Pięciolecie z dwójką z przodu
Miejsca 1 - 10
10. Carina Round - The Disconnection (2003)
Album Cariny Round otwiera pierwszą dziesiątkę dość niespodziewanie, ale całkowicie zasłużenie. "The Disconnection" to płyta pozbawiona słabych momentów. Surowe i często minimalistyczne kompozycje, które poruszają znakomitą melodyką i różnorodnością, zadają kłam twierdzeniom jakoby dzieło artystki było jedynie kopią dokonań Patti Smith i PJ Harvey. Siła napędową albumu jest bez wątpienia głos Cariny. Niespokojny, agresywny i pełen pasji wokal czyni z "Into My Blood" jeden z najbardziej energetycznych utworów ostatnich lat. Ta piosenka kilkakrotnie milknąca i wybuchająca pośród krzyku i zgiełku monotonnych, ale jakże zapadających w pamięć gitar, stanowi najbardziej wyrazisty fragment płyty. Inne kompozycje także intrygują. Wielostopniowy a pod koniec rockowy "Shoot", fascynujący, spokojny "Sit Tight" diametralnie zmieniający swoje oblicze w trakcie dwóch ostatnich minut czy wieńcząca dzieło, akustyczna ballada "Elegy" nie pozwalają szybko uwolnić się od tego albumu. (ww)
9. The Cure - Bloodflowers (2000)
Po raz kolejny Robert Smith odezwał się do nas głosem rezygnacji i smutku, chcąc tym samym zakończyć muzyczną trylogię, którą wyznaczyły wcześniej daty 1982 i 1989. Na premierę płyty wybrał dzień szczególny. 14 lutego. Święto zakochanych. Troszkę przewrotnie, gdyż płyta opowiada w dużej mierze o przemijaniu uczuć ("There Is No If...", "Bloodflowers"), co wynikało głównie z kryzysu jego związku z Mary. Bohater jednak od czasu "Pornography" zmienił się znacząco. Bezsilność nie powoduje w nim już agresji i frustracji. Potrafi patrzeć na otaczający go świat z dystansem, godząc się powoli ze swoim losem ("Out Of This World", "Watching Me Fall"). A co z muzyką wypełniającą muzyczną przestrzeń? Dołujący klimat budują tu głównie dźwięki klawiszy i gitar, bardzo często semiakustycznych. To jedna z tych płyt, które tworzą nierozerwalna całość, których trzeba słuchać od początku do końca. Na wyróżnienie w tym zestawie zasługują na pewno powoli narastający, aż do wybuchu wściekłości, jedenastominutowy "Watching Me Fall", delikatne, poetyckie "There Is No If..." (Kiedy po raz pierwszy wyznałem ci miłość, było zimno, ty kichnęłaś, a ja musiałem powtarzać to jeszcze kilkakrotnie), oraz otrzymane na deser, cudowne, kończące całość nagranie tytułowe: Stworzyliśmy sobie świat, w którym nie wiadomo komu ufać, jak myśleć, w co wierzyć, kogo wybrać, jak czuć, co robić... Takiego Roberta lubimy najbardziej. Szkoda tylko, że nie potrafił sobie w takim momencie powiedzieć stop. (dd)
8. The Strokes - Is This It? (2001)
Od tej płyty właściwie wszystko się zaczęło. Wydany w 2001 roku debiutancki album pięciu potomków imigranckich rodzin z Nowego Jorku, zamieszał show-biznesem do tego stopnia, że po dzień dzisiejszy odczuwamy jego skutki. Nie było to wydawnictwo genialne, jednak teamowi Casablancas, Valensi, Moretti, Fraiture i Hammond udało się dokonać przełomu, torując drogę zastępom podobnie grających bandów. Kto by się spodziewał, że zestaw jedenastu utrzymanych w jednej tonacji, inspirowanych Television i Velvet Underground numerów zdoła tchnąć w muzykę rockową nowego (choć tak naprawdę starego) ducha. To co do 2001 mogło dla niektórych wydawać się skansenem, nagle stało się modne. Beznamiętna, znudzona maniera Casablancasa, nasycone przyklejającymi się do ucha zagrywkami gitar, zabójcze, choć niesamowicie ospałe melodie, imitujące automat bębnienie Morettiego, wszystko dozowane w odpowiedniej, głodowej dawce (powiedzcie coś o b-side'ach do "Is This It") to właśnie muzyczna strona The Strokes. Nie sposób jednak nie zauważyć pozamuzycznej otoczki formacji, dla wielu istotniejszej niż zawartość albumu. Styl lumpeksowych, rockandrollowych skurczbyków rozdmuchał bankę The Strokes do granic absurdu. I jak to w tych przypadkach bywa, po uzyskaniu statusu ikony nowożytnej popkultury, dwa lata później The Strokes byli już obciachem. Czy ktoś jednak zaprzeczy, że przed "Is This It" muzyka była jakby inna? (tt)
