CMJ Music Marathon 2011

Dzień trzeci – czwartek, 20 października

Czwartek na festiwalu warto było zacząć na Brooklynie. Jeden ze swoich licznych koncertów organizował tu bowiem najważniejszy nowojorski blog muzyczny, Brooklyn Vegan. Bardzo wczesnym popołudniem na scenie klubu Knitting Factory stanął zespół Still Corners, który dosłownie tuż przed festiwalem zadebiutował bardzo ciekawą płytą „Creatures Of An Hour”. Nic dziwnego, że w repertuarze koncertu dominowały utwory z tego właśnie albumu, podane w bardzo mrocznej i znacznie potężniej brzmiącej niż na płycie postaci. Obok stojącej za sporym zestawem instrumentów klawiszowych liderki zespołu, na scenie była też żywa sekcja rytmiczna, która sprawiała, że oniryczne utwory grupy zabrzmiały potężnie i bardzo motorycznie. I nawet jeśli ta bardzo nocna muzyka zupełnie nie pasowała do upału, który panował na dworze, sprawdziła się na żywo znakomicie.

Już po chwili na scenie stali teksańczycy z grupy Hundred Visions. Zaprezentowali bardzo tradycyjny, dynamiczny rock, którego najbardziej wyrazistym wyróżnikiem okazał się charakterystyczny sposób śpiewania wokalisty. Przeciągał on niektóre głoski, co sprawiało że brzmiał trochę jak Hamilton Leithauser z The Walkmen, a trochę jak Caleb Followill z Kings Of Leon. Co więcej – między utworami opowiadał zabawne anegdoty, choćby tą o podróży zespołu z Teksasu do Nowego Jorku vanem wypełnionym piętnastoma osobami.

Znacznie ciekawiej zabrzmiał jednak zespół Yanqui, występujący na odbywającym się dokładnie w tym samym czasie, co impreza w Knitting Factory koncercie w pobliskim klubie Bruar Falls. Czteroosobowa, damsko-męska formacja zaprezentowała ciekawy, nie do końca typowy indie rock z brzmieniem wyraźnie uśmiechającym się do estetyki shoegazingowej i intrygującymi, niemal klubowo-transowymi brzmieniami. Muzycy, wyglądający na bardzo młodych, byli wyraźnie stremowani – próby nawiązania kontaktu z publicznością między utworami były uroczo nieskładne. „Powiedzcie jakiś żart” – zachęcił któryś z widzów. „Nie umiemy” – odpowiedział rozbrajająco wokalista grupy. „Spójrz na moją twarz, to jest dopiero żart” – dodał gorzko gitarzysta o azjatyckich rysach i image’u prawdziwego geeka.

Jako kolejny na scenie stanął zespół o banalnej do bólu nazwie: Fort Lean. Na szczęście jego muzyka okazała się ciut mniej banalna – piątka członków grupy z obdarzonym fryzurą godnej lidera którejś z legend pudel-metalu na czele, zaprezentowała pełen chwytliwych patentów rock, skręcający mocno w stronę indie.

Tymczasem w Knitting Factory w najlepsze trwał koncert firmowany przez Brooklyn Vegan. Na scenie byli właśnie muzycy grupy Bobby. Grali bardzo spokojną, łagodną, senną i – niestety – dosyć nudną muzykę i stosownie do jej leniwego charakteru stali na scenie niemal nieruchomo.

Całkowita zmiana klimatu nastąpiła, kiedy na scenę weszli muzycy grupy Main Attraktionz – to formacja hip-hopowa, nietypowa o tyle, że obok dwójki czarnoskórych wokalistów, występuje w niej biały muzyk, odpowiedzialny za podkłady, od czasu do czasu rapujący także wraz z kolegami. Pod względem muzycznym, zespół – co też nie jest przecież do końca typowe dla formacji hip-hopowych – stawia na dość liryczne melodie, które trochę ginęły jednak pod silnie zrytmizowanymi liniami wokalnymi.

I na koniec tego koncertu została jeszcze jedna „główna atrakcja”: występ Szkotów z We Were Promised Jetpacks. Znów zagrali w zmniejszonym, trzyosobowym składzie i znów wypadli znakomicie, prezentując krótki program, składający się z utworów z obu płyt. I znów pokazali, że w ich muzyce jest coś niezwykłego, coś co sprawia, że nawet w samym środku słonecznego dnia, nawet z pełnym uśmiechem na ustach, potrafią stworzyć za jej pomocą potwornie smutną atmosferę.

