CMJ Music Marathon 2011

Dzień drugi – środa, 19 października

Drugi dzień festiwalu rozpoczął się bardzo niefortunnie, jeśli chodzi o pogodę – od samego rana lało, a prognozy nie zostawiały żadnych złudzeń – lać miało cały dzień. Było więc jasne, ze to mocno utrudni przemieszczanie się pomiędzy festiwalowymi lokacjami.

Na szczęście do pierwszej z nich udało mi się dotrzeć w miarę suchą nogą. Było to miejsce bardzo nietypowe, jak na festiwal – dość popularny hotel na środkowym Manhattanie. To właśnie tu swoje mobilne studio postanowiła zainstalować jedna z najpopularniejszych amerykańskich rozgłośni radiowych , specjalizujących się w muzyce alternatywnej – KEXP i to właśnie tu kilka festiwalowych zespołów grało koncerty, emitowane na antenie. Jednym z nich była brooklyńska formacja We Are Augustines. Grupa w bardzo krótkim, ledwie półgodzinnym secie wypadła znakomicie. Muzycy zagrali zestaw złożony z piosenek ze swojej debiutanckiej płyty i kilku nowości. Zagrali go z taką energią i szaleństwem w oczach, że aż miło było na nich patrzeć. Poziom emocji sięgał zenitu, a wszystkie utwory zabrzmiały jeszcze bardziej przejmująco niż w wersjach studyjnych. To był zdecydowanie bardzo dobry początek dnia.

Kolejnym punktem, który warto było odwiedzić tego popołudnia były kluby na Lower East Side – tam od jakiegoś czasu trwały już wczesne prezentacje festiwalowe. W Cake Shopie rozpoczęła je formacja The Immaculates, grająca raczej mroczną muzykę gdzieś z pogranicza garażowego rocka, zimnej fali i rocka gotyckiego. Stosownie do generowanych przez siebie dźwięków ubrani muzycy – mieli na sobie eleganckie garnitury – bardzo stosownie stali niemal bez ruchu, ustępując pola tylko swemu bardzo ruchliwemu wokaliście. Muzyczny klimat zmienił się po kilku minutach – na scenie stanęła trójka muzyków z grupy Eternal Summers. I zgodnie ze swą nazwą wnieśli do piwnicy Cake Shopu nader letni nastrój, prezentując zestaw radosnych, melodyjnych twee-popowych kompozycji – nic dziwnego, że to podopieczni coraz bardziej specjalizującej się w wydawaniu takiej właśnie muzyki wytwórni Kanine Records. Na tle dwóch lekko podtatusiałych brodaczy, tworzących sekcję rytmiczną, filigranowa wokalistka o azjatyckich rysach, zabawiająca między utworami publiczność anegdotami o poszczególnych piosenkach, wyglądała niemal jak dziecko. I z iście dziecięcą radością wyśpiewywała refreny swych przebojowych kompozycji.

Kolejne minuty wypełnili drugie już podczas tego festiwalu spotkanie z zespołem Cloud Nothings, który kolejny raz udowodnił, że przeszedł ostatnio poważną przemianę – od beztroskich, radosnych piosenek w stronę poważnego, brzmiącego dużo mocniej grania. Ten koncert był może nieco bardziej chaotyczny niż ten z poprzedniego wieczora, trochę więcej było też w nim improwizacji. Ale wcale nie działało to na jego niekorzyść, wręcz przeciwnie – niekończący się soniczny atak na uszy słuchaczy, w którym punk rock mieszał się z gitarowym jazgotem, sprawdził się w piwnicy Cake Shopu znakomicie.

Tymczasem w mieszczącym się za ścianą klubie The Living Room rozpoczynał się właśnie showcase firmowany przez magazyn Paste. Jako pierwsi na scenie stanęli muzycy z Portland – zespół Radiation City. Ten spory damsko-męski skład zaprezentował bardzo melodyjny alternatywny pop, zaaranżowany na gitary i sporą dozę elektroniki. Poczciwy, ale nie porywający, nawet mimo sporego entuzjazmu członków zespołu i nie schodzących z ich twarzy uśmiechów.

Kolejnym zespołem, który stanął na scenie Cake Shopu była grupa Widowspeak. Trio ze sprawiającą wrażenie mocno nieśmiałej, śpiewającą gitarzystką na czele, zagrało wolną i delikatnie brzmiącą muzykę, mieszczącą się gdzieś pomiędzy twee-popem a surf-rockiem. Początkowo sprawiała ona nawet dobre wrażenie, ale z piosenki na piosenkę zespół jakby tracił impet i rozpęd, a kolejne utwory były coraz bardziej podobne do siebie i nudne.

