Who Is Who In Music 2011

Część druga

Who Is Who In Music 2011 - Część druga 6

Kto: Greg Kurstin

Funkcja: Kompozytor, producent, muzyk sesyjny, multiinstrumentalista

Bio: Fortepianino było pierwszym słowem, jakie Kurstin wypowiedział. W wieku pięciu lat już na nim grał – standardy jazzu i bluesa, jeśli wierzyć Wikipedii. Zanim stuknęło mu lat dwanaście, zdążył przeczytać cały internet (czy co tam się wtedy czytało), posiąść akademicką niemal wiedzę na temat muzyki popularnej wraz z przyległościami, opanować grę na większości znanych ludzkości instrumentów w stopniu celującym i skomponować pierwsze symfonie, sonaty, operetki i takie takie. Greg nie miał wielu przyjaciół. Tym niemniej jako dwunastolatek Kurstin grał z Dweezilem Zappą, a po maturze z rodzinnego LA przeniósł się do Nowego Jorku, by tam uczyć się (a może raczej nauczać) jazzu od Jakiego Byarda, George’a Colemana, Charlesa McPhersona i innych tuzów, o których kiedyś opowie Wam Paweł Sajewicz. Jednak na dłuższą metę The New School for Jazz and Contemporary Music to nie było miejsce dla niego. Kurstin wrócił do Los Angeles, założył mikro-zespół Geggy Tah, nad którym opiekę roztoczył David Byrne, ale po trzech raczej niedostrzeżonych krążkach całe zamieszanie rozeszło się po kościach. Zresztą Grega interesował przede wszystkim podbój Babilonu. Niczym Donald Fagen i Walter Becker piął się w hierarchii pop-światka, zaczynając jako muzyk sesyjny (Red Hot Chili Peppers, Peaches), by wreszcie dopiąć swego i zapisać się w historii, jako jeden z odnowicieli komercyjnego popu poprzedniej dekady.

Dlaczego: Może on się jakoś zajebiście ruchał albo co, że tak Chylińską pojadę, ale fakty są takie, że gdzieś tak począwszy od „Alright, Still” Lily Allen Kurstin przewinął się przez studia większości czołowych (głównie) brytyjskich piosenkarek z Kylie Minogue (tak ją już zawsze będę klasyfikował), Sophie Ellis-Bextor i All Saints na czele. Gdyby nie on, Richard X i dom mediowy Xenomania wyspiarski pop uwiądłby doszczętnie, a tak Kurstin – erudyta i supertalent – posługując się konwencjonalnymi narzędziami osiągnął niekonwencjonalne rezultaty, rozsadzając strukturę piosenki radiowej od wewnątrz. „Wow”, „Rock Steady” czy „Alfie” to jedne z ładniejszych, SZLACHETNIEJSZYCH klejnocików komercyjnego popu lat zerowych. Ostatni z tych numerów jest zresztą znamienny w kontekście Bird And The Bee, bo tego rodzaju retrofuturystyczna, kabaretowa piosenka była dominantą okrętu flagowego floty Kurstina. No właśnie, kasa na B&TB, które Greg współtworzył z cudowną Inarą George, szła pewnie z tantiem za te wszystkie mini-hity All Saints. Można więc było spodziewać się, że to przy tej okazji objawi się jego prawdziwe, po jarocińsku kontestatorskie oblicze. A Kurstin, gdy już miał okazję grać pod dyktando własne, a nie wielkich wytwórni, grał z grubsza to samo – pop, tyle że zalatujący może nieco bardziej Sinatrą. Chłopiec z dobrego domu o sercu plebejusza, historia jak „Pięciu łatwych utworów”. Co nie zmienia faktu, że oba krążki, które zarejestrował pod tym szyldem, należy postrzegać w kategorii absolutnej klasyki tego gatunku (lat zerowych).

Inspiracje: Babcia, Charles Mingus, Burt Bacharach, gdybym miał zgadywać.

Najbliższa przyszłość: No i tu jest problem, bo pisząc tę notkę ciężko mi w ogóle formułować myśli w czasie teraźniejszym. Gdyby dla przykładu spojrzeć na jego zeszłoroczne dokonania, no to trudno spodziewać się rewolucji w popie po gościu, który próbował jej dokonać na „Make A Scene” Sophie Ellis-Bextor czy „Stronger” Kelly Clarkson, o Foster The People nie wspominając. Wikipedia mówi, że na ten rok ma już zakontraktowaną Dido... No ale z drugiej strony jest Sky Ferreira, jest, ehem, Santigold, w 2012 powinien też pojawić się trzeci krążek Bird And The Bee, więc kto wie. Tym bardziej, że jeśli nie kto, to Bolt?

