Najlepsze albumy roku 2011
Miejsca 10–1
10. Sepalcure – Sepalcure
To paradoks, że Travis Stewart, do tej pory wydający raczej mało istotne płyty, wyrósł na czołową, jeśli nie najważniejszą, postać w muzyce elektronicznej w 2011 roku. Z mojej perspektywy świadczy to o lekkim kryzysie twórczym, który w ostatnich kilkunastu miesiącach trzyma w karbach artystów utożsamianych z nurtem future garage, ale nie zmienia to faktu, że na Amerykanina po prostu nie było mocnych. Pomimo, że nie jestem zaprzysiężonym fanem Sepalcure, ani Machine Drum, to jednak trudno nie docenić pierwszej długogrającej płyty Stewarta nagranej wspólnie z Praavenem Sharmą. Bystry czytelnik zapewne zapyta: w takim razie za co? Przede wszystkim za solidne odrobienie pracy domowej z najważniejszych nurtów w muzyce elektronicznej poprzedniej dekady z dodatkową nutką wyobraźni. Na „Sepalcure” mamy zatem trochę quasi-organicznych brzmień w stylu Mount Kimbie, bogatego aranżacyjnie dubstepu w duchu najlepszych produkcji Boxcuttera, ale też sporo odniesień do glitch-hopowych wizjonerów: obecnego – Flying Lotusa oraz tego, który najlepsze lata ma już za sobą – Prefuse 73. Jeśli zatem lubicie powspominać czasy świetności wspomnianych nurtów, a do tego tolerujecie tylko umiarkowanych hochsztaplerów z niemałym talentem, to „Sepalcure” spełni Wasze oczekiwania w 100%. (Piotr Wojdat)
9. Julian Lynch – Terra
Ekscentryczny, organiczny, trochę egzotyczny i ceniący sobie swobodę indywidualista. Lynch.
(Paweł Szygendowski)
8. Sandro Perri – Impossible Spaces
Niespodzianka? Trochę tak. Człowiek, który zaistniał kilkanaście lat temu jako producent dubowego techno, teraz pokazuje młodzieży jak się pisze piosenki. Czy może raczej – jak się kiedyś je pisało. Wszystkie utwory zaaranżowano z rzadko spotykaną dziś delikatnością i wyczuciem. Nawet elektronika jest tu niemal w dużej mierze analogowa i brzmi staroszkolnie, a użycia samplerów w ogóle się nie czuje. Wszystko toczy się w niespiesznym tempie, a kompozycje bywają długie i kilkuczęściowe. Zaiste, muzyka dla dziadów. Ale też trudno odmówić uroku ciepłemu głosowi autora i lekkości, z jaką snuje swoje odrobinę pogięte melodie. Dziesięć minut najważniejszego tutaj kawałka – „Wolfman” – mija szybko i bezboleśnie. Pierwsza połowa otwierającego „Changes” tak czaruje, że nawet nie zauważycie jak muzycy przefruną przez jamujące zakończenie. Są też krótsze i pełne słodyczy strzały, np. „Love & Light”. Bardzo zdradliwa to w swojej niepozorności muzyka. Niby nic, a z każdym przesłuchaniem nabierasz przekonania, że to jedne z najładniejszych trzydziestu ośmiu minut w tym roku. A potem przestajesz się już czymkolwiek dziwić. (Paweł Gajda)
7. Nerwowe Wakacje – Polish Rock
Dlaczego lubię „Polish Rock”? Łatwiej byłoby mi wytłumaczyć, czego w tej muzyce nie lubię. Nie lubię wokalu Jacka Szabrańskiego, tego chropowatego, momentami harcerskiego brzmienia, wątpliwych, parodystycznych momentów (intro „Autokradów”) czy rozsianych tu i ówdzie plot device’ów, vide radiowy efekt na „Więc myślisz”. Żadnego z powyższych zarzutów nie sformułowałbym za to pod adresem względnie pokrewnej Nerwowym Muzyki Końca Lata. Piosenki kapeli dowodzonej przez Bartosza Chmielewskiego ślicznie brzmią (Real Estate amerykańskim MKL?), są ładniej zaśpiewane i zagrane, niczym mnie nie rażą, nie uwierają, ale niestety z ich odsłuchu w głowie najczęściej nie zostaje mi nic. Tymczasem te pozornie niedbałe, przyziemne zwierzenia Jacka Szabrańskiego poruszają mnie jak mało co w tym roku. Zresztą zdecydowanie