CMJ Music Marathon 2011

Dzień piąty – sobota, 22 października

Ostatni festiwalowy dzień nie mógł zacząć się inaczej – Brooklyn Vegan ponownie zaprosił uczestników CMJ na trwający od samego południa do wczesnego wieczoru, bardzo atrakcyjny pod względem składu, showcase, odbywający się jednocześnie na dwóch scenach w brooklyńskim klubie Public Assembly.

Dotarłem tam bardzo szybko – w samo południe, bo występy zaplanowane na sam początek show case'u zapowiadały się wyjątkowo atrakcyjnie. I bardzo żałowałem, że dwa pierwsze zespoły grały praktycznie w tym samym czasie, bo oba były godne uwagi. Nowozelandzka młodzież, dwie dziewczęta i długowłosy perkusista z zespołu Street Chant, łączący w swej twórczości indie rock z lekkim i melodyjnymi punk rockiem, na koncercie wypadli jednak dużo bardziej indie rockowo niż punkowo. Sprawdziło się to znakomicie, a widoczna wyraźnie nieśmiałość i zakłopotanie muzyków tylko dodawały uroku ich występowi. Na drugiej scenie prezentowali się ciut starsi na oko, a z pewnością dużo bardziej pewni swego, panowie z grupy We Barbarians. Ich bardzo przebojowy indie rock z niemal stadionowym rozmachem naprawdę ma szanse przebić się do znacznie wyższej ligi.

Kolejnym wykonawcą, tym razem z mocno innej bajki, była formacja Polica, prezentująca raczej niezbyt porywający i tylko trochę alternatywny pop-rock. Elementem, który najbardziej zwracał na siebie uwagę w tej muzyce był głos wokalistki grupy, który jednak zdawał się bardziej pasować do jakiegoś smooth-jazzowego klubu niż na występ wciśnięty między koncerty czysto indie rockowych formacji.

W sali obok walczyła tymczasem o zainteresowanie i sympatię publiczności formacja Memoryhouse. To też była dziewczyna na czele męskiego składu, ale wrażenia były zgoła odmienne: zespół prezentował nieco senny, delikatny, dream-popowy indie rock, który rzeczywiście, zgodnie z nazwą zespołu, mógł budzić najróżniejsze wspomnienia. „Jesteśmy bez śniadania – zwierzała się wokalistka grupy – obudziliśmy się i okazało się, że zaraz mamy być na scenie. Dobrze, że nocowaliśmy tuż obok”. Ale najwyraźniej w żaden sposób nie przeszkodziło to muzykom zagrać dobrego koncertu.

Nieco podobnie przywitali się z publicznością muzycy grupy We Are Augustines: „dzień dobry, Nowy Jork. Co to w ogóle za pora na zaczynanie koncertu?” – ale im też pora w najmniejszym stopniu nie przeszkodziła – zagrali znakomity, choć bardzo krótki koncert, jak zawsze pełen energii i żarliwości, zakończony zupełnie inną niż na płycie, delikatną, zagraną tylko na klawiszach wersją piosenki „Philadephia”, podczas wykonywania której wokaliście grupy kilka razy dramatycznie złamał się głos, co dodało jeszcze więcej emocji temu, i tak już przecież mocno poruszającemu, utworowi. Muzycy pożegnali się, usprawiedliwiając krótki występ tym, że właśnie lecą występować do Anglii i za chwile muszą się pojawić na lotnisku.

Tymczasem na drugiej scenie muzyczny nastrój mocno się zmienił – to za sprawą zespołu Purity Ring, który zaprezentował dynamiczny, choć jednocześnie bardzo łagodnie brzmiący dubstep. Zagrany był on niemal w całości na instrumentach elektronicznych, ale nie brakowało też aranżacyjnych niespodzianek w postaci choćby... gongu, w który wokalistka tego damsko-męskiego duetu uderzała od czasu do czasu, wywołując bardzo zaskakujący efekt.