Tymczasem w Piano's grała formacja Pyyramids. Jej muzyka to dość mroczny, bluesowy rock, który zwracał uwagę przede wszystkim liniami wokalnymi, wykonywanymi przez biało-czarny dziewczęcy duet. Piętro niżej swój występ rozpoczęli tymczasem Guards. Po mrocznym i niewiele mówiącym intro, zespół zaczął grać raczej tradycyjny rock z pomysłami i brzmieniami żywcem wyciągniętymi z płyt z lat sześćdziesiątych, czasem niestety zapędzając się jednak w stronę niezbyt ciekawie brzmiącego, pościelowego rocka. Tym, co najbardziej zwracało uwagę w przypadku tej grupy były krzykliwe linie wokalne, wykonywane wspólnie przez długowłosego gitarzystę i grająca na klawiszach dziewczynę.

Zupełnie inne klimaty panowały na scenie w Cake Shopie, gdzie występował składający się w połowie z białych, a w połowie z czarnych muzyków kwartet Cubic Zirconia. Na tle dynamicznych elektroniczno-perkusyjnych podkładów żywiołowa wokalistka wykonywała brawurowe partie wokalne. W oryginalnej twórczości tej grupy było równie dużo soulu, dubu i r’n’b, co było sporą odmianą w stosunku do innych występujących tego popołudnia na Lower East Side wykonawców.

W The Living Room na scenę wyszli tymczasem muzycy grupy The Lonely Forest, którzy zadebiutowali niedawno dość udaną płytą. I tym koncertem zdecydowanie potwierdzili, że są zespołem, na który zdecydowanie warto zwrócić uwagę; ich bezpretensjonalny, przebojowy indie rock w klasycznym stylu, choć jednocześnie świadomy najnowszych trendów w ramach tego gatunku, znakomicie sprawdził się na koncercie. Muzycy, choć lekko stremowani, zdołali przekazać słuchaczom sporą dawkę entuzjazmu i pozytywnej energii. I byłoby dobrze, żeby jednego i drugiego starczyłoby im na tyle, żeby po tym znakomitym koncercie na CMJ pójść za ciosem i dać się poznać znacznie szerszej niż dziś publiczności.

Tymczasem na górnej scenie w Pianos swój występ kończyła formacja Army Navy – jeszcze jeden kwartet, grający bardzo przebojowy i dość tradycyjny indie rock. Muzycy wypadli bardzo dobrze – postawili głównie na te szybsze i mocniejsze kompozycje ze swego repertuaru – a zwłaszcza z wydanej niedawno drugiej płyty – które na żywo sprawdziły się świetnie. Piętro niżej występowała grupa Arms – kolejnych czterech młodych muzyków odświeżających indie rockową tradycję. Odświeżających ją w miarę przytomnie i oryginalnie, choć nie wytrzymujących jednak konkurencji z Army Navy, a zwłaszcza The Lonely Forest.

Kolejny przystanek – piwnica Cake Shopu. Prezentował się tam właśnie projekt Teen Daze – jednoosobowe laptowe przedsięwzięcie, w ramach którego wyglądający na bardzo niewinnego nastolatka muzyk generował bardzo ładne, dość spokojne dźwięki gdzieś z pogranicza emotroniki i zelektronizowanego dreampopu. To była znakomita chwila wytchnienia po pierwszych sześciu godzinach drugiego dnia festiwalu, wypełnionych bieganiem spod sceny pod scenę.

Wieczór zapowiadał się trochę bardziej statycznie – wszystko wskazywało na to, że w grę wchodzą właściwie tylko dwa kluby. Najpierw Mercury Lounge. Wieczorny koncert rozpoczęła tu formacja Mice Parade w akustycznymi wydaniu – jeden z jej członków grał na gitarze, drugi – śpiewał i wybijał prosty rytm na drewnianym pudełku, na którym siedział. Efekt jednak nie był szczególnie powalający. Dużo głośniej zrobiło się, kiedy na scenie stanęli muzycy grupy Forest Fire. Wystylizowani w bardzo konsekwentny sposób – coś pomiędzy Factory Warhola a francuskim ruchem oporu z czasów drugiej wojny światowej – artyści zaprezentowali kilkanaście minut swojego psychodeliczno-velvetowo-bluesującego rocka, który ma w Nowym Jorku dobrą prasę, ale wielkiego wrażenia na żywo nie zrobił.

