Najlepsze płyty roku 2005
Miejsca 1 - 10
10. Bright Eyes - I'm Wide Awake, It's Morning
Conor Oberst w zeszłym roku trochę namieszał swoją "Lua" dystansując 50 Centa na listach przebojów. Był to ten nierzadki moment w gruncie rzeczy nieważnego triumfu, który jednak sprawia radość nawet, gdy nie dzieli się już muzyki na komercyjną i niezależną. Zwycięstwo ma specyficzny smak zwłaszcza z powodu samego charakteru utworu - Conor siedzi sam z akustykiem, coś na nim pyrga, po cichu śpiewa kolejne what was ... in the evening, by the morning ... Tak też wygląda teledysk. A jednak "kupiono" go. Proste i szczere trafiło pod strzechę i do serc. Conor zapunktował i już bez obaw mógł wydać dwa albumy jednego dnia, każdy po 10 dolarów, co jest ceną bardziej niż przystępną. "I'm Wide Awake It's Morning" uradowało mnie szczególnie. Bright Eyes wyczarował dziesięć przystępnych i konwencjonalnych piosenek - niby nic, ale każda reprezentowała klasę z reguły dla reszty artystów niedostępną. Ja chyba, poza omawiąną "Lua", najbardziej pokochałem obie piosenki z Emmylou Harris oraz ostatni, transkrypcję "Ody do radości", czyli "Road To Joy", które ekscytująco wybuchało na koniec. Bardzo dobra to płyta, zbudowana na najlepszych piosenkopisarskich fundamentach Ameryki, pełna zrozumiałych i przystępnych emocji - Conor porusza tematy, z którymi łatwo się identyfikować - ot, choćby "First Day Of My life". W tzw. niektórych kręgach jest legendą. (jr)
9. British Sea Power - Open Season
"Zwyczajni niezwyczajni". Niezapomniany program Piotra Bałtroczyka staje przed oczami kiedy pomyśleć o roku w wykonaniu British Sea Power. Autentycznie, widać pana redaktora zadającego wychudzonemu, na oko, nauczycielowi biologii w skromnym sweterku pytanie: "Yan, jak to zrobiliście?". Nasze wrażenia towarzyszące słuchaniu "Open Season" próbowaliśmy przelewać na papier wiele razy i nigdy tak naprawdę nie udało się uchwycić tego *czegoś*. Choćby tego co pomyśleliśmy z Tomkiem już w styczniu synchronicznie przesłuchując na GG koncertową wersję utworu wówczas znanego jako "How Animals Work", zaocznie nadając tytuł singla roku piosence, która przecież jeszcze nie istniała. Jakiejś metafizyki, która wkradła się pewnego kwietniowego wieczoru w mój spacer z płytą po zamglonej okolicy. Absurdalności "Remember Me" ze splita z The Wurzels. Pastoralnego klimatu przeróbki "I Am A Cider Drinker". Wreszcie zaszydzenia nawet z brodatej legendy Faust, kiedy wspólna improwizacja skończyła się prawie bójką. A wydaniem "Open Season" zaszyli się z dala od wszystkich innych, nie tylko brytyjskich grup, w jakiejś czeskiej puszczy i zamiast przepychać się pod aparaty londyńskich paparazzi, sami robią zdjęcia, sowom puchaczom. (ka)
8. Electrelane - Axes