Jedną z największych atrakcji czwartkowego wieczoru był showcase firmowany przez wytwórnię Sub Pop i jej bardziej alternatywną mutację, Hardly Art. Koncert odbywał się w klubie Mercury Lounge i był znakomitym dowodem na to, że czasy kiedy Sub Pop był wytwórnią kojarzącą się z muzyką grunge, minęły dawno, a zapewne także bezpowrotnie. Dziś to po prostu, owszem legendarna, ale na wskroś nowoczesna wytwórnia, trzymająca rękę na pulsie tego, co dzieje się na scenie alternatywnej. Dowodów nie trzeba było szukać daleko – dostarczyły ich choćby pierwsze minuty tego showcase’u i występ grupy Xray Eyeballs. Ta prawie wyłącznie dziewczęca formacja, która zadebiutowała niedawno nader ciekawą płytą, zaprezentowała się z bardzo przyzwoitej strony. Ich brudny, garażowy, punkowy rock zabrzmiał bardzo gęsto i ciężko, choć mimo to wciąż słychać w nim było przykryte kilkoma warstwami przesterowanego jazgotu ładne melodie. I nawet jeśli zespół kilka razy otarł się o granice muzycznego chaosu, szczęśliwie zdołał go uniknąć.

Zupełnie inaczej pod względem muzycznym, a przede wszystkim – znacznie ciszej – zrobiło się kiedy na scenie stanęli członkowie grupy Gem Club. Dwie dziewczęta i wyglądający na mocno nieśmiałego brodacz używali zupełnie innego niż poprzednicy zestawu instrumentów: dużej ilości elektroniki, wiolonczeli, tamburyna i niezwykłych, brzmiących trochę jak cymbałki, dzwonków. Dodatkiem do muzycznej strony ich występu były wyświetlane z tyłu sceny wizualizacje. Pod względem muzycznym ten koncert był tak odległy od poprzedniego, jak to tylko możliwe – wypełniły go liryczne, momentami wręcz poruszająco smutne ballady, wyciszone tak bardzo, że w wielu momentach głośniej niż muzyka grupy, brzmiały migawki aparatów dokumentujących ten występ fotoreporterów.

Kolejny przystanek tego wieczoru – Bowery Ballroom. Jako jeden z pierwszych tego dnia występował tam Marques Toliver, czarnoskóry artysta, który zapewnił publiczności wycieczkę w jeszcze dziwniejsze i bardziej oryginalne rejony muzyczne niż grupa Gem Club. Głównym instrumentem tego nad zwyczaj żywiołowego muzyka były podłączone do elektronicznych przetworników skrzypce, za pomocą których tworzył podkłady, w których muzyka klasyczna łączyła się z graniem klezmerskim i folkiem. W części koncertu wspomagał go dodatkowo złożony z białych i czarnych muzyków zespół, który obudowywał jego piosenki w dodatkowe warstwy, np. dynamiczny rytm. Efekt był co najmniej intrygujący – mimo swego rodzaju brzmieniowej skromności, te piosenki miały wielki urok, a wręcz swoistą przebojowość. Do tego dochodziła jeszcze temperament i poczucie humoru Tolivera, który tańczył zmysłowo na scenie i nieustannie bawił publiczność żarcikami słownymi i muzycznymi – takimi jak choćby spontaniczne wplatanie do swych utworów cytatów z piosenek np. Beyonce. Trudno było oderwać od niego wzrok, trudno było nie przyznać, że to jeden z najoryginalniejszych i najwszechstronniej utalentowanych muzyków występujących w tym roku na CMJ.

Po krótkiej chwili na scenie pojawili się muzycy zespołu o bardzo złudnej nazwie, Lydia. Oczywiście nie było wśród nich żadnej Lydii, a tylko pięciu ładnych chłopców z gatunku takich, którzy podobają się zarazem nastolatkom i ich matkom. I grali muzykę dla nastolatek – klasyczne, potwornie anachroniczne emo z ładnymi melodiami i rozmiękczonym do cna brzmieniem. I adekwatnie do całej sytuacji, pod sceną były przede wszystkim nastolatki, więc wszystko się zgadzało.

Kolejny wykonawca, główny powód, który przyciągnął mnie tego wieczoru do Bowery Ballroom, to brytyjska formacja Dry The River – grupa, która nie wydała jeszcze płyty, ale w ciemno można stawiać, że kiedy już ją wyda, z miejsca zyska ona tytuł debiutu roku.

