Glastonbury Festival 2011

Glastonbury Festival 2011: dzień drugi, sobota, 25 czerwca

Rano nad festiwalowym terenem wisiały bardzo gęste chmury. Wszystko wskazywało, że będzie to w Glastonbury kolejny deszczowy i zimny dzień. Jako pierwszy zespół na scenie Johna Peela prezentowała się punkowa formacja Brave Yesterday, której członkowie próbowali jakoś go ogrzać swoją dynamiczną muzyką. I prawie im się to udało – choć pod sceną było jeszcze dość pusto, muzycy dawali z siebie wszystko i szaleli na scenie, jakby to bynajmniej nie był wczesny ranek.

Równie trudne zadanie stanęło przed zespołem Stornoway, który otwierał tego dnia scenę Pyramid. Jego skupiona, kameralna, intymna muzyka nijak nie pasowała do miejsca i pory, ale członkowie grupy i tak byli wyraźnie bardzo zadowoleni. Przed zagraniem ostatniego utworu, sami wyjaśnili dlaczego: graliśmy tu pierwszy raz dwa lata temu, na scenie młodych talentów, mieszczącej się gdzieś w innej wsi. Nawet nie wiecie, jak przyjemnie jest dziś wrócić i nie grać już dla krów, ale dla ludzi. A kiedy na koniec muzycy zaprezentowali swój największy dotychczasowy przebój – wpadającą w ucho, a zarazem wzruszającą piosenkę „Zorbing”, pod największą festiwalową sceną zrobiło się bardzo melancholijnie. Zupełnie jakby był wieczór, a nie wczesny poranek.

Tymczasem pod namiotem Johna Peela do występu gotowi byli już muzycy Yuck. Po tym, co pokazali kilka tygodni temu podczas Primavery wiedziałem, że warto być pod sceną, kiedy na niej staną. I nie zawiodłem się ani trochę. Ci skromni, wyglądający dość niepozornie, choć jednocześnie nieco malowniczo (zwłaszcza perkusista z afro większym niż największy bęben w jego zestawie) muzycy zgotowali publiczności trzy kwadranse muzycznego ognia. Przedstawili sporą cześć swej debiutanckiej płyty, uzupełnionej kilkoma mniej znanymi dodatkami z niezliczonych singli, które mają w dorobku. Bardzo umiejętnie dozowali napięcie – zaczęli od mocnego uderzenia, potem grali coraz ostrzej i mocniej, dochodząc do kulminacyjnego punktu w postaci przebojowej kompozycji „Operation”, by zakończyć swój występ dużo spokojniejszą, wyciszoną kompozycją, zakończoną oczywiście zabawą potencjometrami rozjechanych gitar. Końcówkę słyszałem w tle, biegnąc już – na tyle, na ile pozwalały tonące w błocie kalosze – w stronę Pyramid Stage. Zaczynał się tam bowiem koncert gości zza oceanu, lirycznych punkowców z New Jersey, czyli grupy The Gaslight Anthem. Muzycy wreszcie uwierzyli, że naprawdę są w Europie znani i popularni i że zasługują, by wystąpić na największej festiwalowej scenie. Nie było już po nich widać śladu ubiegłorocznego wycofania i niepewności – czuli się na scenie jak w domu, bawiąc publiczność swoim swobodnym, a jednocześnie ani trochę gwiazdorskim zachowaniem. Zmienił się też nieco repertuar zespołu. O ile w ubiegłym roku można było w nim było znaleźć dużo utworów starszych i mniej znanych, a muzycy jakby celowo unikali najbardziej przebojowych kompozycji z ostatnich dwóch płyt, tym razem było w zasadzie odwrotnie – to właśnie one dominowały w repertuarze, co sprawiło, że gig stał się niemal koncertem życzeń dla każdego wielbiciela tego zespołu.

Tymczasem na scenie w parku Graham Coxon grał punk rock zupełnie innego gatunku – gitarzysta Blur przedstawił trzy kwadranse piosenek ze swych solowych płyt, nie bawiąc się w żadne sentymenty. Mógł przecież spokojnie zaprezentować któryś ze swoich utworów, napisanych dla słynnej grupy, w której występował. Ale muzyk zrezygnował z takiego scenariusza, co sprawiło, że jego występ był bezkompromisowy, antygwiazdorski i kompletnie nieprzebojowy.

Zaraz potem sceną w parku zawładnęli Amerykanie The Walkmen. Zaprezentowali repertuar składający się przede wszystkim z nowszych kompozycji, choć nie mogło w nim oczywiście zabraknąć prawdziwego klasyka, jednego z najważniejszych utworów indie rockowych pierwszej dekady XXI wieku – piosenki „The Rat”. Ale nawet bez tego koncert i tak mógł spokojnie zebrać najwyższe noty, bo był oparty na żarliwości i precyzji. Tą pierwszą reprezentował oczywiście głównie wokalista, ubrany w nienaganny, trzyczęściowy garnitur w kremowym kolorze. Niby cały czas stał po prostu przy mikrofonie, ale wystarczyło na niego spojrzeć, żeby przekonać się, jak mocne emocje targają nim podczas wykonywania kolejnych kompozycji, gdy od spokojnego śpiewania gładko przechodzi do pełnego desperacji krzyku, po czym płynnie wraca z powrotem. Precyzji trzymali się pozostali członkowie grupy, skromnie ukryci po bokach i z tyłu sceny. Zapatrzeni we własne instrumenty nie pozwalali sobie ani na chwilę beztroskiej improwizacji, choć jednocześnie dostarczali poszczególnym kompozycjom mnóstwo energii, nawet więcej niż mają jej wersje studyjne.