W zeszłym roku "znikąd" do naszego zestawienia wtargnęła płyta grupy Seafood, "As The Cry Flows". Niby wszyscy mieliśmy świadomość dokonań zespołu i ponadprzeciętności ostatniego jego działa, ale nie spodziewaliśmy się, że po zsumowaniu głosów całej redakcji uplasuje się ono tak wysoko w naszym podsumowaniu. Sytuacja z "Axes" jest nieco podobna, chociaż album Electrelane nie osiągnął podium rankingu. Zaskoczeniem było już samo ukazanie się tego wydawnictwa. Rok wcześniej Brytyjki zaprezentowały przecież bardzo udany "The Power Out". Szybka publikacja kolejnych dzieł nie zawsze kończy się sukcesem artystycznym. W tym wypadku krótki odstęp czasu pomiędzy ukazaniem się następnego, premierowego materiału Electrelane nie wpłynął na jakość płyty. Tego absolutnie unikalnego concept-albumu, koktailu łączącego w sobie rozległe poszukiwania twórczyń, gitarowy jazgot, eksplorację obszarów pełnych rockowych eksperymentów, spontaniczne inspiracje i przemyślane odniesienia ("The Partisan" - pieśń żołnierza francuskiego resistance). Mieszkanki Brighton pozostając poza głównymi nurtami muzyki tworzonej obecnie w Albionie, stworzyły, co trafnie zauważył nasz recenzent, najbardziej nieoczekiwaną z wyczekiwanych płyt 2005. (ww)
7. The Decemberists - Picaresque
W przypadku Decemberists mamy do czynienia z jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów współczesnej muzyki. Rytmika, instrumenty, a przede wszystkim klimat i melodramatyczny, epicki wokal Colina Meloya sprawiają, że po kilkunastu sekundach utworu można stwierdzić, że mamy do czynienia właśnie z nimi. Nie pomogą więc porównania do Belle And Sebastian czy The Smiths, ani najbardziej szczegółowe opisy, bo muzyki Decemberists trzeba doznać na własnych uszach. Kiedy w 2004 roku grupa wydała "The Tain", przepięknie urodziwą, zupełnie nieprzystającą do XXI wieku opowieść zawartą na krótkiej epce, było wiadomo, że kolejny album długogrający może okazać się znakomity. Na "Picaresque" nie doświadczymy potężnych zmian, zespół drąży konsekwentnie niszę delikatnego, nieco literackiego tworu pomiędzy popem a rockiem. Nie ma może sztandarowej ballady na miarę niezapomnianego "Here I Dreamt I Was An Architect", ale jest choćby "The Engine Driver", którego można słuchać pasjami. Mamy więcej instrumentów, świetne teksty i cichą obietnicę, że "The Tain" nie było dla grupy z Portland szczytem możliwości. (kb)
6. Doves - Some Cities
Po kątach płaczą jeszcze może co starsi fani muzyki klubowej, którzy w 1993 roku zachwycali się grupą Sub Sub. Doves, dosłownie i w przenośni feniks ze wspomnianych klubowych popiołów, wydali w tym roku najbardziej spójną i najlepszą płytę w karierze. Bo przecież "Catch The Sun" nie miało takiej singlowej mocy jak "Black And White Town", a "Last Broadcast" nigdy nie będzie tak wciągające jak "Some Cities". Trio nie stara się być na siłę zespołem przełomowym, a równocześnie nie nagrywa mdłych pioseneczek o szybkości dźwięku, których można posłuchać w co drugim hipermarkecie. Do największych zalet należy produkcja krążka - doświadczenie w pracy nad muzyką elektroniczną procentuje również przy dopracowywaniu płyt w zupełnie innej stylistyce. W gąszczu albumów wymagających, nie dających się dokładnie poznać przy pierwszym przesłuchaniu, tegoroczna propozycja Brytyjczyków błyszczy przystępnością, nie nudząc oczywistością. Doves znaleźli więc złoty środek, muzyczny pomost pomiędzy tradycyjnym britpopem, "melodyjnymi, gitarowymi piosenkami", a współczesnymi wymaganiami słuchaczy. I o to chyba chodzi. (kb)
5. Sleater-Kinney - The Woods