Brytyjczycy w pełni potwierdzili swoją klasę i opinie, że da dziś jedna z największych nadziei sceny alternatywnej. Zagrali bardzo krótki, spójny i mocny koncert, w którym nie zabrakło chóralnie wykonywanych refrenów, lirycznych, akustycznych fragmentów i spadających w ucho melodii. Ale najciekawsze wydarzyło się na samym końcu, kiedy muzycy w iście post-rockowym stylu rzucili się do iście wariackiej, gitarowej cody, trwającej dobrych kilka minut. W tym czasie muzycy rzucali się w amoku po całej scenie, miotali w powietrzu gitarami, by na samym końcu wylądować na ziemi i skończyć ten koncert niemal na leżąco. Koncert, który robił ogromne wrażenie i jeszcze bardziej podgrzał atmosferę oczekiwania na pełnowymiarowy debiut grupy i trasę koncertową, która będzie ją promować.

Gdy tylko ucichły ostatnie dźwięki gitar Anglików trzeba było wracać do Mercury Lounge – zaczął się tam bowiem właśnie koncert jednej z większych gwiazd festiwalu, J Mascisa (na co dzień frontmana Dinosaur Jr). Koncert prawdziwego człowieka-legendy, który – jak się z miejsca okazało – ujął wszystkich swoją skromnością i niezwykłym talentem. Wszedł na scenę jak gdyby nigdy nic, wyciągnął z niebieskiego szkolnego plecaka kilka gitarowych urządzeń, usiadł na krześle i po prostu zaczął grać. Ale jak grać! Wydawało się, że ten koncert mógł być śmiertelnie nudny – samotny muzyk z gitarą w ręku, ile razy to już było. Ale przecież J Mascis to nie jest zwyczajny muzyk, to prawdziwy mistrz grania na gitarze w alternatywny sposób, grania niekończących się i trudnych do ogarnięcia solówek, zupełnie innych niż zwykłe rockowe solówki. I to mistrzostwo sprawiło, że przez czterdzieści minut nie można było oderwać od niego wzroku, kiedy wpatrzony w struny generował za pomocą swojej gitary dźwięki doprawdy niewiarygodne. Bez dwóch zdań – Mascis udowodnił, ze nie ma sobie równych ani w swoim pokoleniu, ani w kilku kolejnych pokoleniach, które wychowały się na jego muzyce. Po czym skończył, ukłonił się, spakował gitarę do pokrowca, efekty do plecaka i zszedł skromnie ze sceny, ustępując miejsca młodszym.

Zajęły je dziewczęta z jednego z najbardziej hajpowanych ostatnio na alternatywnej scenie zespołu Dum Dum Girls. Cztery panie pokazały podczas swojego koncertu, że w przypadku ich zespołu muzyka nie jest jednak na jakimś specjalnie wysokim miejscu – na pierwszy rzut oka zwraca bowiem uwagę przede wszystkim bardzo spójna i konsekwentna stylizacja. Wszystkie cztery członkinie zespołu były ubrane stuprocentowo na czarno, w bardzo krótkich sukienkach i z wyzywającym makijażem. Nawet nietypowe, czarno-białe instrumenty pasowały do tego image'u jak ulał. I problem tylko w tym, że w repertuarze zespołu – a ten koncert obnażył to bardzo wyraźnie – są raptem trzy, może cztery kompozycje, które rzeczywiście odstają od reszty i zostają w głowie na dłużej. Cała reszta zmyw się niestety w jedno, co w przypadku takiej muzyki jest niewybaczalne. Ten koncert robił więc spore wrażenie, choć niekoniecznie było to wrażenie muzyczne. Zagrany na sam koniec cover kanonicznej kompozycji The Smiths okazał się idealnym zakończeniem trzeciego dnia festiwalu.

Przemek Gulda (2 stycznia 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: znowu korzenie screenagers się
[3 stycznia 2012]
"Ale przecież J Mascis to nie jest zwyczajny muzyk, to prawdziwy mistrz grania na gitarze w alternatywny sposób, grania niekończących się i trudnych do ogarnięcia solówek, zupełnie innych niż zwykłe rockowe solówki. I to mistrzostwo sprawiło, że przez czterdzieści minut nie można było oderwać od niego wzroku, kiedy wpatrzony w struny generował za pomocą swojej gitary dźwięki doprawdy niewiarygodne"

LOL, od pewnych rzeczy należy sie odciąć definitywnie

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także