Nastrój zmienił się radykalnie, gdy na scenę weszła Nina Nastasia, określana tu jedną z większych nadziei kobiecego folku ostatnich lat. Artystka zaprezentowała bardzo wyciszone, niemal minimalistyczne ballady, nawiązujące najczęściej do celtyckiego folku. Jej śpiew przypominał zaś z reguły szept, rzadko tylko osiągał nieco wyższe rejestry – w tych momentach artystka udowadniała, że ma bardzo czysty, mocny, klasycznie brzmiący głos.

Największa niespodzianka czekała widzów na koniec tego koncertu. Oto ma scenie pojawiła się szkocka formacja We Were Promised Jetpacks. Grupa, która oficjalnie w Nowym Jorku miała grać koncert dopiero za dziesięć dni i jej nazwa do ostatniej chwili nie pojawiła się w żadnych festiwalowych materiałach. Muzycy wystąpili w nieco okrojonym – trzyosobowym – składzie, ale byli wyraźnie w znakomitej formie. Zagrali materiał złożony z utworów z obu swych płyt, uzupełniony piosenką firmowaną przez swój poboczny, właśnie trzyosobowy, projekt. Zagrali znakomicie, z wielką energią i pasją, ze sporą dozą emocji, które słychać było przede wszystkim w tych najsmutniejszych momentach koncertu. I jak przystało na autorów bardzo smutnych piosenek, muzycy ze Szkocji okazali się nader weseli, przekomarzając się nieustannie z publicznością między poszczególnymi piosenkami – choćby o to, czemu nie chcą wykonywać na koncertach jednego ze swych przebojów, kompozycji „Conductor”. Ten całkowicie zaskakujący i niezapowiadany występ, okazał się bez wątpienia jedną z największych atrakcji drugiego dnia festiwalu.

Po tym występie przyszedł czas na ostatni przystanek tego dnia – klub Bowery Ballroom. Kiedy udało mi się tam dotrzeć swój występ kończyła właśnie formacja The Silent Comedy. Wypełnił go bardzo klasyczny, lekko anachroniczny wręcz folk-rock, który muzycy wykonywali ze sporym zacięciem i entuzjazmem. Jego najbardziej spektakularnym wyrazem było zakończenie koncertu, kiedy śpiewający basista grupy wbiegł między widzów, nie zamierzając bynajmniej wracać na scenę.

Kolejna formacja, która zagrała tego wieczoru to grupa Boy And Bear. Pięciu eleganckich, delikatnych Australijczyków, na których wystarczyło spojrzeć, żeby nabrać pewności, że żaden z nich nie przetrwałby bez szwanku ani dnia na farmie, zagrało zestaw piosenek, w których życie na farmie wyzierało z każdej nuty. Folk i country w ich wykonaniu miały bardzo rockową podbudowę, co na koncercie było słychać znacznie wyraźniej niż na płytach.

Ostatni zespół, który zobaczyłem drugiego dnia festiwalu stanowił idealne dopełnienie pierwszego środowego występu – było to bowiem ponownie trio We Are Augustines. Mimo, że był to ich drugi koncert tego dnia, muzycy mieli mnóstwo energii i entuzjazmu – temu drugiemu nie ma się zresztą co dziwić – dla artystów, którzy dopiero zadebiutowali, widok wypełnionej po brzegi ludźmi, na dodatek – ludźmi znającymi na pamięć słowa wszystkich piosenek, sali Bowery Ballroom musi być imponujący. Tym razem, w przeciwieństwie do tego porannego, krótkiego i ograniczonego, koncert mógł przybrać pełnowymiarową postać. I przybrał: muzycy zagrali ponad godzinę, prezentując sporą cześć swej płyty i jeszcze więcej niż rano nowości. A przede wszystkim – prezentując sporą gamę emocji, znakomicie idących w parze z poruszającymi tekstami poszczególnych piosenek. Jeszcze tylko cudowna niespodzianka w postaci kilku piosenek zespołu Pela, na którego gruzach powstało We Are Augustines. Jeszcze tylko gościnny występ czarnoskórego trębacza w kilku piosenkach. Jeszcze tylko krótki bis na deser i tak kończy się drugi dzień festiwalu.

Przemek Gulda (2 stycznia 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także