Najlepiej hałasujący rockowy zespół 2005 roku. Jedna z najbardziej wgniatających i rozkładających na łopatki płyt w przeciągu ostatnich kilku lat. Takie tytuły, nawet jeśli nie pojawiały się w prasie i portalach traktujących o muzyce alternatywnej, to i tak w dużym stopniu oddają muzyczną zawartość "The Woods". Bezkompromisowe zgrzyty i przestery, których nie powstydziliby się Sonic Youth czy Shellac ("The Fox"), nie zdominowały jednak to tego stopnia ostatniej jak na razie płyty Sleater-Kinney, żeby mówić o urywającym głowę, ciężkostrawnym gitarowym walcu. Nie zabrakło, jak to w przypadku dokonań tego żeńskiego trio bywa, także i ładnych melodii ("Modern Girl"). Miejscami słuchacz zaskakiwany jest psychodelicznymi "odjazdami" ("Let's Call It Love") oraz tajemniczymi motywami ("Night Light"). Jest więc dosyć różnorodnie. Trzeba tu jednak podkreślić, że "The Woods" zaskoczył nas i to w dwojaki sposób. Po pierwsze okazał się najcięższym, najbardziej hałaśliwym albumem w historii dokonań Sleater-Kinney. Przede wszystkim jednak stał się drugą po "One Beat" obowiązkową pozycją w dorobku grupy, która potwierdza, że w zdominowanym przez mężczyzn świecie gitarowego łojenia, werwy, pasji i umiejętności paniom wcale nie brakuje. (pw)
4. The New Pornographers - Twin Cinema
The New Pornographers to zespół, który nie nagrywa byle czego. The New Pornographers piszą piosenki z taką łatwością, jakby była to czynność porównywalna z oddychaniem. Mają one tę ponadczasową lekkość i bezczelność, która sprawia, że wczepiają się w sam środek śródmózgowia, gdzie pozostają na długo. Konglomerat melodyjnych riffów, wielogłosowych śpiewów i niebanalnych rozwiązań aranżacyjnych sprawia, że "Twin Cinema", podobnie jak oba poprzedzające ją wydawnictwa, to płyta, po którą sięga się często i z dużą przyjemnością. To kawał dobrej rozrywkowej muzyki. I choć niektórzy twierdzą, że znaleźli w niej drugie, a może i trzecie dno, to jednak służy przede wszystkim jednemu celowi - pozytywnemu nakręcaniu. I o to właśnie chodzi. Jeśli dość macie smętnych ballad, a popelina serwowana przez komercyjne rozgłośnie przyprawia was o mdłości, dobrym pomysłem na poprawienie sobie nastroju będzie sięgnięcie po "Twin Cinema". (mf)
3. Broken Social Scene - Broken Social Scene
Patrząc z perspektywy czasu, gdzie by dzisiaj była kanadyjska scena muzyki niezależnej, gdyby nie krążek "You Forgot It In People"? Można chyba bez obaw powiedzieć, że to kolektyw Broken Social Scene otworzył nam oczy i uszy na niewielki kraj na północy kontynentu amerykańskiego. Teraz Kanada to słowo-klucz, które sprawia, że baczniej przyglądamy się muzycznym towarom stamtąd pochodzącym. Popatrzcie zresztą na podium naszego podsumowania: USA, Wyspy Brytyjskie, Kanada - tak właśnie przedstawia się obecny układ sił na scenie muzyki niezależnej. Nie umiem z czystym sumieniem napisać, jak Kuba Radkowski, że "Broken Social Scene" to płyta słabsza kompozycyjnie niż jej wielka poprzedniczka (choć tę subtelną różnicę można bez problemu wyczuć), że tym razem grupie zabrakło iskry do stworzenia kawałków ponadczasowych (a fenomenalny singiel "7/4 Shoreline"?). Wiem tylko tyle, że ciągle ogromne wrażenie robią te rozbujane ściany spływającego delikatnie krzykliwego dźwięku, chóralne wokale i niepowtarzalny klimat, który trudno pomylić z czymś innym niż Broken Social Scene (czy nie na tym właśnie polega ich wspaniałość?). Wystarczyło im to na brązowy medal w 2005 roku. Za jakiś czas zobaczymy, czy również na coś więcej. (kw)
