Polskie Piosenki Wszech Czasów
85–81
85. Papa Dance – Pocztówka z wakacji
[muz: A. Patoh; sł: W. Filipowski; 1985]Nie ma drugiego zespołu, który wywoływałby tyle kontrowersji.
Spór najbardziej oczywisty jest jednocześnie najbardziej nudny i bezcelowy. No bo czy Papsi to protoplasta disco polo, czy sophisti-popowi geniusze? Opinia publiczna wyznająca pogląd numer jeden VS. hermetyczne fora wielbicieli oficjalnych z Grajewa i Hrubieszowa oraz fanów alternatywnych z Warszawy i Krakowa, skłaniające się ku opcji drugiej. Nie dogadamy się. Ziewy.
Tylko trochę ciekawsza jest kontemplacja animozji wewnątrz składu. Pałający żalem do całego świata Grzegorz Wawrzyszak, wciąż paranoicznie reagujący na wszelkie wzmianki o Papa Dance VS. Paweł Stasiak, człowiek życzliwość, zawsze uśmiechnięty i niezrażony. Albo producenci i wszechtwórcy materiału (Adam Patoh, hehe) VS. aktualny skład, pozbawiony nawet pełnej nazwy. Też słabe.
Ekscytująco zaczyna się robić przy rozkminkach jednocześnie rzeczowych i abstrakcyjnych. Pierwszy album, będący swobodną emanacją wyobraźni, nieraz wyprzedzający swoje czasy o epokę, inkrustowany absurdalnymi jak na pop rozwiązaniami i nerwowym wokalem VS. drugi album, komercyjny strzał w dziesiątkę, gdzie wspólne wątki znajdują dancehall („O-la-la”), synth punk („In flagranti”), bitonalne electro („Bez dopingu”), rhythm’n’blues („Wit boy”) i dream pop („Ocean wspomnień”), jednoczone przez aksamitnie niepełnoletnie gardło Stasiaka.
Pewną wariacją i urozmaiceniem zarazem byłaby kwestia, który opener lepszy. Ale ja tu się nie podejmuję, to tak jakby rozstrzygać czy smaczniejszy harcsapaprikas, czy fish tikka masala.
Natomiast prawdziwie już frapujące jest zagadnienie, jakie słowo konkluduje trzeci wiersz refrenu „Pocztówki”. Morskiej piany bal, morskiej piany dal, morskiej piany dar? Logiczne wydaje się to ostatnie, ale ze słuchu wygrywa pierwsza opcja.
Najbardziej interesujące pozostaje pytanie: czy „Pocztówka z wakacji”, zwłaszcza intro, to bardziej Bach, czy bardziej Händel?
Let’s get ready to ruuuuumbleeeeeee! (Michał Hoffmann)
Podobało się? Posłuchaj również:
Andrzej Zaucha – Przybysze z Matplanety
Marek Biliński – Fontanna radości
84. Edyta Bartosiewicz – Skłamałam
[muz i sł: E. Bartosiewicz; 1997]Z tą piosenką, podobnie zresztą jak z lwią częścią dyskografii Edyty Bartosiewicz, mam spory problem. To jest akurat ten fragment rozciągniętej na przestrzeni kilku dekad narracji, w jaką układają się dzieje polskiej muzyki pop, który mnie chyba najmniej interesuje. Nurt singer-songwriterski, którego Bartosiewicz jest pomnikowym przedstawicielem, nie wydaje mi się choćby w połowie tak zajmujący, jak polski synth-pop, nowa fala, hip-hop czy co tam. Ale z drugiej strony nie sposób jej dokonań ignorować, jeśli za naczelną wartość uznaje się jakość, a nie estetykę kompozycji. Do „Skłamałam” wracam dosłownie raz na parę lat, bo ilekroć tak się dzieje, wychodzę z tego starcia, jeśli nie zakłopotany, to mocno zmieszany. Tu się przydaje aparat percepcyjny, który u mnie się średnio wykształcił, bo skoro jest rock, jest i szczerość, a ja się wtedy zaczynam gubić w zeznaniach. Bartosiewicz, gdyby się temu dobrze przyjrzeć, wyśpiewuje w „Skłamałam” w zasadzie straszliwie oklepane formułki i tekst sam w sobie jest mocno przeciętny, ale co z tego, skoro wiem, że ona się po tej drugiej stronie lustra straszliwie obnaża. Zresztą chyba wbrew sobie, bo – jak sama przyznaje w jednym z wywiadów – nigdy nie chciała być do końca szczera. Nie mogę nikomu podać siebie na talerzu. Tak już jestem skonstruowana. Muszę zachować pewne niedomówienia. Tak jak napisałam w piosence „Skłamałam”. W takim razie sorry, ale się nie udało. I mam problem, żeby wyjaśnić, choćby sam sobie, czemu ta prościutka pioseneczka z raczej banalnym tekstem robi na mnie tak duże wrażenie. (Łukasz Błaszczyk)
Podobało się? Posłuchaj również:
Varius Manx – Ruchome piaski
Edyta Bartosiewcz – Nie znamy się
83. T. Love – 1996
[muz: M. Majchrzak; sł: Z. Staszczyk; 1996]Popkultura rządzi się swoimi prawami i bieg jej meandrów nie ułatwia zrozumienia pewnych zjawisk. Wprawdzie „1996” nie jest żadnym – jak to się mówi w środowisku – „obskurem”, ale przysłowiowego konia z rzędem temu, kto na hasło „T. Love” rzuci ten kawałek choćby i jako trzeci. I to jest coś, czego jako umiarkowany zwolennik działalności zespołu zrozumieć za Chiny Ludowe nie potrafię. Oczywiście przez ponad dwie dekady działalności Muniek i koledzy mieli na swoim koncie sporo autentycznych perełek (zwłaszcza te z czasów pomiędzy Rakowskim a drugim Pawlakiem), ale w zbiorowej świadomości świetnie funkcjonują także „ajrisze” i „pozytywni wojownicy” z płyty z ziemniakiem.