bardziej teraz, po wakacjach, niż w wakacje. No ale chyba właśnie z myślą o ponurej sześciomiesięcznej jesieni była ta muzyka pisana, żeby było za czym tęsknić. Dobra, nie chcę trywializować, bo Nerwowe pasożytują nie tyle na tęsknocie za ładną pogodą, ile za smutnymi bajkami osadzonymi tu i teraz. Od dawien dawna nikt z rodzimych artystów nie śpiewał tak ładnie o tej nieszczęsnej, przysłowiowej polskiej rzeczywistości, bo też nikt chyba nie rozumiał joyce’owskiej zasady – in particular is the universal. Gdybym mieszkał za granicą, to tęskniłbym nie do Polski Strachów na Lachy, Kazika czy tam kogo, ale warszawskiego skwaru, katowickiego smutku i prześwietlonych plaż z opowieści Jacka Szabrańskiego. (Łukasz Błaszczyk)
6. Jensen Sportag – Pure Wet [EP]
Gdy jakoś na wiosnę Paweł G. spytał mnie, jak mi się podoba „Pure Wet”, odpowiedziałem, że gdyby cała EP-ka brzmiała jak „Jareaux”, to pewnie miałbym ją w końcoworocznej czołówce. Ale nie brzmi, więc jeszcze parę miesięcy wstecz traktowałem ją mało poważnie. Przy okazji gorączki podsumowaniowej doszło do mnie jednak, że bez cienia wątpliwości jest to wciąż wydawnictwo, którego w zeszłym roku słuchałem najczęściej. Pewnie po trochu w ramach leczenia kaca po falstarcie Diogenes Club na długim dystansie. Co znamienne o tyle, że wzajemny układ tej dwójki nieświadomych siebie konkurentów może ulec w przyszłości odwróceniu, gdy Jensen Sportag wydadzą długogrający debiut, a DC wrócą do krótszego formatu. We have always dreamt of those last moments where we’re finishing the last changes of the last song of what could be our first full length record. I don’t know if I’ll ever live to see that day. (...) Maybe we’re meant to just release singles and eps, and it’s such a grief to come to that understanding now, after (...) years of recording. To akurat cytat nie z Jensenów czy Diogenesów, ale Air France, co nie zmienia faktu, że życzyłbym wszystkim trzem duetom, by z większą pogodą ducha dochodzili do takich konkluzji. Jak dla mnie tego rodzaju niskooktanowy, marzycielski pop mógłby nigdy nie zabrzmieć w wyższej, długogrającej kategorii wagowej. No ale gdybym miał wskazać faworyta, dokonawszy rachunku sumienia, musiałbym przyznać, że na przysłowiowy dzień dzisiejszy, to Jensen Sportag wydają się mieć z całej trójcy najwięcej królików w kapeluszu. Cztery kawałki i cztery potencjalne kierunki rozwoju. Moja podświadomość wiedziała lepiej. Nie samym George’em Michaelem człowiek żyje. (Łukasz Błaszczyk)
5. Radiohead – The King Of Limbs
„Dzień dobry Państwu, dziś będziemy mówić o nowej płycie Radiohead. (…) . Ta płyta budzi kontrowersje, bo ona się podoba i nie podoba, fantastyczna do rozmowy na temat” – tak Jacek Cieślak rozpoczął odcinek „Pro i Kontra”, poświęcony „The King Of Limbs”. Zaproszony do dyskusji publicysta, dziennikarz działu kultury „Rz” Jacek Marczyński, miał drobne kłopoty z usytuowaniem twórczości zespołu na południkach i równoleżnikach gatunkowego globusa, najsubtelniej rzecz ujmując. Nie piszę tego, żeby naigrywać się z rockistowskich mniemań sympatycznego pana Jacka, bo takie postawy zostały już dobrze zdiagnozowane i opisane. Sęk w tym, że doskonale egzemplifikuje on cały absurd związany z recepcją Radiohead. Niemal każdy słuchacz czegoś od nich oczekuje, a dostając coś niepasującego pod indywidualnie skrojony szablon, wielu czuje niepohamowane niezadowolenie: „nie ma gitar”, „nieśmiałe eksperymenty”, „brak dobrych melodii”, „za mało wzruszeń”. Podobna sytuacja miała przecież miejsce przy okazji „In Rainbows”.