Jeśli jeszcze nie znasz, posłuchaj:

Kylie Minogue „Wow”
Bird And The Bee „Polite Dance Song”
The Flaming Lips „Haven’t Got A Clue”

(Łukasz Błaszczyk)

Who Is Who In Music 2011 - Część druga 7

Kto: Kendrick Lamar

Funkcja: Raper

Bio: Kolejny dzieciak, który dorastał w gangsterskim Compton i który widział więcej nielegalnych transakcji, w dodatku zawieranych przez rodzinę, odbywających się na terenie swojego ogródka niż przeciętny pracownik oddziału FBI przy Beverly Hills. Zamiast zajmować się dilerką i ubierać się w niebieskie czy czerwone barwy wojenne, grzecznie zajmował się nauką, jak na dobrego chłopca przystało i starał się unikać kul od nieogarniających ziomów z wrogich dzielni. Kiedy zgłosił się do miejscowego labela Top Dawg Entertainment (ulubiona wytwórnia Katarzyny Walas) nikt nie miał wątpliwości, że gość ma talent. Wkrótce menedżer Eminema polecił Kendricka samemu Dr. Dre, który jak mało kto ma nosa do młodych zdolnych. Panowie szybko znaleźli się razem w studiu, przy pracach nad nieśmiertelnym bo nienarodzonym „Detoxem”. W tym roku na wspólnym gigu Dre, Snoop i Game ogłosili Lamara nowym księciem Zachodniego Wybrzeża, a on sam zdążył już gościć na płytach Tech N9ne’a, Drake’a i na „R.E.D. Album”, gdzie w otwierającym numerze ukradł show starszemu koledze z osiedla – a ponieważ numer był już za długi i Lamar napisał nadprogramowe linijki, Game pozwolił mu dokończyć swój rap a cappella. Trzeba przyznać, że ta minuta naprawdę robi wrażenie, szczególnie że Lamar na swoich płytach nie rapuje w tak szorstki i agresywny sposób. Z kolei w „Ronald Reagan Era”, numerze z wydanego cyfrowo debiutu Kendricka „Section .80”, jest wokal samego RZA, który raczej nie udziela się wokalnie poza Wu Family, więc to też o czymś świadczy.

Dlaczego: Mało który młody wilk jest tak utalentowany i na swoim debiucie może pochwalić się podobnymi skillsami. Lamar technicznie wymiata, napierdala jak karabin maszynowy, snuje powolne opowieści, śpiewa, freestyle’uje. „Section .80” opisuje mniej lub bardziej fikcyjne historie przykładowego typa i typiary z pokolenia Kendricka, które ten nazywa generacją Ronalda Reagana, zaćpane i rozpijaczone ofiary „crack era” i niekończących się imprez, dla których sukcesem jest dożycie 21 lat. Westowe psychodeliczne efekty wokalne, rozedrgane, wibrujące klawiszowe przestrzenie, soulowe damskie chórki, sporo pogłosów, lekko stonerowe hooki – przez te elementy „Section .80” z jednej strony wpisuje się w stylistykę wspólnego albumu Snoopa i Wiz Khalify czy Curren$y, a z drugiej sam Lamar twierdzi, że narkotyków nie przyjmuje. W takim razie gratuluję empatii.

Inspiracje: Współpracuje sporo z raczej anonimowymi kolegami z podwórka: Schoolboy Q, Jay Rock, Ab Soul. Choć zawsze powołuje się na 2Paca, to jego głos i wyluzowany flow przypomina chwilami Pushę T, bity często mogą przywoływać na myśl styl starego Kanye Westa (nieco rzadziej tego z „Watch The Throne”) łącznie z jego ostatnim LP. (neo)Soulowe naleciałości czy wrażliwość w stylu Franka Oceana lub Drake’a stale przeplatają się z żywiołowymi, ponakładanymi na siebie ścieżkami wokalnymi, niczym z wczesnego Blackstreet (znów Dre), ale są też bardziej freestyle’owe wycieczki, jazz-hopowe (mniej duszna atmosfera Digable Planets) loopy i nawet numer rodem z „Organix”. Te wszystkie elementy tworzą całkiem luźną, pozbawioną spiny całość.

Najbliższa przyszłość: Wiele się po nim można spodziewać, zależnie od tego z kim i w którą stronę się uda. W tym roku ma się ukazać jego kolejny debiutancki album, tym razem na fizycznym nośniku, oprócz tego wspólny materiał stworzony wraz z innym młodym zdolnym – J. Cole’em, który wyprodukował świetny numer kończący „Section .80” – i płyta nagrana z ekipą o uroczej nazwie Black Hippy. To będzie bardzo pracowity rok.

