak „uwzięła” się na stolicę w swojej twórczości. Ale z kresowiakiem Niemenem sprawy miały się inaczej. W momencie powstania piosenki Wydrzycki nie miał z Warszawą zbyt bliskich związków – był raczej artystą trójmiejskim. Ba, szkicując to, co ostatecznie stało się „Snem”, przebywał owszem, w stolicy, ale... Francji. Miasto moje z piosenki było zatem kolejną artystyczną kreacją Niemena, raczej nie przejawem jego lokalnego patriotyzmu.

Niemen zaśpiewał utwór z właściwą sobie manierą – patetycznie, zamaszyście, hymnicznie. Prostemu tekstowi Marka Gaszyńskiemu towarzyszyła jednak filmowa, plastyczna, lekka aranżacja, przywieziona przez wokalistę z przerwanych, paryskich sesji. I to właśnie ta dychotomia wrażliwości – zestawienie socrealistycznej monumentalności z zachodnioeuropejską elegancją – decydują o nieśmiertelnej, uniwersalnej sile „Snu o Warszawie”. Na osi, której końce wyznaczają pieśń „Hej młody junaku” i zmysłowe kompozycje Serge’a Gainsbourga, Niemen ląduje dokładnie w połowie. Dlatego „Sen” kochają dresiarze i profesorowie, raperzy i rockmani, warszawiacy i górale, „niedzielni” słuchacze i krytycy muzyczni. (Kuba Ambrożewski)

Posłuchaj >>

Podobało się? Posłuchaj również:
Niebiesko-Czarni – Nie pukaj do moich drzwi
Piotr Szczepanik – Goniąc kormorany
Czesław Niemen – Wspomnienie

Obrazek pozycja 12. Zdzisława Sośnicka – Realia

12. Zdzisława Sośnicka – Realia

[muz: K. Dębski; sł: J. Cygan; 1984]

„Realia” ukazały się w roku, nomen omen, 1984. Nieco wcześniej końca dobiegł stan wojenny, ale bynajmniej nie w nastroju odwilży. W telewizji szalał Jerzy Urban, a w lipcu opozycyjni liderzy – Michnik, Kuroń, Romaszewski i Wujec – zostali oskarżeni o chęć obalenia ustroju, ale ich rozprawę po ledwie jednym posiedzeniu *na zawsze* odroczono. Perspektywa zmian w Polsce Ludowej musiała zatem wydawać się odległa i bardzo niepewna – w dobie rozpadu komunistycznego molocha, wsparta jednocześnie na fundamentach strachu i absurdu. Nie przypadkiem (nie?) na przełomie lat ’83 i ’84 premierę miały dwa najsłynniejsze polskie filmy science-fiction. Pierwszy, „Seksmisja”, był zakamuflowaną wizją orwellowskiego totalizmu, w którym fantastyczny anturaż symbolizował Polaków obawy o niepewne jutro, a dowcip zaklinał rzeczywistość i wydawał się jedyną receptą na rozpanoszone zło. W drugim, „Akademii Pana Kleksa”, można doszukać się abstrakcyjnego eskapizmu w rzeczywistość dziecięcych bajek, z którymi żegnała się filmowa Smutna Księżniczka – Zdzisława Sośnicka.

Na wydanych kilka miesięcy później „Realiach” nie było już sentymentalnego pożegnania z bajką, ale pozbawiony złudzeń opis rzeczywistości. Już posępne sztychy syntezatora w otwierającym „Uczymy się żyć” sugerowały, że coś zepsuło się w świecie europejskiego disco Sośnickiej, nie przypadkiem jednak cały album otrzymał nazwę nagrania spod indeksu szóstego. Skomponowane przez duet Dębski–Cygan „Realia” dosłownie unieważniały całą resztę płyty – bennyhillowskie „Sceny z życia artystek” czy inne, mniej lub bardziej dożynkowe (Seweryn Krajewski, wystąp!), akordy poupychane wśród przebojowych refrenów.