W napisanej przez Kubę recenzji tęczowego albumu przebija się wątek przewidywalności, braku zaskoczenia. Odbywająca się licytacja na bootlegowe linki i harmider, który się rozpętał z powodu zapłać-ile-chcesz, mogły odciągnąć wielu słuchaczy od meritum, o którym przypomniał niedawno Mariusz – jak mocny był to zbiór piosenek. W lutym poprzedniego roku, zespół postanowił niespodziewanie, niemal bez zapowiedzi wydać „The Kings Of Limbs”. Abstrahując od oczywistego elementu zaskoczenia i zamieszania, jakie to miało wywołać, ciągle zastanawia mnie, dlaczego Radiohead wykonało taki manewr z relatywnie trudnym, nieefektownym materiałem. „To płyta ucząca cierpliwości, skupienia na drobnych, pozornie nieistotnych szczegółach, wymagająca od słuchacza maksymalnej uwagi, lecz nieobiecująca w zamian nic poza nerwowo porozrzucanymi tropami.” Przeglądając nasze ubiegłoroczne zestawienie najlepszych płyt, natrafiłem na opis „Klavierwerke” autorstwa Marty i ten fragment natychmiast wydał mi się strasznie esencjonalny, również dla „The King Of Limbs”. Ta chłodna, dyskretna, wykoncypowana muzyka jest ekstraktem dotychczasowej twórczości Radiohead. Chciałbym wierzyć, że po odrzuceniu osobistych oczekiwań, nie można przejść obojętnie obok tych ośmiu nagrań, które mimo braku znamion dziejowości, ciągle oferują więcej atutów stricte muzycznych, kompozycyjnej czy aranżerskiej wizji niż 90% aktualnie wydawanej muzyki.
Główkuję nad hipotetyczną sytuacją – co by było, gdyby „The King Of Limbs” zostało wydane zaraz po „Amnesiac”? Jak zostałoby wtedy przyjęte? Przypominam sobie też truizm, że konszachty Yorke’a z Warpem były jednym z fenomenów „Kid A” i zastanawiam się, co w przyszłości przyniesie kumplowanie się Thoma z Burialem czy Flying Lotusem. Nie chcę popaść w niepotrzebne dywagacje, ale przecież „Separator” postawiony na końcu płyty musi coś znaczyć. Nie ma przypadków na tym świecie. (Sebastian Niemczyk)
4. Machinedrum – Room(s)
To pomysł stary jak świat – płyta taneczna nie do tańczenia, lecz do słuchania w domowym zaciszu, w podróży, w symbolicznej separacji od otoczenia. Prawdziwym mistrzem gatunku okazał się Burial, którego muzyka stanowi dziś zamiennik dla zwrotów „miejska melancholia” i „nocne wycieczki autobusem”. Co ciekawe, Travis Stewart, czyli Machinedrum, by stworzyć ten krążek hołdujący izolacji, sięgnął po środki skrajnie kłócące się z tym konceptem. Footwork to gatunek, który w pełni może wybrzmieć tylko w klubie tętniącym od testosteronu, choć tańczyć do niego niełatwo. Juke, niosący w sobie nieodłączny pierwiastek getta, brutalności i bezkompromisowości, mógłby szukać raczej pokrewieństwa z grime’em aniżeli z kruchą