Jeśli jeszcze nie znasz, posłuchaj:

„ADHD”
„Poe Man’s Dream (His Vice)”
„Members Only”
„No Make-Up (Her Vice)”

(Mateusz Błaszczyk)

Who Is Who In Music 2011 - Część druga 8

Kto: Daniel Lopatin (a.k.a. Oneohtrix Point Never)

Funkcja: Operator maszyn robiących „ping!”, producent

Bio: Syn rosyjskich emigrantów wychowany na przedmieściach Bostonu, obecnie mieszkający w Nowym Jorku. Po rodzicach odziedziczył miłość do starej muzyki oraz syntezator Juno-60. Od początku ubiegłej dekady tworzy elektroniczną muzykę o hypnagogicznym posmaku, ze sporą dozą retro. Jak na człowieka, który woli pracować sam, stworzył sporo mniej lub bardziej interesujących projektów z innymi muzykami. Razem z kolegą ze szkolnej ławki, Joelem Fordem z Tigercity, stworzył duet Games, potem przemianowany na Ford & Lopatin. Nagrywał również z Markiem McGuire’em z Emeralds (jako Skyramps), Davidem Bordenem, Jamesem Ferraro, Laurel Halo i innymi.

Dlaczego: Lopatin wydaje się uosabiać obsesję dzisiejszej muzyki na punkcie „starych, dobrych czasów”, a zwłaszcza lat osiemdziesiątych, bardziej niż jakikolwiek przedstawiciel chillwave’u, witch house’u czy różnych odnowicieli synth-popu. Próbuje wskrzeszać entuzjazm pierwszych eksperymentów z syntezatorami oraz klei kolaże z sampli wyciętych z youtube’owych filmików. Jako użytkownik Sunsetcorp opublikował w tym serwisie serię samplowanych pętli z nagrań popowych okraszonych podobnie zapętlonymi obrazkami. Zostały one potem zebrane na DVD „Memory Vague”. Daniel stał się ulubieńcem krytyków, na czele z magazynem „The Wire”, który umieścił jego album „Returnal” na drugim miejscu rankingu 2010.

Inspiracje: W dzieciństwie słuchał Beatlesów. Fascynował się Mahavishnu Orchestra (a zwłaszcza pianistą Janem Hammerem) i Steviem Wonderem, od których przejął zainteresowanie syntezatorami. Dzisiaj jednak bardziej należałoby tu wspomnieć o tzw. library music, krautrocku, ambiencie i noise. Pokrewnymi mu duszami na dzisiejszej scenie wydają się być koledzy z Emeralds czy James Ferraro.

Bodaj najbardziej popularne z jego solowych nagrań – „Nobody Here” ze wspomnianej youtube’owej serii – to oczywiście ukradziony fragment „Lady In Red” Chrisa De Burgh. Samplował również m.in. Fleetwood Mac i Marvina Gaye’a.

Najbliższa przyszłość: Brodaty misiek z Brooklynu należy do tych niestrudzonych przodowników pracy, nagrywających czasem po kilka albumów rocznie, więc można w ciemno obstawiać, że jeszcze o nim usłyszymy w roku 2012. Należy również do artystów ciągle modyfikujących swój styl, więc trudno przewidzieć czym dokładnie nas uraczy. Nie spodziewałbym się jednak żadnego komercyjnego sukcesu. Ewentualnie, jakimś cudem, w duecie z Fordem.

Jeśli jeszcze nie znasz, posłuchaj:

Albumy:
„Rifts”: kompilacja nagrań z wczesnych (dziś trudno dostępnych) wydawnictw
„Replica”: tegoroczny skok w rejony z pogranicza ambientu i glitchu
Ford & Lopatin „Channel Pressure”: ejtisowy synth-pop, bliżej stylu Tigercity niż OPN
Przykładowe nagrania:
„Zones Without People”
„Returnal”
„Replica”
Games/Ford & Lopatin „Strawberry Skies (feat. Laurel Halo)”
Games/Ford & Lopatin „Emergency Room”

(Paweł Gajda)

Who Is Who In Music 2011 - Część druga 9

Kto: Julian Lynch

Funkcja: Doktorant etnomuzykologii na Uniwersytecie Wisconsin, najcichsza jednoosobowa orkiestra świata

Bio: Lynch zaistniał po raz pierwszy w 2010 r., wydając świetnie przyjęty album „Mare”, po którym poprawił rok później kolejną, być może nawet lepszą produkcją – „Terra”. Na obie płyty złożyła się eklektyczna w warstwie inspiracji mieszanka medytacyjnych, quasi-plemiennych motywów przefiltrowanych przez wrażliwość jajogłowego akademika. Próby śledzenia kariery tegoż młodego naukowca wyłącznie wzdłuż jego albumowej ścieżki muszą jednak dawać obraz niepełny. Okazuje się bowiem, że obok dwóch (a w zasadzie trzech, bo jest jeszcze mniej znany debiut – „Orange You Glad” – również z 2010 r.) regularnych płyt, na przestrzeni ostatnich czterech lat Julian podpisał sześć innych wydawnictw. Ilość nagrań nie pozostawia wątpliwości – mamy do czynienia z kolejnym obskurnym lo-fi smutasem, bo tylko oni są w stanie pracować na takich obrotach. Zanim jednak zaświeci się wam czerwona lampka ostrzegawcza, rozważcie: niezal-lo-fi vs doktorat z etnomuzykologii, i czytajcie dalej.

