Off Festival 2011

Off Festival 2011: dzień czwarty, niedziela, 7 sierpnia

Off Festival 2011 - Off Festival 2011: dzień czwarty, niedziela, 7 sierpnia 1

Ringo Deathstarr

Miłe granie bez żadnej spinki na początek niedzieli, shoegazeowe mgiełki dobrze robiły uszom. Muzyka do sjestowego pikniku – Marcin Kydryński byłby innego zdania. (sn)

Miła niespodzianka na rozpoczęcie dnia – zespół, który jak mi się wydawało zaczynał się i kończył na fajnej nazwie, zagrał dobrze rokujący na przyszłość koncert. Nie żeby w ich muzyce pojawiło się nagle coś odkrywczego, ale w rankingu „chcemy być jak My Bloody Valentine” znaleźliby się całkiem wysoko. (ak)

Paristetris

Kto był, ten wie, że *Człowiek Pi* wyczerpuje temat. Do relacji z koncertu Mitch & Mitch Kuby Ambrożewskiego dopiszcie czwarty stopień wtajemniczenia w sprawie Macia Morettiego – mimiczny dialog z Marcinem Maseckim. Który to już raz piszę o Paristetris, trzeci? 3, a 3.14. Zastanawiające. (sn)

Ok, to ja zacznę od tezy – to obecnie najlepszy koncertowy zespół w Polsce. Nie dość, że brzmią jak Mr. Bungle przefiltrowane przez wrażliwość Morettiego ze świetną wokalistką, to z występu na występ ich oprawa staje się coraz bardziej rozbudowana. Tym razem doszedł człowiek w kostiumie Pi z Matplanety, który pod koniec uprawiał crowd surfing. Repertuarowo podobnie jak na opisywanym przeze mnie Trzecim Uchu – nowa płyta plus „Norbert” z debiutu. Najwyższy czas kupić sobie ich koszulkę. (ak)

Bielizna

Na liście osobistej tegorocznych osiągnięć Artura Rojka ten pomysł zapisuję nad długą litanią dziwnych zespołów, specjalizujących się w łączeniu psychodelicznych dronów z muzyką ludową Beninu. Wykonanie „Tańca lekkich goryli” dorzuciło kilka istotnych cegiełek do idei przepisywania historii polskiej muzyki rozrywkowej, której tak kibicujemy, no bo konia z rzędem temu z młodych czytelników Screenagers, kto jeszcze przed kilkoma miesiącami uznawał debiut Bielizny za landmark rodzimego rocka. Owszem, zespół doskonale znany, trąbka, pompka i organy, ale artystyczny kunszt „Tańca lekkich goryli”, jak przekonało się wielu, daleko wykracza poza klozetowo-pastiszowy rodzaj poczucia humoru, kojarzonego najczęściej z trójmiejską grupą za sprawą asocjacji z takimi projektami, jak formacja Czarno-Czarni czy program „Lalamido”. To o takich płytach festiwalowe książeczki Offa powinny pisać przez pryzmat „najpilniej strzeżonych sekretów”, a nie tabunie recenzowanych na Pitchforku gwiazdeczek niezalu.

Lecz to tylko jedna część tej historii – drugą było skonfrontowanie owianego legendą materiału z obecną formą zespołu znanego niegdyś pod nazwą Bielizna Goeringa. Janiszewski i spółka udźwignęli te numery z zaskakującą łatwością, jak banda pewnych siebie weteranów, wciąż dysponujących niecodziennym wigorem. Tracki wykonano w skali jeden do jednego, ale akurat tu nie było potrzeby udziwnień czy ulepszeń – są to niezwykle precyzyjnie przemyślane kompozycje, które większość z nas słyszała na żywo po raz pierwszy w życiu. Zgadzam się z metką „polskiego The Smiths”, sam nią byłem, ale jednocześnie trochę z nią polemizuję – była w ówczesnej metodzie Bielizny wyraźna naleciałość wschodnioeuropejskiego post-punku, pozostawiająca mgiełkę nostalgicznej ludyczności na gitarowych dialogach i łamiąca czwórkowe rygory rytmiczne, co pozwalało grupie zabrzmieć raz jak The Feelies z powyłamywanymi nogami, a innym razem jak Maanam z pijanym wodzirejem na wokalu. Współtowarzysze podróży, podczas przedfestiwalowych odsłuchów „Stefana” czy „Najbardziej fatalnej pary od czasów V-2”, dosłuchali się w „Tańcu” antycypacji kilku polskich zespołów, łączących enigmatyczną miejską poetykę z post-nowofalową, indie-popową muzyką. Nie da się jednak pomylić Bielizny z żadnym z nich, bo też nie było chyba w dziejach nadwiślańskiego rocka frontmana równie absurdalnego, co Jarek Janiszewski – oto przed nami brzuchaty, jowialny wujaszek w bojówkach, raczący publikę dancingową konferansjerką w duchu stand-up comedy. Dowcipy o seksie w samych skarpetach i miłości oralnej w Jugosławii w załączeniu. Jednocześnie zapiewajło JJ objawia się jako autor zakamuflowanej politycznej metafory, która za długą listą pozornie śmiesznych tytułów i groteskowych bohaterów ukrywa niepokój o los wyalienowanej jednostki i beznadziejną szarugę walącej się komuny. Wielkie brawa dla Gorzowa za ten pomysł i rozumiem, że za rok zespół Wrak gra swoje single w namiocie eksperymentalnym? (ka)