urodą postdubstepu. A jednak Stewartowi ten zabieg udał się bezbłędnie. Machinedrum zebrał swoje ponad dziesięcioletnie doświadczenia producenckie i zespolił rozmaitą muzykę, która fascynowała go na przestrzeni tych lat, w jedną całość. Połamane bity – raz ocierające się o 2-step, raz pulsujące hip-hopem, raz dające obuchem po głowie footworkową kanonadą – to nie jedyny bohater tego albumu. Machinedrum jest też mistrzem melodii, co nie raz udowadniał także w duecie Sepalcure. Travis Stewart – tak, to był zdecydowanie jego rok. (Marta Słomka)
3. Gang Gang Dance – Eye Contact
„Nie jestem znawcą Gang Gang Dance i niestety nie przynależę do ich wieloletniego fanklubu” – przyznaję się, pociągając mocno nosem. Ciężko powiedzieć dlaczego, ale poprzednie wydawnictwa nie mogły kupić mnie w całości, na pewno nie w stanie krystalicznie trzeźwym, choć bardzo się starałem z tą trzeźwością. Trochę więc dyletancko temat traktując, mam wrażenie, że jest to jedna z nielicznych grup dzisiaj, która z albumu na album systematycznie wskakuje na wyższy poziom. Raczej wątpliwe jest też na ogół korzystne wpompowanie się z silnie psychotycznego manewrowania w eksperymentalnych klimatach z silnym posmakiem podróży world music, do kryterium względnej przystępności. Zrobić można, jasne, ale już trudniej zaszczepić się bez znaczącej utraty rytualnie egzotycznej dzikości, która jest w tym przypadku znakiem firmowym. A tu proszę – „upiosenkowienie” form, przy jednoczesnym poszerzeniu palety detali, okazało się strzałem w dziesiątkę.
Epicki start w postaci pierwszej zapowiedzi i zarazem openera albumu zarzucał jeszcze naturalny pomost z „Saint Dymphna” czy dawniejszymi, rozkwitającymi długodystansowcami na miarę „Egowar”. Ale dostaliśmy album diametralnie inny, kipiący energią niewstydzącą się wkraczania na popowe terytoria, i gargantuicznie pękającym w szwach własnej obfitości. „Eye Contact” estetycznym sznytem współgra z kapitalną okładką, a kompozycje mają różnorakie smaki – pierwsze sekundy „Romance Layers” sprawiają wrażenie jakby, nie przymierzając zbytnio, Bundick chiał tu dorzucić swoje trzy grosze, dream-popowa mgiełka wokół „Sacer” kusi wizją plemiennej kolaboracji z Cocteau Twins; dalej, balearyczność tropikalnej sielanki, która na pewnej wysokości relaksacyjnie przecina „Chinese High”, czy erupcyjny refren „Adult Goth”, do którego mam podejrzenia, że to jednak on siał zamęt na klipie „Elevation” nieco niedorzecznie przyrównywanej w tym miejscu grupy. A singlowa „Mindkilla” przecież zbierała z tego wszystkiego pianę, zresztą co tu dużo gadać o zawartości – trzecie miejsce na liście albumów, to przecież nie wynik samej sympatii.