Na Other Stage swój występ zaczynali ich krajanie z zespołu Jimmy Eat World. Po genialnym występie na odbywającym się tydzień wcześniej Hurricane wiedziałem, że stać ich na bardzo wiele. Co więcej, pierwsze minuty tego koncertu, pierwsze wielkie przeboje, które zabrzmiały ze sceny, wskazywały na to, że i tym razem artyści utrzymają stały wysoki poziom, który zaprezentowali w Niemczech. Ale już po kilku utworach zdecydowałem się zrezygnować z reszty tego koncertu. Nie było to łatwe, bo wciągał i porywał, ale bardzo mi zależało, żeby zobaczyć od początku do końca The Horrors pod namiotem Johna Peela. Niestety, nie był to do końca dobry pomysł – muzycy tej angielskiej grupy, przygotowujący się właśnie do wydania swej kolejnej płyty, skupili się praktycznie tylko na nowych kawałkach. Raz, że jeszcze ich wówczas nie znałem, dwa – sami muzycy zdawali się wykonywać je ze sporą dawką niepewności i wahania. Dość powiedzieć, że daleko było temu występowi do siły i zdecydowania, które znałem z poprzedniej trasy koncertowej tej grupy. I pożałowałem szybko, że nie zostałem jednak do końca na występie Amerykanów.

Szybko jednak znalazłem pocieszenie. Oto bowiem zaraz zaczynał się występ gwiazdy sobotniego „secret show” na scenie w parku – zespołu Pulp. Wokół tego koncertu już od kilku godzin panowało prawdziwe szaleństwo. Oczywiście całkiem zrozumiałe, zważywszy na pozycję tej grupy w Wielkiej Brytanii. Gdy tylko okazało się, że niezapowiadana wcześniej na żadnych plakatach – co już samo w sobie było podejrzane i dziwne, bo skoro zespół reaktywował się nieoczekiwanie po dekadzie uśpienia, jakież jest lepsze miejsce do przypomnienia o sobie rodzimej publiczności, jak nie Glastonbury właśnie – formacja wystąpi na scenie w parku, natychmiast ruszyły tam prawdziwe tłumy. Miejsce pod tą mikroskopijną, w porównaniu z innymi festiwalowymi arenami, sceną oczywiście natychmiast się zapełniło, publiczność zaczęła się więc gromadzić na zboczu mieszczącego się nieopodal wzgórza, żeby stamtąd podziwiać koncert. A było na co popatrzeć. Muzycy szybko udowodnili, że nadal są w znakomitej formie, a więc kolejne piosenki brzmiały wspaniale. W znakomitej formie był również Jarvis Cocker, który przed rodzimą publicznością popisywał się jeszcze bardziej niż kilka tygodni wcześniej w Hiszpanii. Popisywał się z gracją i klasą, na jaką stać tylko jego – zdarzało się wręcz, że jego pełne autoironii, a momentami nawet delikatnego szyderstwa, anegdoty, zapowiadające poszczególne utwory, były dłuższe od nich samych.

W kontekście tego znakomitego występu nic, co do końca tego dnia wydarzyło się jeszcze na scenach w Glastonbury nie mogło już wzbudzić jakiegoś wielkiego zachwytu. No bo przecież nie występ jednego z najbardziej infantylnych zespołów na scenie indie rockowej, White Lies. Muzycy z zapałem wartym zdecydowanie lepszej sprawy prezentowali ze sceny swoje patetyczne hymny o śmierci, robiąc przy tym poważne miny. Przodował w tym oczywiście wokalista grupy, ubrany wypisz wymaluj jak na pogrzeb.

No bo przecież nie występ headlinera dnia, formacji Coldplay, która na Pyramid Stage prezentowała swój najnowszy materiał, uzupełniony wielkimi przebojami z przeszłości. Wszystko sprawiało bowiem podczas tego koncertu wrażenie skrajnego wykoncypowania i wystudiowania, nie było tam ani krzty naturalności i autentyzmu. Na dodatek zespół niemal zakatował publiczność nowymi utworami, a sprawę pogorszyły jeszcze bufonowate słowa wokalisty grupy, który zapewnił widzów: wiemy, że na razie nie znacie tych utworów, ale za rok to będą wasze ulubione piosenki. Co gorsza, Martin miał chyba sporo racji.

No bo przecież nie występ Szkotów z Glasvegas, którzy tego wieczoru zamykali program sceny w namiocie Johna Peela. Co prawda ten koncert był o niebo lepszy niż rozpaczliwy kataklizm, który muzycy, a zwłaszcza wokalista grupy, zafundowali tydzień wcześniej na Hurricane, ale do zachwytów i tak było bardzo daleko. Wciąż widoczne było, że lider zespołu nadal nie okiełznał swego nałogu, a oglądanie jak w dramatyczny sposób poniżał się na scenie, nie mogło być w żaden sposób przyjemne. Jedyne, co w miarę ratowało ten występ to fakt, że tym razem chociaż pozostali muzycy grupy byli w nieco lepszej formie, ale to niewielkie pocieszenie.

Przemek Gulda (31 lipca 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także