Frankie & The Heartstrings

Nie ukrywam, że do namiotu Trójki trafiłem tylko i wyłącznie ze względu na katastrofalną ulewę w Dolinie Trzech Stawów. Frankie & The Heartstrings okazali się idealnym strzałem na przeczekanie dziesięciu najgorszych minut – zaserwowali bardzo wtórny indie-pop spod znaku Orange Juice, Talking Heads czy Franz Ferdinand, podany na szczęście w dość żywiołowej, energicznej oprawie. (ka)

Liturgy

Przyznam bez bicia, że nowojorczycy byli w ścisłej trójce najbardziej wyczekiwanych przeze mnie zespołów na tegorocznym Offie. Bo nie ma obecnie wykonawcy, który ma tak spójną, świeżą i konsekwentnie realizowaną wizję (więcej na ten temat w mojej recenzji ich drugiej płyty). A Hunter Hunt-Hendrix to lider-perfekcjonista w starym stylu – nikt tak nie przemielił dźwiękowców by uzyskać selektywne brzmienie. Dzięki temu był to najlepiej nagłośniony koncert na scenie eksperymentalnej. A to dosyć ważne, bo jeśli ktoś bawi się w intensywność Glenna Branki, to lepiej żeby nie zlewało się to w jedną wielką plamę. Miło, że również dzięki temu usłyszeliśmy jak doskonałym perkusistą jest Greg Fox (zresztą zazdroszczę tym, którzy widzieli go w akcji podczas gościnnego występu z Oneidą). Liturgy repertuarowo trzymali się głównie doskonałej „Aesthethica”, ale Hunter zapowiedział co najmniej jeden utwór z debiutu. Odnoszę wrażenie, że za parę lat wielu nieobecnych będzie bić się w piersi, że nie widzieli na własne oczy jak powstawała ta LEGENDA hipster-metalu. (ak)

Całe moje dotychczasowe obcowanie z metalem ograniczało się do znajomości jednej płyty Darkthrone, jednej Burzum i dumy z nauczenia się „Nothing Else Matters” na gitarze w zamierzchłej podstawówce. Byłbym zatem jednym z ostatnich, którzy mogliby napisać coś merytorycznego o kontekście, w jakim należy rozpatrywać twórczość Liturgy, o całej ideologii, jaką wykłada zespół, o tym, czy jest to transcendentalny black, czy może muzyka „hipsterskich dupków”. Jako żółtodziobowi w mrocznych meandrach muzyki rozrywkowej, cały materiał zaprezentowany przez nowojorczyków w Katowicach zlał mi się w jeden wielki, czarny i charczący monolit. Pomiędzy poczwórnymi stopami perkusyjnymi i zgrzytami gitar galopujących na złamanie karku, było jednak coś urzekającego. Wściekłość, frustracja, odrealnienie, shoegaze’owa ulotność. Przyznam, że po wszystkim trudno powkładać bebechy i wyprute żyły na swoje miejsce. (sw)

Liars

Po nijakim „Sisterworld” bardzo bałam się tego koncertu. Ale źle nie było, może dlatego że to, co chciałam, usłyszałam – chociażby takie „Be Quiet Mt. Heart Attack!”, „Plaster Casts Of Everything” czy „Clear Island”… Ale przyjechali niestety parę lat za późno, by wzbudzić we mnie jakiekolwiek emocje. (ak)