7. Stellastarr* - Stellastarr* (2003)
Złośliwi mogą powiedzieć, że wcześniej było Pixies, a takie granie to zwykłe odgrzewanie kotleta. Jest w tym na pewno sporo racji, bo nowatorstwa tu jak na lekarstwo. Do grupy Franka Blacka można dołożyć Talking Heads i mamy mniej więcej naszkicowane brzmienie Stellastarr*. Ale zaraz. Kto w ostatnich latach zbierał brawa i oklaski z wielu stron? Czyż nie The Strokes i Interpol? Stellastarr* podobnie jak dwie wspomniane grupy również pochodzi z Nowego Jorku, jest podobnie jak one wtórna jak cholera, a jednak jednocześnie potrafi zachwycić tak jak one. W czym więc tkwi sekret? Być może w tym, że każde z nagrań to potencjalny singiel, niezależnie od tego czy jest to melancholijne "Moongirl", nieco mroczniejsze "In The Walls", czy przebojowe "My Coco". Nie można też zapomnieć o trzech świetnie uzupełniających się głosach z wokalem Shawna, pełnym dramatyzmu, na pierwszym planie. Co jeszcze ma nam do zaproponowania na swojej debiutanckiej płycie nowojorski kwartet? Na pewno świetne budowanie napięcia w obrębie kompozycji, związane z narastaniem motywów oraz teatralnie wykrzykiwanymi, w stylu Blacka Francisa z najlepszych lat, końcówkami nagrań. Teraz pozostaje tylko czekać na nowy album tego Pixies dwudziestego pierwszego wieku. Miejmy tylko nadzieję, że pójdą oni bardziej w ślady Interpolu, aniżeli Juliana Casablancasa i jego kolegów. (dd)
6. Modest Mouse - The Moon & Antarctica (2000)
Jeśli sięgniemy do korzeni nazwy "rock progresywny", jako muzyki przełamującej bariery, wyznaczającej nowe ścieżki, nie oglądającej się za siebie, a następnie spróbujemy doszukać się takowej we współczesnym rocku, nie będzie tego za wiele. Nie zrozumcie tego źle, bo chodzi nie o wirtuozerię i maksymalizację formalnego pokomplikowania, a o poszerzanie horyzontów. A "The Moon & Antarctica" to taki właśnie album-drogowskaz. Modest Mouse spenetrowali bowiem na zakończenie ubiegłego stulecia muzyczny Księżyc i Antarktykę, czyli miejsca, gdzie wcześniej dotarli tylko ci najwięksi. Dzięki nie pozostawiającej żadnych niedomówień produkcji, swobodzie świetnych instrumentalistów, wreszcie kompozytorskiemu kunsztowi, nie ma tu się do czego przyczepić. Stworzona przez zespół legenda Edgara Grahama (skracając do minimum: prowincjonalnego muzyka-amatora, który paranoicznie zatraca się w swoim fanatycznym uwielbieniu dla Modest Mouse i stopniowo przejmuje cechy osobowości Brocka), działa na wyobraźnię, pogłębiając i tak dość mistyczną już atmosferę albumu. Centralnym punktem płyty jest mroczna trójka, ze streszczającym genialnie styl grupy z Seattle w obrębie dwóch minut "Alone Down There" pośrodku. Nawet jedyny oderwany od reszty płyty, funkujący, ale naznaczony psychicznym, desperackim szlochaniem Brocka "Tiny Cities Made Of Ashes", zostaje idealnie wyprowadzony miniaturkową, akustyczną figurą. Rozpływać można się tu jednak praktycznie nad każdym rozwiązaniem, nie wyłączając tekstów, a w zasadzie wysuwając je na pierwszy plan. Ot, choćby takie "Lives". Co zdanie, to sentencja do przyklejenia nad biurkiem. Modest Mouse dali tu z siebie wszystko i jeszcze trochę, czego uboczne efekty słyszymy dziś zapoznając się z kolejnymi, nie do końca udanymi dokonaniami zespołu. Zanegowanie artystycznej wartości "The Moon & Antarctica" nie wchodzi jednak w grę i nie ma żadnego "ale", moi drodzy. (ka)
5. Blur - Think Tank (2003)