Gang Gang Dance z narkotycznych oparów pierwotnych repetytorów zrobili świadomy krok w eklektyzm łączący trendy teraźniejszości, w dodatku na tyle udanie, że niepostrzeżenie wyznaczyli te na przyszłość. Czy również dla siebie? Można mieć wątpliwości, jeśli ktoś podobnie jak ja czuje, że w tym miejscu zespół dopracował formułę idealną, do tego naprawdę wysoko stawiając przy tym wizerunku poprzeczkę. Łukasz Błaszczyk w serwisowej recenzji pisał o procesie przepoczwarzania się zespołu. Nie wiem, czy można obiektywnie podłapać to kryterium, bo zakładałoby one, że zespół nabiera, opcjonalnie nabrał, pełnię świadomości, a przecież głosy faworyzujące poprzednie wydawnictwa trzeba uznać za równoległe. I będąc konsekwentnym, to naprawdę nie musi być ulubiony album GGD. Ale – włącz głośno „Eye Contact” i bądź tu mądrym przy tej wybuchowej mieszance. (Karol Paczkowski)
2. Destroyer – Kaputt
Gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz, Dan Bejar niepewnym ruchem odstawia świeżo opróżniony kieliszek i z poczuciem obrzydzenia i zażenowania naraz rozgląda się po pokoju. Po nocy, której powolne odchodzenie właśnie sobie uświadomił, zostały już tylko nadgryzione czerwienią szminki niedopałki cygaret, walające się po podłodze flaszki i porażająca pustka. Bajkowy widok z okna przestał być zdrojem inspiracji, zmieniając się w kłujące w oczy wynaturzenie swojego pierwotnego obrazu. Niemy telewizor krzyczy millenaryzmem, choroby, wojny, rozpacz. Brodacz ma świadomość swego zgorzknienia, czuje nawet, że jest trochę skończony, choć podskórnie zdaje sobie sprawę, że ten niepokojący kryzys ducha to tylko chwilowa fanaberia jego doskonałości. Bo ten papieros tuż po i ten szampan tuż przed przestaną wiele znaczyć, gdy wijąc się w satynowej pościeli dostrzeże sens życia w dystynkcji Bryana Ferry’ego, czułych słówkach George’a Michaela i łzach New Order. Wśród płyt, w których namiętnie zasłuchuje się z piętnem czterdziestki wypisanym na twarzy, w ogóle przeważają rzeczy smutne. I słusznie, niech smucą się inni, a inhalacje oparów cudzych utrapień pozwolą jutro i na dyskotekową zabawę smutnych ludzi na jachcie, i na popołudniowe, refleksyjne muzykowanie na ganku daczy. Dan Bejar rano będzie mógł spojrzeć sobie w twarz. A Ameryka i miłość jakoś sobie poradzą. (Bartosz Iwański)
1. Violens – Nine Songs 2011
Przez cały wiek XX ludzie bali się technologii. Bali się, gdy zegar milenium odliczał godziny dzielące świat od kryzysu Y2K; gdy topił się rdzeń reaktora jądrowej elektrowni Bóg-wie-gdzie-na-Ukrainie; gdy na ekranach kin sztuczna inteligencja Stanleya Kubricka próbowała wykończyć załogę Discovery One; gdy rakiety V1 i V2 wypalały kolejne dziury na mapie Londynu. Jasne, wcześniej też się bano – pierwszy chłop małorolny, który na niebie zobaczył samolot, biegł czym prędzej do przydrożnej kaplicy, padał na twarz i zmawiał modlitwy; (w mojej rodzinie funkcjonuje anegdota o krewnych, którzy przyjechali po wojnie na „ziemie odzyskane”: wuj Michał mówi do ciotki Karoliny: Zgaś światło, Wiśka, a ciotka podstawia stołek pod żyrandol, wchodzi na ten stołek, staje na palcach i próbuje zdmuchnąć żarówkę...) – bano się, bano, tyle że technologia tak naprawdę zaatakowała dopiero naszych dziadków, rodziców i co poniektórych z nas. Stała się paranoją XX wieku, toczącą ludzkość chorobą permanentnej neurozy. W 1977 r. na ekrany amerykańskich kin wszedł film „Demon Seed”, opowiadający o zniewoleniu i zapłodnieniu kobiety przez komputer. Na gruncie literatury w tym samym temacie wypowiedzieli się postmoderniści: Pynchon w „Tęczy grawitacji” i DeLillo w „Białym szumie” (i w całej swojej twórczości). Ostatnio usłyszałem tezę: Pisarze, ci to mają przerąbane. Sprawa wygląda tak, że cała problematyka ludzkiego życia została już opisana, w „Iliadzie”, w „Odysei”, a współczesna powieść syci się wyłącznie przemianą technologiczną.