Deerhoof

Można powiedzieć, że od jakichś pięciu lat jestem w drodze na Deerhoof. „Jadę” na każdy ich polski (w planach były nawet te niepolskie) koncert, ale ZAWSZE coś. Tym razem się udało i logiczne wydawałoby się rozczarowanie – w końcu po tylu latach oczekiwania rosną niewspółmiernie do możliwości zespołu. Na szczęście grupa jest w świetnej formie, promują bardzo dobry album, który zagrali prawie w całości, więc nie ma płaczu. Plus „hity” typu „The Perfect Me” czy „Milk Man” i byłam zupełnie ukontentowana. Widać, że dobrze gra im się w Polsce (wspominali o poprzednich występach w naszym kraju), dawali nam dużo energii, a Saunier do spółki z pałkarzem Liturgy udowodnił, że to był festiwal perkusistów. (ak)

Żywię ogromny szacunek dla Deerhoof (w tym dla znakomitego pałkarza Grega Sauniera) za umiejętność sprawnego rozpracowywania z pozoru skomplikowanych matematycznych równań możliwie przystępnymi metodami. Finał pokazał, jak dobry mógł to być koncert, gdyby uwiązana do gitary basowej Satomi dostała wolną rękę i skupiła się wyłącznie na obsłudze mikrofonu. Mimo wszystko raził mnie kontrast między hiperaktywnym Saunierem, a statyczną, skupioną resztą bandu. Patrzę na zarejestrowany występ Oneidy w czeluściach jutiuba i obgryzam nerwowo paznokcie. To był najtrudniejszy z festiwalowych wyborów i tym razem najwyraźniej chybiłem. (sn)

dEUS

Tych, którzy mimo nieustającego deszczu i czasowej obsuwy nie poszli do namiotu na Twin Shadow i zostali pod sceną mBank, czekał koncert o potężnej mocy rażenia. dEUS, czyli najbardziej znany alternatywny produkt eksportowy Belgii, w naszym kraju funkcjonował raczej jako niezbyt popularna ciekawostka wyśledzona przez fanów Karin z The Knife (featuring na ostatnim albumie). Wygląda na to, że status grupy niszowej może dzięki katowickiemu koncertowi ulec zmianie, w czym niemałą zasługę ma radiowa Trójka (transmisja na antenie). Trzymam kciuki za misję rozpowszechniania dyskografii Belgów. Co do koncertu, to słabych momentów nie było. Mieliśmy do czynienia z przekrojówką dyskografii, od zaczynającego set, pochodzącego z ostatniego albumu „Slow” (tym razem bez udziału Karin), przez brawurowe, wyszeptane niby od niechcenia „Fell Off The Floor, Man”, aż po zamykające całość spektakularne „Suds & Soda” z legendarnego debiutu „Worst Case Scenario”. Długo by wymieniać mocne momenty: powoli rozwijające się „Sun Ra” z potężną gitarową kulminacją, narastające napięcie w pozornie cichym „Pocket Revolution”, nawet nieco banalne „Instant Street”, którego fenomenu nigdy nie zrozumiałam, tym razem kupiłam bez mrugnięcia okiem. A największa w tym zasługa Toma Barmana: nikt chyba nie zaprzeczy, że to istne sceniczne zwierzę i urodzony frontman, jednym gestem, w przeciągu kilku sekund, potrafi zamienić przemoczoną publikę w morze rąk. Zero fuszerki, trzysta procent normy. Przy okazji nowego albumu w skrytości ducha liczę na trasę również nad Wisłą. (zs)

Ariel Pink’s Haunted Graffiti (na zdj.)