Nikt i nic nie zmieni faktu, iż Blur bez Grahama Coxona to nadal Blur, a "Think Tank" to płyta perfekcyjna i prawdopodobnie najciekawsza w historii zespołu. W naszym podsumowaniu roku 2003, album ten dwukrotnie otarł się o pierwsze miejsce: raz w plebiscycie redakcji, raz czytelników. Dziś, pewnym krokiem wszedł do pierwszej piątki. To album obłędny, lecz przemyślany, w pełni dorosły, lecz nadal pełen dziecięcej odkrywczości i poszukiwań. Wypadkowa "Parklife" i "13"? Niekoniecznie. To raczej ich naturalna następczyni ewolucyjna, zmierzająca w stronę ambicjonalnej wszechstronności. Krążek jest pełen błyskotliwych kompozycji przybierających kamuflażową formę potencjalnych hitów list przebojów. Śladowe (choć nieodłączne) ilości gitar spięto z elektroniką, a wszelkie kompozycyjne luki wypełniono wspaniale dobranymi eksperymentami studyjnymi. Na "Think Tank" są tematy, nad którymi warto zastanowić się dłużej, jest trochę pozytywnej bezmyślności, jest wreszcie arcyciekawe brzmienie całości. Czy ktokolwiek słuchając "Leisure" wyobrażał sobie taką właśnie przyszłość Blur? (łj)
4. Interpol - Turn On The Bright Lights (2002)
Swego czasu oburzałem się, ciągle słuchając o tym, że Interpol zżyna z Joy Division. Nie zmienia to faktu, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem Banksa i spółkę, pomyślałem dokładnie o tym zespole. Potraktowałem to jednak jako komplement. Kopiuje się Pixies, Talking Heads, Gang Of Four, ale przywołać ducha Joy Division dotychczas nie udawało się, przynajmniej nie w satysfakcjonujący artystycznie sposób. Żyjemy w czasach, w których internet wyzwolił ciągle pokaźne zasoby nie tylko sentymentalizmu, ale i romantyzmu. Blogi, enigmatyczne opisy na gadu gadu, powszechne groźby samobójstw z miłości - cała ta sfera właściwie nie znajduje odniesienia w kulturze masowej. I nagle znajduje się paru utalentowanych nowojorczyków o sporym kompozytorskim talencie, bez problemów poruszających się po obszarze nowofalowych inspiracji, którzy cały ten "romantyczny" świat, wraz ze wszystkimi jego wadami i zaletami, zrozumieli. "Turn On The Bright Lights" to debiut pierwszorzędny. Świeżość, pomysł, unikalny styl - to wszystko zawarli na jedenastu utworach. Hitami były rozedrgane "PDA" i "Obstacle 1", a ballada "NYC" okazała się prawdziwym hymnem. Smaku dodawały klimatyczne "The New" czy "Leif Erikson". Nie ma jednak problemów z wyborem najlepszego kawałka - już sama długość wskazuje na ambicje "Stella Was A Diver And She Was Always Down". Zaryzykuję: nawet jeśli nie jest to najlepsza płyta lat 2000-2004, to chyba jest najważniejsza. (jr)
3. British Sea Power - The Decline Of British Sea Power (2003)
Ktoś z nas uwielbia u nich szczególnie urodziwe melodie, ktoś nowofalową wrażliwość, ktoś intelektualny chłód, ktoś ekscentryczny wizerunek, jeszcze ktoś inny zamiłowanie do nieskrępowanego, szaleńczego hałasowania. Już od 2001 roku, w ciągu kilkunastu miesięcy kwartet z Brighton wysmażył w krótkich odstępach czasu kilka doskonałych piosenek. Debiutancki longplay zaprezentował światu w czerwcu 2003, wciąż jadąc na olbrzymich pokładach świeżości. Sprawiający z wyglądu wrażenie wariatów, którym wydaje się, że są na wojnie, czterej muzycy zaoferowali album różnorodny, płynnie przemieszczając się po rozległych przestrzeniach rozpostartych pomiędzy lirycznym popem, a furiackim art-punkiem. Maniera Yana przypomina co prawda rozmarzonego Davida Bowie na głębokim wdechu, ale już jego kolegów zaklasyfikować w ten sposób się nie da. A scharakteryzować w kilku słowach "Carrion", "Something Wicked" lub "Fear Of Drowning" to równie wykonalne, jak uzyskać pięć dodając do siebie dwie dwójki. Nowa jakość, zwykło się mówić przy takich okazjach. Tak równego debiutu nie było na Wyspach prawdopodobnie od czasu pojawienia się Mansun. "The Decline Of" fragmentów słabych, czy nawet przeciętnych nie posiada, jakże często ocierając się o wybitność.