A muzyka? Uwaga, uogólniam: trudno wyobrazić sobie ważny album ostatnich lat, który nie zajmowałby stanowiska wobec samplingu, sztucznie generowanych brzmień czy powolnej dezintegracji nośnika. Poprzednia dekada była pierwszą, która przyjęła ten tematyczny bagaż z dobrodziejstwem inwentarza, obecna – zmusiła nas do „dramatycznych” wyborów: malkontenctwa lub entuzjazmu (za *ludowym* przysłowiem: na dwoje babka wróżyła). Niektórzy mylnie sugerują, że chodzi tu o spór konserwatyzmu z liberalizmem, rockizmu z otwartą głową. A to przecież jest spór wątpiących z neofitami, technologii z obawami przed nią. (Oczywiście neofici-entuzjaści mają rację: strach rodzi opresję. Bukowski: Każdy się boi pedałów i tego, że sam może zostać pedałem. Na dłuższą metę jest to męczące – może wszyscy powinniśmy zostać pedałami i odetchnąć?).
Jak zatem interpretować zwycięstwo Violens w naszym podsumowaniu? Na zasadzie budzącej litość ramotki? Resentymentu ludzi „starych” duchem? Bo przecież hej!, mamy rok 2012, nikt już nie będzie umierał za obecność gitar w przestrzeni publicznej... W gruncie rzeczy pierwsze miejsce dla „Nine Songs 2011” wyraża moje – nie chcę mówić za innych redaktorów – obawy i wątpliwości co do technologicznego aspektu współczesnego popu (=muzyki popularnej). To są obawy i wątpliwości, które dotyczą ogniskowania uwagi słuchaczy wokół zabiegów produkcyjnych, eksperymentowania z brzmieniem i tym podobnych. Tyle że Violens nie napisali rock-opery o chłopcu, który odmawia werbalnej komunikacji w proteście przeciw fabrykantom el-muzyki (hehe)... W tej sprawie oni w ogóle nie zabierają głosu. Zamiast krytykować opozycyjne zjawiska, co zwykle jest zajęciem jałowym, Elbrecht i reszta przeprowadzili songwriterską akcję afirmatywną – nagrali jedyny tegoroczny album, którego składowe mógłby równie dobrze powstać w roku ’67 (zarejestrowane przez Love), ’77 (przez Television) czy ’87 (U2). Tak, że nie ma na „Nine Songs” ideologicznych manifestów – jako, że zbiór jest przypadkowy, trudno w zasadzie mówić o regularnym longplayu – jest za to doskonałość onirycznych harmonii wokalnych, wspinających się w refrenie „Top Of The Mountain” ku metaforycznemu szczytowi skali; są dysonansowe wjazdy gitar, które w „Be Still” przełamują anielski falset Elbrechta; jest tęskna melancholia w melodii „Spirit”.