To był mój pierwszy koncert Ariela Pinka, co więcej na fenomen artysty załapałem się na dobre dopiero po wydaniu komercyjnego „Before Today”. Różnice w realizacji studyjnej między wczesnymi płytami zostały zniwelowane, więc zachodziła idealna sposobność do bezpośrednich porównań legendarnych czasów pre-4AD, z „The Doldrums” na czele, z aktualnym songwritingiem. Po tym co usłyszałem, nie odważyłbym się postawić znaku większości starych czasów nad nową rzeczywistością. Właściwie wszystkie utwory wydawały się totalnie naładowane piosenkowym konkretem, od „For Kate I Wait” do „Fright Night”. Mimo zacinającego deszczu, z nogami ubabranymi po kostki w błocie ani przez mikrosekundę nie miałem ochoty zrobić odwrotu od sceny. Znany ze swoich kaprysów Rosenberg, tym razem swoją energię poświęcił nie na fochy, a na kompletne szaleństwo sceniczne. Niektórzy widzą w nim inkarnację Davida Bowiego, sam w kilku gestach przypominał parodystę jakiegoś Bruce’a Dickinsona. Poniekąd fantastyczny zabieg z zagraniem swojego największego hitu chwilę po starcie. Godna podziwu jest precyzja wykonawcza, podobnie jak w przypadku koncertu Destroyera, uwydatniająca drobne szczegóły, których do tej pory dostatecznie nie doceniałem. Kolejny raz będę chwalił świetne nagłośnienie Sceny Leśnej, bez którego Ariel mógłby zabrzmieć mało wyraziście (aż chciałoby się napisać chillwave’owo), a zabrzmiał bardzo dojrzale, jako zdziwaczały, ale pewny siebie i swojej muzyki gość. W kategoriach muzyki popularnej, to była czołówka tegorocznego OFF Festivalu. Takich ludzi mi tutaj zdecydowanie brakowało. Wysłałbym Neon Indian, Twin Shadow, Warpaint w kartonowym pudle do Abu Zabi za jeszcze jednego piosenkopisarza tej klasy co Rosenberg, Bejar czy Sparhawk. (sn)

Konono no.1

Nowy album Ariela był dla mnie bolesnym rozczarowaniem, a jego występ w Kamieniołomach powiewał nudą, więc nie miałam wątpliwości, że wybiorę się zobaczyć Kongijczyków. Szczególnie, że podczas koncertu Deerhoof potwierdzili swoją obecność na scenie razem z Konono. Lepszego kombo ze świecą szukać (nie przypominajcie o Oneidzie z Liturgy, błagam), ale zanim to nastąpiło, można było wpaść w trans przy dźwiękach elektrycznego likembé oraz tańcu biodrowym zmysłowej Pauline Mbuka Nsiala. Przy dwóch ostatnich utworach dzięki autorom „Apple O’” muzyka Konono stała się jeszcze bardziej uniwersalna, świetny efekt dała obecność aż trzech perkusistów na scenie, w tym w końcu samego Sauniera. Wiksa i plemienna metafizyka, o to chodzi. (ak)

Public Image Ltd

Chyba wypluję z siebie największy suchar, jaki zobaczyłem w Katowicach, czyli reklamę jednej z pizzerii o wdzięcznym haśle i stwierdzę, że Public Image Ltd dało koncert „lepszy niż ustawa przewiduje”. Miałem obawy, że będzie to następca zeszłorocznego The Fall, które pretenduje do miana jednego z najgorszych koncertów, w jakich miałem nieprzyjemność uczestniczyć (chrzanić kontekst). Występ Public Image Ltd. z dowodzącym Johnem Lydonem (na zdj.) był po prostu sumiennym odegraniem the greatest hits. (sn)

Ja bym tego nie nazwała tylko „sumiennym”. Lydon wyglądał niczym niezwykle skupiony kapłan muzyki niezależnej. Najbardziej udane wskrzeszenie legendy post-punku w historii Offa, a należy wziąć pod uwagę, że Wire wysoko postawili poprzeczkę. (ak)

Emeralds

„Zabiera cię tam, gdzie chcesz”. Ta kalka z Offowego przewodnika najdoskonalej opisuje muzykę Emeralds. Postawiony most czasoprzestrzenny między Katowicami a Berlinem Zachodnim dekadę przed upadkiem muru pozostawiał kompletną swobodę w indywidualnym spirytystycznym locie. Obrzydliwie głośne syntezatorowe plamy, arpeggiatory, gitarowe sprzężenia wyprodukowane przez trio z USA wytwarzały dźwięk równie słyszalny, co odczuwalny. Tym nierzeczywistym kosmicznym statkiem z Klausem Schulze za sterami swobodnie dryfowałem w epickie rozmarzone przestrzenie, niszczone drone’owym hałasem. Przez cały występ zadawałem sobie pytanie zawarte w nazwie ich płyty („Does It Look Like I’m Here?”) i ani razu nie byłem w stanie udzielić sobie przekonywującej odpowiedzi. (sn)