Dlaczego: Bo to jeden z niewielu muzycznych „intelektualistów” młodego pokolenia i to od razu niełatwy w odbiorze, w zasadzie pozbawiony charyzmy, introwertyczny antybohater. Same piosenki Lyncha wydają się wprawdzie lekkie i przyjemne (zdaje się, że recenzent Pitchforka opisał je jako muzykę do sięgania po kolejne piwo w gorące popołudnie), ale w przeciwieństwie do innych artystów eksplorujących estetykę folkowo-kaseciakową, u Juliana nastrój jest pochodną kompozycji, a nie odwrotnie. Gęste tła schodzą tu na właściwy im drugi plan, a uwagę słuchacza przykuwają ekspresyjne partie instrumentów solowych (zwłaszcza klarnetu), na których Lynch nie gra może wirtuozersko, ale *z głową*, uważnie śledząc co dzieje się pomiędzy nutami. Rzecz w tym, że autor „Mare” nie stara się nadawać swoim nagraniom popkulturowych znaczeń, nie obciąża ich bagażem emocjonalnym ani nie odsłania przed słuchaczem istoty jestestwa – jego twórczość jest z gruntu akademicka, w zasadzie chłodna i skupiona na swojej formie. Intelektualna szarada z afroazjatyckim fundamentem.

Inspiracje: Przede wszystkim Jon Hassell, muzyka „czwartego świata”, eksplorujący orient jazzmani z lat 60. i 70. (Coltrane – John i Alice, Pharoah Sanders, Wayne Shorter maybe?), ale też New Weird America, hippisi, a może nawet Filip Szałasek (hehehe). Wbrew pozorom nie znajduję dla Lyncha wielu wzorów w akustycznym lo-fi – estetycznie można dopatrzyć się podobieństw, a nawet rodowodu, ale, ze swoim wykształceniem i wykonawczą precyzją, Julian dalece wykracza poza etos półprofesjonalnego chałupnika.

Najbliższa przyszłość: Jesienią zaczął nagrywać materiał na kolejną płytę (ile można!?), ale ze względu na obowiązki studenckie, zmuszony był odłożyć prace na czas nieokreślony. A tak w ogóle, to planuje poświęcić się karierze naukowej – badaniom i nauczaniu.

Jeśli jeszcze nie znasz, posłuchaj:

„Terra” (wyszukany, zagrany na klarnecie wstęp mówi wszystko co wiedzieć należy o melodycznym zmyśle tego pana)
„Ruth, My Sister”
„Sedan Delivery” (cover utworu Neila Younga)
Oczywiście dwa ostatnie LP to lektura obowiązkowa.

(Paweł Sajewicz)

Who Is Who In Music 2011 - Część druga 10

Kto: Marcin Masecki

Funkcja: Pianista

Bio: Dla indie młodzieży jest jednym z tych gości od Lado ABC i avant-popowego Paris Tetris. Jazzowi krytycy chwalą go za płyty Alchemika i podniecają się, gdy gra ze Stańką. A fani ogólnie pojętego eksperymentu kręcą głowami z niedowierzania, gdy pojawia się ze zdezelowanym pianinem w szalecie jednego z warszawskich klubów. W której z tych kategorii odnajduje się sam Marcin Masecki? W każdej z nich, dlatego jest tak rozrywany.

Dlaczego: Jest naczelnym polskim pianistą, który odrzuca preferowany przez naszych czołowych jazzmanów styl grania do poduszki (a la Keith Jarrett).

Inspiracje: Johann Sebastian Bach, Klubojadalnia Chłodna 25, Berklee College of Music, Macio Moretti (obustronne).

Najbliższa przyszłość: Jeśli w końcu nagra i wyda „Sztukę fugi” Johanna Sebastiana Bacha, to na pewno nic mu już nie będzie zaprzątać głowy i rozwinie swój talent jeszcze bardziej.

Jeśli jeszcze nie znasz, posłuchaj:

Alchemik „Alchemik”
Marcin Masecki „Bob”
Profesjonalizm „Chopin Chopin Chopin”
Rogiński/Masecki/Moretti „2525252525”

(Piotr Wojdat)

Screenagers (13 stycznia 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także