Sporo mówiło się o roli hypnagogicznej mgiełki w ich muzyce, ale mnie się wydaje, że to są sprawy trzecio- albo i czwartorzędne; że te ich utwory zagrane na grzebieniu wciąż brzmiałyby doskonale, nic nie tracąc z uroku. Nie przypadkiem też pochodzą od zespołu, który – jakkolwiek trudno go posądzać o stylistyczną konsekwencję i „czysty” rodowód – przynależy do tradycji rockowej. No bo gdzie indziej szukać podstaw piosenkowych form, jeśli nie w zestawieniu głos – gitara – perkusja – bas? Oczywiście jest jeszcze kontekst: fakt, że Violens funkcjonują jako produkt stricte-internetowy, blueprint dla wszystkich alt-rockowych zespołów, które przyjdą po nich. Jakiś czas temu pisałem dla „Res Publiki”, że powszechność muzyki, łatwy dostęp do niej, odebrały nam nadzieję na prawdziwy niezal. A przecież już kolektyw Lansing-Dreiden formułą swojej działalności dowiódł, że nie mam racji. Teraz Violens, pojętni uczniowie L-D, wykorzystują technologię (internet), by – paradoksalnie – swoją twórczość pokryć patyną ekskluzywności. No ale to są wszystko cechy pozamuzyczne, tym bardziej, że na gruncie dźwięku udało im się (a może wcale tego nie próbowali?) odrzucić narrację opartą o technologiczną przemianę.
Oprócz opresji, strach rodzi fascynację. Bohaterowie Pynchona drżą na myśl o rakietach i jednocześnie uganiają się za nimi po bombardowanym Londynie; DeLillo obsesyjnie powtarza w swoich powieściach wątki mediów, telewizji, życia w epoce (post)informacyjnej, ale po dziś dzień nie odważył się kupić komputera (pisze tylko na maszynie).
Nie jestem przeciwnikiem postępu, ale tylko dzięki takim „Nine Songs” wciąż jeszcze zachowuję resztki zdrowej bojaźni. W tych dziwnych czasach technologicznej paranoi. (Paweł Sajewicz)
Komentarze
[8 lutego 2012]
[8 lutego 2012]
[7 lutego 2012]
[7 lutego 2012]
[2 lutego 2012]
[28 stycznia 2012]
[27 stycznia 2012]
[22 stycznia 2012]
[21 stycznia 2012]
[21 stycznia 2012]
[20 stycznia 2012]
[20 stycznia 2012]
[20 stycznia 2012]
Sam zastosowałeś Reductio ad trolling, także dziękuję za lekcję ogłady. A może jedna lekcja dla Kuby, który spowodował ten głupi konflikt interpersonalny.
Jestem tylko niemile widzianym gościem, jeśli nie zgadzam się w 100% z Tatą? Tato - wygnanie, wydrapanie z dowodu, czy kochacie krnąbrnego syna???
Obiecuję, że przekonam się do Violens, kupię rurki, i zapomnę, iż kiedykolwiek powstał RATM. PJ nigdy nie była mi taka obca jak w chili gdy wystukuję te słowa. Niech rządzi przyjemność, taniec i hedonizm.
Tak to prowokacja Kuba pracowałem nad nią od 1983 roku, a że tania .... nie wezmę tego do siebie :).
To nie ludzie to wilki!
Kto napisał, że cenzura tu jest? Tani chwyt, nie droższy niż moje.
Unikasz meritum tematu.
Napisałeś coś kontrowersyjnego, dotychczas uważałem (i chyba nie tylko ja), że czytelnicy są mile widziani. Teraz okazuje się, że jak najbardziej są ......jeśli tylko zgadzają się z linią programową. Mało w tym kontrowersji?
P.S. Kolejna rada doświadczonego w boju Romka wrzucić tu te wspomniane zasady rządzące publikacjami, będzie czarno na białym, co można a czego nie. A tak to plebs się będzie panoszył, biadolił i etykietował, nieprawdaż???
[20 stycznia 2012]
[20 stycznia 2012]
A takiego biadolenia połączonego z etykietkowaniem mi też się nie chce czytać. Moim zdaniem to trolling.
[20 stycznia 2012]
[20 stycznia 2012]
W sumie nawet głupio coś pisać, bo to jakby kopać w tej chwili leżącego.
Ja zawsze postrzegałem tą stronę również za moją, choć z dzisiejszą linią tak jak djangoo czy ale się nie zgadzam, co nie zmienia faktu, że to wciąż kopalnia wartościowej muzyki dla mnie i zbiór ludzi z którymi wciąż mi bliżej, niż dalej.