Gdzieś, mimo wszystko, na drugim planie kryje się „1996”, piękny, przebojowy utwór, który - jak podkreślam wyżej – nie wiedzieć czemu nie stał się hymnem swojego czasu, choć przez chwilę był na podium „30 Ton”. Potencjał komercyjny tego utworu jest niesamowity (tekst refrenu!), nawet jeśli radio wymagałoby ciachnięcia instrumentalnej końcówki. Groove zwrotek – równie doskonały, a mieszający się w nich z disco bolanowski glam w pełni eksploduje w refrenie. Co się tam dzieje! A jeszcze więcej dzieje się we wspomnianym wyżej, kapitalnym, soulującym jamie, idealnie dopinającym klamrę. Al dente. (Dariusz Hanusiak)
Podobało się? Posłuchaj również:
Blenders – Czuję, że ja muszę
PRL – Ona dobrze wie
82. Stereofonia – Dźwięki stereo
[muz. DJ 600V; sł. Stereofonia; 1998]Był taki czas, że w warszawskich liceach, na stołecznych podwórkach i w autokarach wiozących wycieczki szkolne ku kaszubskim skansenom, nie sposób było uciec przed „Dźwiękami stereo”. Pierwszych kilka przytłumionych taktów tego numeru to synonim syczącego odgłosu otwieranych w konspiracji puszek piwa – dwóch na pięć osób; kanciasty flow Franka i Wzorowego nie różni się specjalnie od szpanerskiej maniery paru kolesi w szerokich spodniach dwa roczniki wyżej; z drugiej strony fantastyczne, ale żywcem przeklejone z oryginału Chaki Khan sample każą powrócić myślami do rockistowskich sporów o wyższość wykonywanego na żywo i śpiewanego rocka nad prymitywnym, bo „kradzionym” (!) rapem.
Ale „Dźwięki stereo” kochać było łatwiej niż resztę ówczesnej śmietanki: Warszafski Deszcz, Kalibra, o Moleście nawet nie wspominając. Może dlatego, że w gruncie rzeczy to jest kawałek popowy – poza szeroko rozumianą apoteozą „czucia się dobrze” nie ma tu śladu storytellingu czy komentarza. Jest za to wsparty dzikim, czarnym chórkiem refren – jedna z najbardziej charakterystycznych fraz w polskim hip-hopie w ogóle. Narracja jest wręcz serdeczna, witająca słuchacza w gronie wielkiej rapowej rodziny. „Siema, usiądź z nami, wyluzuj, zapal” – chce powiedzieć Stereofonia, intonując swój wakacyjny, wielkomiejski klasyk.
Kiedy czytam jak dziś szykujący się do muzycznego powrotu Franek, dobry ziom Volta i Pezeta, z góry dystansuje się od poważnej działalności i asekuruje przed porównywaniem go z „zawodowymi” raperami, przypominam sobie kultową linijkę: wali mnie tytuł super MC / robię co chcę – idealny manifest tysięcy zajawkowiczów, którzy robiąc hip-hop chcieli przede wszystkim dobrze się bawić i o których historia – wyłączając mistrzunia Smarkiego – nie zająknie się już nigdy. Jakiś fascynujący, romantyczny mit otacza te czasy, w których tak naprawdę nic się nie zgadzało: ani umiejętności raperów, ani nasza wiedza żeby je oceniać, ani przede wszystkim pierdzące głośniki radiowęzłów, które nie tylko z tymi, ale również z żadnymi innymi dźwiękami stereo nigdy nie miały nic do czynienia. (Kuba Ambrożewski)
Podobało się? Posłuchaj również:
Warszafski Deszcz – Aluminium
Wzgórze Ya-Pa 3 feat. Trzyha – Ja mam to co ty
81. Bemibek – Sprzedaj mnie wiatrowi
[muz: Z. Namysłowski; sł: R. Groński; 1971]Choć w wypadku wielu piosenek z naszego zestawienia, odwołujemy się do notowań list przebojów, które świetnie i bardzo szczegółowo zarysowują tło, w jakim dany utwór funkcjonował, to z tym nagraniem Bemibeku nie jest to już takie proste. Bo jeśli chodzi o popularne w latach 70. rankingi, „Sprzedaj mnie wiatrowi” pojawiło się jedynie na Liście Przebojów Studia Rytm, audycji prowadzonej przez Piotra Kaczkowskiego. I nawet nie błyszczało, tylko parę razy mignęło około miejsca dziesiątego. Czas więc na rehabilitację tej interpretacji, bo to w końcu nie piosenka wykonywana oryginalnie przez rodzeństwo Bem i Andrzeja Ibeka, ale cover utworu Czesława Niemena. Coverować Niemena – czy 40 lat temu przychodziło to lżej niż dzisiaj? Takie wnioski można wyciągnąć z tej wersji „Sprzedaj mnie wiatrowi” – lekkiej jak powietrze, jazzującej, świeżej i zwiewnej. W końcu tylko raz w historii Ewa Bem miała dwadzieścia lat. (Kamil J. Bałuk)
Podobało się? Posłuchaj również:
Marek Grechuta - Godzina miłowania
Czesław Niemen - Zechcesz mnie, zechcesz
Komentarze
[8 czerwca 2012]
[2 czerwca 2012]
[30 maja 2012]