Kolejne występy bardzo mocno udowadniały, że pojęcie sceny alternatywnej jest dziś bardzo pojemne gatunkowo. Grupa The Stepkids zabrała więc widzów na wycieczkę w krainę psychodelii z lat 70., prezentując ją w bardzo atrakcyjny wizualnie sposób: wszystkie instrumenty przykryte były białym materiałem, a członkowie grupy ubrani byli od stóp do głów na biało – to wszystko, w połączeniu z białą płachtą, powieszoną za sceną, stworzyło jeden wielki ekran, na którym przez cały koncert wyświetlane były wizualizacje w postaci kolorowych geometrycznych wzorów. Wrażenie było naprawdę spore. Podobną muzykę, choć w dużo mniej spektakularny sposób prezentował zaraz później na drugiej scenie zespół Friends. Na wrażenia wizualne postawili też muzycy grup Born Gold i Peelander-Z. Ci pierwsi, goście z Kanady, zagrali set mocnej, dyskotekowej tanecznej elektroniki, podany w formie zbliżonej niemal do spektaklu teatru ulicznego – w jego szczytowym momencie dwaj członkowie zespołu biegali na szczudłach między widzami, tłukąc gdzie popadło nafaszerowanymi elektroniką... łopatami, które przy każdym uderzeniu generowały dźwięki perkusji. Druga z tych grup to z kolei prawdziwi weterani nowojorskiej sceny, mieszkający tu od lat Japończycy, grający prostego i zabawnego punk rocka, podanego w formie widowiska przypominającego jako żywo jakiś wariacki japoński telewizyjny show. Każdy z muzyków ma strój w jednolitym kolorze, a na scenie oprócz samego grania, wykonuje najróżniejsze ewolucje i przedziwne figury. Szczytowym osiągnięciem tego występu był moment, kiedy muzyków zastąpiły całkiem przypadkowe osoby spośród widzów, a oni sami zajęli się grą w dość specyficzną odmianę bilarda, w którym kule stanowił turlający się po podłodze basista.

Było jasne, że raczej nic nie zdoła przebić tego występu pod względem wizualnym, w przypadku kolejnych występów trzeba było się wręcz raczej skupić na wrażeniach muzycznych. Na scenie obok prezentował się zespół Electric Guest, grający dość tradycyjny pop-rock z wokalistą odwiedzającym najczęściej rejony ekspresji bliskie dokonaniom mistrzów soulu i muzyki funk.

W obliczu coraz mniejszej ilości gitar w składzie kilku kolejnych zespołów, które miały wystąpić w Public Assembly, warto było wyrwać się choć na chwile do pobliskiego klubu Cameo Gallery. Tam trwał właśnie występ nowojorskiej formacji Zambri. Choć istnieje już od dość dawna, wciąż nie może się przebić ze swą propozycją do szerszej publiczności. A szkoda, bo to propozycja dość ciekawa – dynamiczny, mroczny i gęsto brzmiący electro rock z dwiema charyzmatycznymi dziewczętami za mikrofonami. Może brakuje tej grupie tylko trochę przebojowości, bo o żarliwość – co znakomicie pokazał ten koncert – w jej przypadku raczej nie trudno.

Do Public Assembly warto było wrócić jeszcze na chwilę, kiedy na scenie był ostatni zespół w programie, grupa Fidlar. Zagrała ona bardzo motoryczny, punkowy rock. Surowość tej muzyki graniczyła niemal z prymitywizmem, ale członkowie grupy zdawali się być tak mocno przekonani co do tego, co robią, że aż miło było na nich popatrzeć.

I to był najwyższy czas na przemieszczenie się z Brooklynu na Manhattan, a dokładniej – do Highline Ballroom. Odbywał się tam bowiem koncert z nader ciekawym składem wykonawców.

Jako pierwsza na scenie pojawiła się formacja ORCA, w składzie której przeważały gitary akustyczne. Członkowie grupy zaprezentowali zestaw bardzo spokojnych i wyważonych piosenek, w których cisza znaczyła zdecydowanie więcej niż hałas.

Kolejni ma scenie zameldowali się muzycy grupy The Front Bottoms. Ich występ też był raczej spokojny, choć zdecydowanie nie tak wyciszony, jak w przypadku poprzedników. Pierwsze skrzypce w tym zespole – a w praktyce: akustyczną gitarę – dzierży w tym zespole epatujący zaraźliwym entuzjazmem wokalista obdarzony charakterystycznym głosem. W prostych piosenkach tego tria, które mieszczą się gdzieś między akustyczną balladą i folkowym punkiem, ważna rolę odgrywają żartobliwe, wręcz błazeńskie teksty, które sprawiały, że publiczność co rusz wybuchała śmiechem.