2. Bloc Party - Silent Alarm
Był taki czas, kiedy nazwę Bloc Party kwitowałem krótkim ech. Pierwsze wydawnictwa zespołu nie pozostawiały wątpliwości, że ktoś tu się nasłuchał za dużo Gang Of Four, a jedynym nowatorskim pomysłem grupy wydawało się wystawienie czarnego brata na szpicy. Rok później przychodzi przyznać, że ci czterej londyńczycy nagrali debiut roku. "Silent Alarm" udała się rzecz nie do pomyślenia. Płyta udzieliła bowiem lekcji rozemocjonowanej brygadzie kanadyjskich nowości podążających śladem The Arcade Fire, budując na wcale niezłych tekstach Okereke album spójny i przejmujący. Jednocześnie urosła do miana ciętej wyspiarskej riposty na dance-punkową eksplozję za Oceanem. Nie trzeba było długo czekać, żeby i w nadwiślańskim kraju Bloc Party stali się realnie ważnym zespołem. Nie wiem czy to zrozumiecie, ale obrazek z jednego z warszawskich klubów, gdzie w falującym , przynajmniej stuosobowym tłumie każdy znał słowa do "Banquet" to dla mnie moment do zapamiętania z upływającego roku. Jeszcze do niedawna nie do pomyślenia, dziś norma. Coś się zmieniło i jeśli to my dołożyliśmy do tego choćby małą cegiełkę, to warto było robić listę rok temu i warto będzie ją zrobić za dwanaście miesięcy. (ka)
1. Sufjan Stevens - Illinois
Sufjan na pierwszym, bez niespodzianek, jest pewien oddech klasyczności w tym dziele, o którym tyle już opowiedziałem. Teoretycznie powinienem powiedzieć parę słów tytułem podsumowania z perspektywy kilku miesięcy od ukazania się "Illinois", ale nie będę Was oszukiwał: wiele się od tego czasu nie zmieniło. Poznałem wiele płyt, trochę zapewne lepszych (ale nie z tego roku), lecz "Illinois" dalej jest takie samo - dalej ukazuje Amerykanina na tle historii, dalej mówi o chrześcijaństwie, wspólnocie, o owadach i mordercach i dalej z takim efektem - przerastającym nagrania ostatnich dwunastu miesięcy. Nie jestem jedyny, który tak myśli - całkiem pokaźna część redakcji podziwia album w podobnym stopniu, a w kupie uśredniamy - cenimy najwyżej. Więc my też wrzucamy drwa do pieca, a wióry się palą. Innymi słowy masa serwisów i gazet uznała podobnie, więc sam sobie się nie dziwię, że pewnie do lipca nie sięgnę po Sufjana (cieszę się, że Junior Boys nie zdobyli takiego uznania, dzięki temu mogę ich dowolnie katować, np. ostatnio w wigilię się zachwyciłem).
Spodobała mi się ostatnio taka myśl, że Sufjan nagrał dwa zupełnie pominięte albumy, później "Michigan", który dostrzegli nieliczni, np. dzięki recenzji na Pitchforku (ja), następnie "Seven Swans", które zadebiutowało w Metacritic. "Illinois" to podsumowanie wygrało i obecnie ma już Stevens status supergwiazdy i może nagrywać co chce. Rodzi się obawa czy wreszcie nie zacznie nas nudzić, a wręcz raczej powstanie pytanie, kiedy zacznie to robić. No cóż, wtedy odwrócimy się od niego, odstrzelić giganta zawsze szlachetniej niż jakiegoś młokosa. Lecz zanim wszyscy przekłują balon to on jeszcze poleci poleci wysoko wysoko. (jr)
PUBLIKACJE POWIĄZANE
Waldemar Łysiak „Asfaltowy saloon”