Ten koncert miał szansę być niezwykłą pseudo-mistyczną podróżą, ale niestety kolejny raz akustycy sprawili, że misternie wypełniona drobiazgami muzyka zlała się w jeden wielki hałas. Na szczęście Emeralds to na tyle sprawny zespół, że wybrnęli z tego z twarzą, masakrując ścianą dźwięku, którą nagle przerwali wywołując w dezorientowanych słuchaczach swoiste katharsis. Ale niedosyt pozostał - bardzo bym chciała usłyszeć ich na żywo w lepszych warunkach. (ak)

Awesome Tapes From Africa

Nie było to szczególnie istotne pod względem muzycznym, ale w kategoriach ocalenia od zapomnienia dźwięków z Czarnego Lądu ten sympatyczny Brooklyńczyk zasługuje na najwyższe odznaczenia. Na koniec Off Festivalu 2011, ubłocona Dolina Trzech Stawów pogrążyła się w słonecznych, chillujących, znalezionych w najdalszych zakątkach Afryki kasetach z miękkimi, zwiewnymi beatami.

Kuba Ambrożewski, Andżelika Kaczorowska, Sebastian Niemczyk, Zosia Sucharska, Szymon Wigienka, Anna Charzyńska (fot.) (14 sierpnia 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: jan
[11 lutego 2012]
W Machinie też dEUS się pojawiał i miał dobre recenzje. Kiedyś już o tym było, ale często młodzi recenzenci piszą tak, jakby przed rokiem 2000 w Polsce nic nie było...
Gość: kolargol
[11 lutego 2012]
@suds_and_soda
<<Nie przypominam sobie artykułów o dEUS w Tylko Rocku ;) To chyba smutne i raczej wstydać się należy że jesteśmy tak hermetyczni muzycznie>>
Bzdura, o dEUS to nawet w Tylko Rocku pisali - duży artykuł z okazji drugiej płyty, jakieś relacje z koncertów, wywiad z Barmanem jak robił w filmach. Sporo i często (choć recenzji Ideal Crash chyba faktycznie nie było).
Gość: suds_and_soda
[10 lutego 2012]
\"dEUS, czyli najbardziej znany alternatywny produkt eksportowy Belgii, w naszym kraju funkcjonował raczej jako niezbyt popularna ciekawostka wyśledzona przez fanów Karin z The Knife (featuring na ostatnim albumie).\" - przyznam, że ten \"skrót myślowy\" mnie powalił żeby nie powiedzieć skonfudował (wybaczcie słownictwo - pokolenie dinozaurów - trzydziestoparolatków).. Mało popularni - fakt. Przyczyn małej popularności tego zespołu u nas upatruję w tym, że w czasach kiedy tworzył swoje \"opus magnum\" ( mam tu na myśli dwie pierwsze płyty) u nas zachłystywano się gitarowym graniem zza wielkiej wody, belgijska młoda naelektryzowana eklektyzmem, dystansem i szczyptą geniuszu - a może - szaleństwa - grupa nie miała szans zaistnieć w zbiorowej świadomości bo, śmiem twierdzić, dla większości byłaby po prostu niestrawna. Nie przypominam sobie artykułów o dEUS w Tylko Rocku ;) To chyba smutne i raczej wstydać się należy że jesteśmy tak hermetyczni muzycznie, że dopiero jakaś tam \"moda na indie\" otworzyła nam oczy (uszy) na istnienie takich cudów dosłownie za miedzą...Ale czy my tu piszemy o gustach większości czy o muzyce? Czy popularność jest wyznacznikiem jakości? Otóż szanowna Pani Redaktor istniało i istnieje spore grono osób dla których po prostu muzyka jest ważna, poszukujących czegoś więcej niż \"popularne\". Czy Pani wie jakim szczęściem było wygrzebanie upragnionej kasety (tak, tak aż się łezka w oku kręci) wyżej wspomnianego zespołu (i nie tylko) spomiędzy za przeproszeniem skarpet na bazarze! Całe szczęście ze istniało MTV które faktycznie w tamtych czasach było stacją nieco bardziej muzyczną ;) Tak więc jeżeli piszemy tu o muzyce to nie sprowadzajmy tak ważnego zespołu do \"mało popularnej w naszym kraju ciekawostki\" bo to nie uchodzi. Apropos ciekawostek: ja usłyszałam po raz pierwszy dEUSA w jakiejś mocno alternatywnej późnowieczornej audycji nadawanej w radiu...rmf :) prowadzący - już nie pamiętam kto gorąco polecał mówiąc o inteligentnym, oryginalnym gitarowym brzmieniu. Był rok 1996. A w roku 2003 w warszawskim empiku była do kupienia cała ich dotychczasowa dyskografia...ps. fanką Karin nigdy nie byłam, aczkolwiek uważam, że jej głos świetnie \"siedzi\" w Slow...do zobaczenia na marcowych koncertach!
Gość: sir_FoX
[5 września 2011]
Też oglądałem klipy dEUSa na niemieckim MTV (kanał drugi na tunerze sat. - Eurosport miałem pierwszy ;) ) w czasach, gdy był to "Music Channel" - "Pocket..." mi się przypomniało może z powodu tego, że to ostatni ich album, który bardzo dobrze pamiętam, znam i lubię - no i miałem go na składance w aucie jadąc na OFFa ;) OK, przyznaje, mogłem użyć każdej wcześniejszej płyty, my mistake. Konkluzja natomiast była słuszna - dEUS to znany zespół wśród wszystkich fanów gitarowego grania ;)
Gość: kidej
[5 września 2011]
Nie no Fox, mysle, ze jednak gros ludzi, ktorzy wskazywali na "Pocket revolution" na jeden ze swoich ulubionych albumow 2005, kojarzylo ich ze wczesniejszych dokonan rowniez. Moge sie oczywiscie mylic, ale imo "Pocket" jest takim samym przykladem zaprzeczajacym temu, ze dEUS jest w Polsce nieznany, jak poprzednie plyty. Te wczesniejsze nawet bardziej - dlatego, ze to byly czasy przedinternetowe, a zarazem czasy, gdy "Suds & soda" w dziennej rotacji w MTV bylo czyms zupelnie normalnym. Wiec z jednej strony bylo trudniej sie 'orientowac', a z drugiej latwo znalezc w TV rozne perly (jesli sie cierpliwie szukalo).

