Primavera Sound 2011
Dzień 2: piątek, 27 maja 2011
Javiera Mena (Red Bull Bus Tour)
Zamiast drzemki w porze poobiedniej sjesty wybrałam się na Placa de la Catedral, gdzie w kiczowatym autobusie Primavery w sąsiedztwie gotyckiej świątyni do przysłowiowego kotleta przyszło grać kilku mniej istotnym postaciom z line-upu tegorocznego festiwalu. Jako ostatnia pojawiła się na autobusie chilijska gwiazdka pop, Javiera Mena, której zeszłoroczny album „Mena” zaliczam do grona jednego z sympatyczniejszych, egzotycznych wydawnictw 2010. Wizualnie Chilijka okazała się mocno przereklamowana (seksowna to ona raczej nie jest), muzycznie niespecjalnie mogła rozwinąć skrzydła, choć było widać było, że ograniczenia tego typu występu trochę ją krzywdzą. (kw)
The Fiery Furnaces (Llevant stage)
Rodzeństwo Friedbergerów zamieniło się, o zgrozo, w „rodzeństwo” White’ów. Kiedyś grali ładny, inteligentny, zakręcony pop, ocierający się o klasyczny smak indie rocka, teraz nawet cudne „Tropical Ice-Land” zostało zarżnięte przez garażowe gitary i stylizowane niechlujstwo. Eleanor w dalszym ciągu jest piękną kobietą i porządną wokalistką, ale tak pomyślanego gigu The Fiery Furnaces nie uratowałyby nawet efekty specjalne rodem z Hollywood. Scena Llevant oddalona o jakiś kilometr od San Miguel i głównego wejścia wymagała poświęceń (ile razy można pokonywać taki dystans?), których muzykujące rodzeństwo nie było w stanie adekwatnie wynagrodzić. (kw)
James Blake (Pitchfork Stage)
James Blake feat. M. Ward – tak należy zatytułować ten gig, ponieważ koncert amerykańskiego pieśniarza znów zakłócał wykonawcę ze sceny Pitchforka, a że Blake grał cicho i nie był zbyt dobrze nagłośniony, było to wyjątkowo irytujące. Inna sprawa, że ta niedogodność nie jest winna obnażeniu całej miałkości płytowego Blake’a, którego dwa najciekawsze utwory to cover piosenki Leslie Feist i reinterpretacja tajemniczego utworu „Where To Turn”, wyprodukowanego przez ojca Jamesa lata temu. Może DJ set następnego dnia wyszedł Anglikowi lepiej i trochę go zrehabilitował. Nie wiem, nie chciało mi się sprawdzać. (kw)
Był nadzieją dość sztucznej szuflady post-dubstepu, a stał się popowym debiutem roku. Ta przemiana chyba nie służy jego występom, bo pamiętam entuzjastyczne opinie na temat Jamesa Blake’a na żywo podczas krakowskiego Unsoundu, a na Primaverze konsekwentnie raził ze sceny nudą. (ak)
Ariel Pink’s Haunted Graffiti (Pitchfork stage)
Ariel Pink to stuprocentowy psychol, którego ze szczerym podziwem przez sporą część koncertu podglądał nawet sam Wayne Coyne i paru innych muzyków Koleś to skrzyżowanie rock’n’rollowego gwiazdora w starym stylu – trochę wczesny Bowie, trochę Morrison, trochę Johnson z AC/DC. Śpiewa od niechcenia, przerywa gig, by zapalić piątego w ciągu pół godziny papierosa, zachowuje się jak przybysz z innej planety. I to jest w sumie zajebiste. Ariel Pink’s Haunted Graffiti na scenie Pitchforka to czołówka tegorocznych koncertów Primavery – rzecz niesamowicie pozytywna, radosna i wariacka. Brakowało mi kilku świetnych kawałków ze starych płyt Ariela, ale te nowe kompozycje też są przecież rewelacyjne i równie genialnie brzmią na żywo. (kw)
Arto Lindsay (Auditori)
Występ Arto Lindsaya w Auditori był niezwykle kameralny, bo trzeba przyznać, że festiwalowicze wybierali Belle&Sebastian czy Low. Ale ci, którzy zdecydowali się jednak zobaczyć występ tej chodzącej legendy muzyki tylko na tym zyskali, bo po długich owacjach wszyscy mieli możliwość potańczenia pod sceną z samym Arto do piosenki, którą wykonywał jako bis. Repertuarowo artysta trzymał się albumów z lat 90, które odznaczały się silnym wpływem tropicalii (radzę sprawdzić, komu produkował płyty…), jednak zostały okraszone wpływami sceny eksperymentalnej. Zapewne zostały one wyniesione z doświadczeń zarówno grania z Johnem Luriem, udzielania się w środowisku związanym z ruchem no-wave, jak i noise’owo-industrialnymi inspiracjami (dziwnym trafem jest autorem epilogu biografii… Einsturzende Neubauten). Uczta dla uszu była przerywana uroczą konferansjerką artysty, pełną ciepła i poczucia humoru. Szkoda, że ten występ nie odbył się pod palmami, ale nie można mieć wszystkiego. (ak)