British Sea Power to bez wątpienia wykonawca sztandarowy dla serwisu, który w tej chwili przeglądacie. Oto początkujący zespół, którego karierę twórcy strony śledzili od pierwszych singli, zakorzeniony tu chyba mocniej niż jakikolwiek inny. Coś mi się nawet widzi, że gdzieś pośród tych piosenek czai się chyba potencjalny hymn Screenagers. Ale ale, po co ja to w ogóle piszę? Przecież Wy to wszystko doskonale wiecie, no bo czy jest tu jeszcze ktoś, kto nie poznał "The Decline Of British Sea Power"? Pytanie retoryczne, prawda? (ka)
2. Radiohead - Kid A (2000)
Tuż po wydaniu zajął pierwsze miejsce na liście Billboardu - efekt zachwytów nad poprzednim, dziś już legendarnym albumem. Płyta postrzegana przez pryzmat poprzedniczki i nie do końca zrozumiana. Czy Radiohead wyczerpali swe możliwości twórcze w stylistyce "The Bends" i "OK Computer" i dlatego wyruszyli eksplorować nowe muzyczne obszary? Czy "Kid A" to drwina z tych wszystkich, którzy oczekiwali kolejnych "Karma Police" i "Paranoid Android" i w dniu premiery popędzili do sklepów muzycznych? Jak diametralnie inne w odbiorze dzieło zostanie odebrane przez dotychczasowych fanów zespołu i jak obroni się przed próbą czasu? Takie pytania pojawiały się cztery lata temu. Okres pomiędzy igrzyskami olimpijskimi przyniósł na nie odpowiedzi. Z obecnej perspektywy "Kid A" jawi się jako album kompletny, pełen nieszablonowych pomysłów i odważnych eksperymentów, jak choćby całkowicie elektroniczny "Idioteque". Dzięki tej płycie artyści przekonali do siebie nie tylko miłośników muzyki gitarowej. Czwarty album w dyskografii zespołu stanowiący obok "OK Computer" najbardziej przemyślany i intrygujący jej fragment odniósł sukces artystyczny porównywalny w wielkim poprzednikiem. "Kid A" będący niewątpliwie momentem przełomowym w twórczości zespołu to album zapowiadający zmiany, które dotychczas nie nastąpiły. Grupa nadal wydaje single a "piosenkowość" jest obecna w niektórych późniejszych utworach. (ww)
1. ...And You Will Know Us By The Trail Of Dead - Source Tags & Codes (2002)
Nikt chyba nie jest zaskoczony pierwszym miejscem. Nie wszystkich nas, ale znaczącą część "Source Tags & Codes" dosłownie zmiotło z powierzchni ziemi. Amerykański, monumentalny rock zyskał najmocniejszą w swojej historii płytę. Rewolucyjna siła Nirvany + riffy i motywy, korzystające z największych osiągnięć indie, a także perkusja i oddech rodem z emo - kwartet z Teksasu znalazł sposób by wszystko to połączyć w jedną, totalnie porażająca całość. Wygładzenie brzmienia i wzbogacenie aranżacji okazało się strzałem w dziesiątkę. Kto znał ...And You Will Know us By The Trail Of Dead jedynie z debiutu, musiał być zaskoczony przemyślanymi kompozycjami, smykami, fortepianem. Kto znał "Madonnę" wiedział o sporym potencjale grupy, a jednak od sprawności poprzednika do wybitności "Source Tags & Codes" daleko. Gdy zespół wykona ten decydujący ruch, należy uznać kapelę za wybitną.
To nie do pomyślenia, że w epoce, "w której wszystko już wymyślono" grupa kilku chłopaków tworzy tak ożywczy motyw jak ten z "It Was There That I Saw You". I jak go wyprowadza! "Another Morning Stoner" jest równie wielkie jak "Smells Like Teen Spirit" (z tą fantastyczną perkusją, która niby wszystkiego pilnuje, z tymi gitarami nieefektownymi, a wszechmocnymi). Ciężko się połapać w "How Near How Far" - przecież to już jest klasyczny temat. Jak przyswoić, inaczej niż na kolanach, majestatyczne "Heart In The Hand Of The Matter"? Z jakim luzem napisali wzorowy indie hit - "Relative Ways". No i wreszcie co oni uczynili w tytułowym, kończącym utworze. Począwszy od bardzo swobodnego początku, konstruującego główny temat, przez mistrzowską perkusję, aż po genialną woltę na wysokości trzeciej minuty - arcydzieło. Czyżby największy finał obok "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", "Abbey Road" i "OK Computer"?
Środowiska - nazwijmy je niezależnymi - doceniły oczywiście "Source Tags & Codes". Nie dotarło jednak dzieło do szerszej publiczności. I fajnie. My też mamy swoje skarby, mamy coś czego nie odbiorą nam. (jr)