Niezainteresowanych przepraszam za nudy. ;)
Gość: sir_FoX
[4 września 2011]
Ha! I o to mi chodziło ze znajomością tematu, dzięki Kuba, shame on me ;) Jednakże - "Pocket Revolution" w moim odczuciu było albumem w tym 2005/06 roku, który był często przytaczany jako "Mój ulubiony" przez wszystkich indie-fanów, stąd kojarzy mi się z wprowadzaniem "mody na indie" w naszym kraju. Ot, takie skojarzenie. Tak samo odnosząc się do kideja - nie zaprzeczam, że dEUS był znany wcześniej, "Pocket..." użyłem tylko jako przykład zaprzeczający temu, że są w Polsce nieznani.

Jeszcze jedno - było was tam z redakcji 3, 4 osoby, już nie pytam ile na akredytacji - dlaczego nie ma recenzji Twin Shadow? Ja rozumiem, że lubicie dEUS, sam wyszedłem z Twin Shadow po 3 piosenkach, żeby biec na dEUSa, ale kurde, jesteście jakimśtam opiniotwórczym serwisem, nie można się było "podzielić" koncertami, zęby lepiej opisać całość? Taka kolejna konkluzja mi się nasunęła ;)
Gość: kidej
[3 września 2011]
A Pszemcio akurat pisal o "The ideal crash" - tez sporo przed "Pocket".
Gość: kidej
[3 września 2011]
Fox - Kuba Cie dobrze wypunktowal w kwestii dEUSa. Pozwole sobie zacytowac swoj koment:

\"Zareczam, ze przy calej niszowosci Belgow, znam sporo osob pamietajacych, gdy klip do \"Suds & soda\" latal w dziennej rotacji MTV\"