Realia, realia – ta sama, zmęczona twarz, szara twarz nie była wprawdzie twarzą PRL-u, lecz obliczem kochanka, ale nie trzeba wielkiej wyobraźni, by wejście dyskotekowej diwy w świat futurystycznych brzmień odczytać właśnie w ten sposób. Wielkie wrażenie robi już progresywne intro do wstępu: gitarowy temat przywodzi na myśl grę Roberta Frippa w „Epitaph”, ale zamiast wiktoriańskiego melotronu, w tle czai się nienaturalnie spogłosowany bas – dźwiękowy ekwiwalent olbrzymich, industrialnych przestrzeni. Dopiero po około minucie piosenka odnajduje rytm i – o dziwo – z placów skutych strachem miast, znowu trafiamy na dyskotekę, tyle że na parkiecie tancerze zamiast szaleć, snują się otępiali. Jeśli ścieżką dźwiękową stanu wojennego było zimne i narkotyczne brzmienie „Nocnego patrolu”, to „Realia” podźwigają je w przestrzeń popu – mrok zaprawia więc szczypta hedonizmu, a spod obezwładniającej niemocy musi przebić się promyk nadziei w postaci klasycznego hooku. I ten hook – ekstatyczny motyw refrenu – pojawia się tak niespodziewanie, jest tak odmienny od całej reszty kompozycji, że rozpaczliwe wołanie Co z nami? Co ze mną? traci retoryczny sens i domaga się odpowiedzi. A jak to jest rozegrane! Najpierw czekamy minutę czterdzieści, żeby w ogóle refren usłyszeć, ale Dębski już na wejście – jakby chciał wynagrodzić słuchaczom przydługi wstęp – powtarza go i drugą zwrotkę traktuje ledwie jak nieważny antrakt przed kolejnym i kolejnym powtórzeniem. Siła tego zabiegu jest porażająca – kiedy piosenka milknie w rezonansowym pudle głośnika, jak heroinista z Jarocina aplikuję sobie jeszcze jedną dawkę, wciskam „play”.

Gdzieniegdzie w internecie znaleźć można opinie, że artystki pokroju Sośnickiej do realiów Polski lat 80. pasowały jak kwiatek do kożucha. A może właśnie tak brzmiała prawdziwa zimna fala? (Paweł Sajewicz)

Posłuchaj >>

Podobało się? Sprawdź również:
Halina Frąckowiak – Małe jeziora
Siekiera – Idziemy przez las

Obrazek pozycja 11. Ewa Bem – I co z tego masz

11. Ewa Bem – I co z tego masz

[muz: W. Chróst; sł: W. Jagielski; 1984]

Owszem, polska muzyka rozrywkowa, szczególnie ta dominująca w mainstreamie w latach 70. i 80., może się pochwalić całkiem znaczną liczbą kompozycji wykraczających poza przysłowiowe I-VI-IV-V. Nie da się jednak nie zauważyć, że większość z nich jedzie na relatywnie bezpiecznych patentach przyswojonych w trakcie zajęć z analizy jazzowej kompozycji i poszerzonej harmoniki funkcyjnej. Pewien bardzo znany i bardzo płodny artysta, obecny zresztą kilka miejsc niżej i wyżej, popełnił kiedyś w ten sposób 26 (!) piosenek w ciągu jednego dnia, a ponoć nie jest to nawet rekord Polski. Widzę to: Wojciech Karolak oddaje mocz, budzi się, przypomina sobie o fuszce do napisania, zalega z kefirem i kajzerką nad papierem nutowym, kwadrans gorączkowej bazgraniny i WUALA.

„I co z tego masz” prezentuje inne podejście – brzmi tak, jakby autor, dysponując zaledwie strzępkami wiedzy książkowej, acz sporą praktyką, nasłuchał się dobrej muzyki (strzelę trzy inspiracje: Quincy Jones, Earth Wind & Fire, Steely Dan) i usiadł do dzieła. I trochę posiedział. Świeżość.

Historia potwierdza moje dyletanckie domysły w całej rozciągłości: Winicjusz „Winek” Chróst jest samoukiem, a swój pierwszy autorski utwór popełnił zaledwie trzy lata przed sesjami nagraniowymi z Ewą Bem. Czekajcie, to jeszcze nie koniec – źródła pozwalają postawić hipotezę, że przedmiot tej przydługiej dysertacji to w ogóle jego pierwsza napisana w życiu piosenka. Szacun, kiedyś nagram coś u niego tylko z tego powodu.

No i jak ona uroczo tu pomiaukuje, bez cycków na ladę, nie jazzowo i nie soulowo, ślicznie. (Michał Hoffmann)

Posłuchaj wersji albumowej >>

Posłuchaj wersji singlowej>>

Podobało się? Posłuchaj również:
Urszula – Podwórkowa kalkomania
Vox – Cała ty

Screenagers.pl (31 maja 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
kuba a
[3 czerwca 2012]
Tyle, że to jest jedyna chyba dostępna w necie wersja albumowa tego kawałka. Dokleiłem link do singlowej.
Gość: blake
[3 czerwca 2012]
weźcie zamiencie link do Ewy Bem na ten http://www.youtube.com/watch?v=JIJG2hVO4lU&feature=related - w tym co wkleiliście ktoś nie zmienił obrotów gramofonu...
Gość: zadaje pytanie
[1 czerwca 2012]
A właśnie, gdzie Siekiera?
Gość: Zdziwienie
[1 czerwca 2012]
Sośnicka podobna do Siekiery? Kto by pomyślał. Może zimny klimat częściowo ich łączy (u Zdzisławy refren jest dosyć optymistyczny), ale to jest przesada!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także