Kiedy trójka młodych muzyków skończyła swój występ,przyszedł czas na jedną z gwiazd wieczoru, australijski duet An Horse. Kolejne czterdzieści kilka minut okazało się niezwykłe – dwójka muzyków wypadła znakomicie. Zaprezentowali wybór najbardziej przebojowych utworów z obu swych płyt, na dodatek zagrali je w sposób niezwykle poruszający i emocjonalny. Było to widać choćby w tym fragmencie koncertu, kiedy oboje przestali grać na swych instrumentach i dokończyli jedną z piosenek a cappella. Cały występ był zaś znakomitym dowodem na to, że proste emocje i szczerość w ich formułowaniu w tego typu, bazującej przecież głównie na emocjach właśnie, muzyce przynosi najlepsze efekty.

Kiedy skończył się ten znakomity koncert trzeba się było czym prędzej przemieścić do zupełnie innej części miasta – w klubie Santo’s Party House odbywała się bowiem jedna z najostrzejszych imprez w programie tego dnia, a może wręcz całego festiwalu. Na dobry początek na scenie zainstalowała się formacja uwielbiają na równi przez publiczność metalową, punkową i indie rockową – Kylesa. Muzycy zagrali dość krótki, za to piekielnie mocny koncert, którego moc brała się nie tylko z dwóch gitar, co przecież w zespołach grających taką muzykę raczej standard, ale także z dwóch zestawów perkusyjnych. Efekt był iście piorunujący, zwłaszcza podczas szybszych, bardziej punkowych fragmentów tego koncertu.

Potem, na scenie mieszczącej się piętro niżej, mocny zestaw swoich hardcore'owych kompozycji przedstawiła grupa Trash Talk. Ten multietniczny kolektyw stawia w swej twórczości przede wszystkim na wściekłą energię i to właśnie ona zawładnęła całym klubem przez kilkanaście minut trwania tego koncertu. Pod sceną działy się niemal dantejskie sceny: wściekłe pogo, bezkompromisowy stage diving, wykrzykiwanie refrenów wraz z wokalistą. Ale zaraz okazało się, że to tylko przedsmak tego, co miało się za chwilę wydarzyć na scenie na górnym piętrze – oto na scenie pojawiła się prawdziwa legenda, założycielska formacja nowojorskiego hardcore’u, nie występująca w swym rodzinnym mieście od ćwierć wieku, Youth Of Today. Wtedy dopiero zaczęło się szaleństwo, którego tegoroczne CMJ jeszcze nie widziało. Muzycy wyrzucali z siebie wszystkie swoje kanoniczne przeboje, a publiczność szalała pod sceną. Wokalista grupy, jak przystało na hardcore'owy koncert, opowiadał między utworami długie historie o tym, kto był dla niego wielką inspiracją kiedy zakładał zespół i o tym, jak wytrwać ćwierć wieku przy swoich młodzieńczych przekonaniach. Promował też przy okazji wznowiony album fotograficzny „Making The Scene”, o początkach sceny hardcore’owej w Nowym Jorku – tego wieczoru w klubie odbyła się premiera jego najnowszego wydania. Na sam koniec muzycy sprawili widzom jeszcze jedną niespodziankę, zapraszając na swój kolejny tego wieczoru koncert, który miał się odbyć na Brooklynie.

Ale nie tylko hard core'owymi dźwiękami brzmiał Brooklyn tego wieczoru – w kilku klubach kończyły się właśnie ostatnie koncerty tegorocznego CMJ. W Spike Hill prześladowani technicznymi trudnościami występowali muzycy zespołu Active Child. Ich ciepłe, kameralne granie brzmiało w mikroskopijnym klubie jeszcze lepiej niż dzień wcześniej w znacznie większej Music Hall Of Williamsburg. Dużo głośniej było natomiast w Public Assembly, gdzie występował japoński, kobiecy zespół poppunkowy Shonen Knife. Prawdziwe weteranki azjatyckiej sceny punkowej, wystrojone niczym zespół występujący w filmie „Kill Bill”, zaprezentowały się z bardzo dobrej strony, prowokując całą widownię do bujania się w rytm ich przebojowych kompozycji. Ostatni przystanek tego wieczoru i tegorocznego festiwalu to klub Brooklyn Bowl, gdzie występował zbierający coraz lepsze opinie projekt Gotye. I to już był w zasadzie koniec tegorocznego festiwalu.

Przemek Gulda (2 stycznia 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także