Proponuję wprowadzić cenzurę komentarzy Romek już tak robi od dłuższego czasu, działa perfekcyjnie. To co Kuba? Jakieś jeszcze problemy? Bo wygląda na to, że dzięki studiom chorego przypadku Romka, mam jeszcze kilka recept na twoje problemy.
[20 stycznia 2012]
[20 stycznia 2012]
[20 stycznia 2012]
[20 stycznia 2012]
[20 stycznia 2012]
Dzięki, całkiem ciekawe, chociaż nie uważam się za die-harda, nie znam nawet tej pierwszej EPki, o której pisałeś :) Czas się zapoznać. I z Monochrome Set też.
[20 stycznia 2012]
(o tym skąd się wzięło Violens)
My name is Jorge Elbrecht, and I sing and play guitar in Violens. I also work with Lansing-Dreiden. When we (Lansing-Dreiden) decided that we were going to release music at a slower pace and focus more on artwork, I personally was left with an excess of songs, and needed a band/vehicle to get them out with. Less than a year ago I asked some friends to help me play my songs live, and Violens was formed. Now the band has become something much more collaborative, and has really taken on a different life because of the ideas and personalities within the group. Especially after this first tour. Lansing-Dreiden is definitely still planning on releasing music, just not very often.
*
(o powiązaniach z Lansing-Dreiden)
We are technically all "members" of Lansing-Dreiden, but I am a founding member, and the only really currently active member of Lansing-Dreiden in Violens. I would say the link is fairly strong but that depends on what you mean by "link". Violens members have all known each-other for a number of years and have even been in other musical projects together. Iddo Arad (vocals/synth), Kris King (drums) and I are from Miami Florida and Ben Brantley (Bass) is from Kentucky.
*
(o tym czy istnieje analogia między Violens/L-D a Dukes Of Stratosphear/XTC)
Yeah, Dukes of Stratosphere has some great songs. Andrew from MGMT turned me on to them. XTC rules.
I think of Violens as an independent project, not a side-project of Lansing-Dreiden. As one can only see one's project from the inside though, it's hard to tell how the sounds and melodic sensibilities differ. But in the kinds of songs, the production and general overall energy there is definitely a focus; we imagine Violens to be it's own thing, not a conceptual "off-shoot" band.
*
(o głównych inspiracjach)
There are too many songs/records that would be excluded if I listed records so I'll list 7 bands to make up for it!
The Zombies
Prefab Sprout
The Nazz
The Jam
My Bloody Valentine
Monochrome Set
Roxy Music
*
(o tym że wokalista MGMT przepowiedział, że będą "big")
Wow, thanks Andrew! Nice to hear coming from him, their stuff is so great. Yeah that's always hard to tell, it's up to many factors. We are super excited about the songs and the band dynamic live is really great. We think the possibility for being a career band is definitely there, but you really need the right people behind you label-wise to make this happen on a global level. That's something that's hard to control and also changes even once you think you've found the right fit. As always, time will tell...
*
(o innych młodych wartych śledzenia nowojorskich artystach)
I would definitely check out Sebastian Blanck, Sahra Motalebi and Chairlift if you like great singers and great song-writing. I'm sure there are others out there, like Amazing Baby or anything Rob Laakso is involved with but have just had my head up my recording studio's ass and haven't been seeking out much new stuff!
*
(o najbliższych planach wydawniczych)
There is a single out now with three songs on it that is available through Cantora records. We have many songs in the works but unfortunately there hasn't been enough time to really finish anything.
*
(o tym w jaki sposób zamierzają dystrybuować swoją muzykę)
I like to focus on the song-writing/producing/performing and leave that up to those who are experts in that field. The mission is to get the music out there and available, and to potentially have the band be self-sustaining, but I am not good at keeping track of what's the best way to accomplish this. I really have no preference except for that I wish LPs weren't as much of a requirement anymore.
[19 stycznia 2012]
[19 stycznia 2012]