To byly lata 90, grubo przed \"Pocket revolution\", wiec jeszcze raz - ZARECZAM, ze duzo osob \'weszlo\' w \'kult\' dEUS sporo przed wydaniem tej plyty. Nie wiem skad ta \'moda na indie\' w kontekscie akurat \"Pocket\".
Gość: kova
[3 września 2011]
pszemcio to niech idzie spać
kuba a
[3 września 2011]
Serio dEUS wprowadzał jakąś "modę na indie w Polsce"? Nie odnotowałem. Jeśli już, to jest to kapela hołubiona przez dzisiejszych trzydziestoparolatków, którzy poznali ją w drugiej połowie lat 90., ogólnie erze przedinternetowej. Pamiętam doskonale, że zespół ten królował zawsze w wątkach "Wasi ulubieni wykonawcy spoza UK/USA", na długo zanim wydał jakieś "Pocket Revolution". Także diagnoza na tyle chybiona, że dość mocno gryzie się z mądralińskim ciągiem dalszym posta :)
Gość: sir_FoX
[3 września 2011]
pszemcio ma rację - przecież \"Pocket Revolution\" było jednym z albumów wprowadzających \"modę na Indie\" w Polsce. Ogólnie wstyd pisać takie \"recenzje\" koncertów jak ten przy Janerce - lepiej w takich chwilach nie pisać nic niż taki bełt. Poziom opisów festiwalowych drastycznie spadł do poziomu \"nie warto czytać\" od czasów pierwszych opisów z Reading czy Glasto, nie wspominając tych z Offa i Openera 2006. Tą relacje przeleciałem w 9 minut - żenua. Screenagers mniej wkurwia bufoniadą niż w 2004 roku, ale teraz za to bardziej denerwuje mega słabizną merytoryczną. Kiedyś się wkurwiałem na opisy, ale zaciskałem zęby, bo biła z nich olbrzymia znajomość tematu przez autora - teraz uśmiecham się z politowaniem czytając o \"zjawiskach jednoznacznie pozytywnych\". Przykro patrzeć. Chociaż może to ja się starzeję ;)
Gość: pszemcio
[17 sierpnia 2011]
z tym deusem to faktycznie opis z dupy trochę, w czasach Ideal crash to był dosyć znany zespół, nie żeby jakaś gwiazda, ale kto siedział w gitarowej muzyce, ten ich kawałki znał dobrze, choćby z mtv
Gość: moonwalker
[16 sierpnia 2011]
"Nikt nie wybrał się na Sebadoh?"

Byłem i uciekłem po dwóch piosenkach na Emeralds. Nie to, żeby Sebadoh grał źle, ale nie czuło się metafizyki w powietrzu :)
Gość: warna
[16 sierpnia 2011]
DVA spoza namiotu brzmiało bardzo dobrze, za nagłośnienie na tym festiwalu ktoś powinien oficjalne przeprosić, było naprawdę fatalnie.

Hype niespodzianka festiwalu, to mogło być zero, to mogła być rewelacja i rewelacja była. Szkoda, że samej muzyki było jakieś 25 minut.
nieseba
[16 sierpnia 2011]
Kapela ze Wsi Warszawa: (chyba zapomniałem dosłać tej relacji). Widziałem ich trzy razy na żywo i zawsze brzmieli co najmniej dobrze. Jeżeli dobrze pamiętam, zagrali nowy utwór, wybrzmiało trochę rzeczy z Wykorzenienia, przez jakiś czas wspierał ich DJ FeelX, nad głowami samolot wyczyniał jakieś akrobacje - bardzo przyjemny koncert.

Oneida, to była najdziwniejsza decyzja organizatorów, żeby Deerhoof i Oneidę dać w jednym czasie. Tak jak napisałem w relacji, po zasłyszanych opiniach żałuję, że wybrałem Deerhoof.

Hype Williams: do namiotu przyszedłem około 3:20 i załapałem się tylko ku mojej rozpaczy na kilka ostatnich minut koncertu plus zamykającą wszystko zapętloną recytowaną frazę z taśmy. Gdyby koncert trwał do 4:00 - relacja by pewnie powstała.
Gość: krzysiek
[16 sierpnia 2011]
No i dobrze, że nie ma o Oneidzie, bo za każdym razem, jak o tym czytam, to mi się smutno robi (Deerhoof świetny, żeby nie było).

Kuba, fajny, trafny minifelieton o Bieliźnie.

W przypadku Emeralds mam trochę odwrotne spostrzeżenia niż AK - to, że dźwięk był (jak napisał Sebastian) równie słyszalny, co odczuwalny zrobiło dla mnie ten koncert. Jeśli zlewające się z dronami sprzężenia i arpeggia były kwestią skopanego nagłośnienia, to stwierdzam \\\"ignorance is bliss\\\". Po powrocie od razu ściągnąłem ich płytę i muszę powiedzieć, że z płyty mi to nie robi... Ze *zniszczonego* Tangerine Dream została mi kopia Tangerine Dream z fajniejszymi syntezatorami (łot technika). Dam płycie drugą szansę, ale na razie koncert był lepszy (choć i tak pod koniec uciekłem zerknąć na Sebadoh).

Z \\\"rańca\\\" było też dobre DVA ze skopanym nagłośnieniem (wokale i detale ginęły w odbijających po całym namiocie stukających loopach) - pogodne, do tańca, udające ludowe i z masą drobnych udziwnień (generowanie dźwięków przez pocieranie się jackiem po ciele? zwierzodźwiekonaśladownictwo? obłąkany taniec świętego Wita w wykonaniu dziewczyny z zespołu?), no i Kapela dała jeden z lepszych koncertów, jakie widziałem w ich wykonaniu (nie żebym widział ich dużo), fajna setlista.

Nikt nie wybrał się na Sebadoh?

Dobra relacja - trochę późno, ale lepszej dotąd nie czytałem.
Gość: kidej
[16 sierpnia 2011]
@dEUS

"dEUS, czyli najbardziej znany alternatywny produkt eksportowy Belgii, w naszym kraju funkcjonował raczej jako niezbyt popularna ciekawostka wyśledzona przez fanów Karin z The Knife" - to bardzo odwazne stwierdzenie. Zareczam, ze przy calej niszowosci Belgow, znam sporo osob pamietajacych, gdy klip do "Suds & soda" latal w dziennej rotacji MTV, a na koncercie w Proximie (sporo przed wydaniem tej plyty ze "Slow", ktorej tytulu nie pamietam) klub pustkami nie swiecil. Wiec to na pewno nie tak, ze w Polsce dEUS to "ci u ktorych Karin spiewala".

Do reszty relacji w zasadzie nie mam zastrzezen i podoba mi sie jej (moze nawet zaskakujaca) pozytywnosc, malo jest ocen jednoznacznie negatywnych, i dobrze. Strasznie mi sie ta edycja podobala.
Gość: tvvojstary
[16 sierpnia 2011]
Parę uwag:

dwa razy byłem w tym roku zniesmaczony - stanem Kazu oraz występem deusa. Co do Kazu - pierwsze miejsce w katergorii "jestem tak chora/naćpana/zjetlagowana że nie jestem w stanie śpiewać, a grać to raz na trzy kawałki". No i to morderrstwo dokonane na 23... eh... dramat. I nie dziwię się pogłoskom o zakończeniu współpracy, bo jak tak ma wyglądać to nie ma imho sensu.

Natomiast co do deusa to jak na kultowy zespół europejskiego indie lat 90ych wypadli przerażająco miałko. Ja tam w przeciwieństwie do mojej lepszej połowy nigdy nie byłem ich fanem, ale c'mon... i do tego geriatryczna konferansjerka Barmana, który zachowywał się jakby był Bon Jovim.

Z rzeczy pominiętych: Oneida super, Actress świetnie, Sebadoh świetnie.

Jako żem rocznik 87, który siłą rzeczy nie miał szans ogarniać amerykańskiego niezalu pierwszej połowy lat 90ych, to tegoroczny lineup był dla mnei zachwycający oraz zachecający do zagłębiania się w tą scenę. I za to jestem w tym roku Rojkowi najbardziej wdzieczny.

Moja prywatna czołówka to a) Deacon b) Primale c) Polvo d) Neon Indian e) Oneida.

Żałuję, że ominalem Ariela - naprawdę było spoko? Widizałem na Primaverze a ostatnio przez sieć na feście piczforka i było słaaaabo.

I jeszcze jedno pytanie - to Cieślak w niedzielę zagrał w końcu ten tajny gig solo czy nie?
Gość: moonwalker
[16 sierpnia 2011]
Generalnie niezła relacja, odczucia mam podobne (poza tym, że Carsi świetni, a Janerka słabiutki), ale gdzie Oneida? Przecież to był najlepszy gig festiwalu. No i szkoda, że nic nie ma o fenomenie jakim jest Olivia Livki.

A co do wstępu, to publiczności było na pewno więcej niż w ubiegłym roku (chyba, że ja mam problemy z pamięcią), szczególnie w piątek (fani Meszugi) i sobotę (bo Primal+środek weekendu, więc sporo przypadkowych osób przyjechało na piknik).
Gość: ziom
[16 sierpnia 2011]
przegapiliście koncert festiwalu, Oneida...
Gość: M
[16 sierpnia 2011]
a Hype Williams?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także