Belle & Sebastian (San Miguel stage)
Kolejna rzecz z serii: już to widziałam. W Warszawie w dodatku Belle & Sebastian brzmieli dużo fajniej, grali z większym rozmachem, a Murdoch miał lepszy kontakt z publicznością w kameralnej Stodole niż na otwartej przestrzeni okolic sceny San Miguel. Także tym razem nie obyło się bez stałego punktu programu, czyli wyciągania z publiczności fanów, którzy otrzymali medale za taniec w rytm muzyki szkockiej grupy. Murdoch zanucił przy „Legal Man” fragment „Common People” i już wiadomo, kto miał być tego wieczoru gwiazdą w Barcelonie. (kw)
Low (ATP stage)
Nie jestem fanem Belle and Sebastian, więc słysząc o konkursach tańca i innych wypełniaczach niezbyt ciekawej dla mnie muzyki stwierdziłam, że po świetnym Arto Lindsayu czas się może wyciszyć, szczególnie że słyszałam wiele dobrego o nowej płycie Low. Na pewno dało się odpocząć, jednak nic specjalnie nie przykuło mojej uwagi. No może oprócz tego, że pierwszy raz coś mi nie stykało w nagłośnieniu na scenie ATP – gitary wydawały się dość płaskie. Mam nadzieję, że to faktycznie wina akustyka. Nie omieszkam sprawdzić na Offie. (ak)
Shellac (ATP stage)
Brud, latające ziemniaki (gruszki, BATATY?), crowdsurfing, mnóstwo męskiego potu i niecenzuralnych słów. Zresztą bez tych ostatnich ciężko cokolwiek napisać o występie tego tria, bo jak wiadomo zawsze „JADĄ NA PEŁNEJ K***”. Wyjątkowość tego gigu wśród innych koncertów polegała na tym, że dzięki odwołaniu Autolux, które było następne w kolejce na scenę ATP, Shellac mógł grać dłużej niż to było zaplanowane. Oczywiście Steve Albini z kolegami nie zmarnowali ani sekundy i zaprezentowali set będący świetnym przekrojem przez twórczość grupy z stałym punktem całego programu – wieńczącym całość „The End Of The Radio”. Kto poszedł na Deerhunter ten skiśnie. (ak)
Pulp (San Miguel Stage)
W zeszłym roku byłam niesamowicie pozytywnie zaskoczona fajnym gigiem The Charlatans, dla którego poświęciłam Built To Spill. Mimo to, odjeżdżając z Barcelony (z nastawieniem, że jakkolwiek było fajnie, to mój pierwszy i ostatnim raz na tym festiwalu, bo nie jestem fanką tego typu spędów) zakomunikowałam, że następnym razem na Primaverę przyjeżdżam, gdy w line-upie znajdzie się punkt pt. Pulp performing „Different Class”. Słowo się rzekło. Spędziłam 2 godziny, by stać przy barierkach i przez 2 minuty „Do You Remember The First Time?” stałam 3 metry od podestu, na którym grał zespół. Potem się stamtąd ewakuowałam. Dwa dni przed koncertem w Barcelonie Pulp zagrali swój pierwszy po reaktywacji występ we Francji, na imprezie o uroczej nazwie Le Bikini. Na Primaverze odtworzyli tamtą setlistę, odejmując od niej epicki bis, który zagrali wcześniej (we Francji grali w sumie 20 utworów!). Nic nie zmieni jednak faktu, że przez czternaście piosenek Pulpu, mając świadomość, iż uczestniczę w tym wydarzeniu o jakieś 15 lat za późno, poczułam się jak na Glastonbury w połowie lat 90. W przeciwieństwie do weteranów z Pixies, którzy rok temu w Barcelonie odrobili stuprocentową pańszczyznę, Jarvis Cocker był tym Jarvisem, którego fani pamiętają i kochają. Był dowcipny i zaangażowany, wybrał z zespołem świetny zestaw piosenek (choć wiadomo, że indywidualnie dla każdego istnieje jakiś lepszy i bardziej ukochany). Tradycyjnie za chudy Cocker podczas koncertu na pewno spalił sporo kalorii. Na scenie San Miguel działo się też dużo pozamuzycznych atrakcji – tylko na koncercie Pulp można było oświadczyć się dziewczynie (która wyglądała na przekonaną, że to Jarvis prosi ją o rękę), a potem rozbrajająco wykonać „najmniej odpowiednią w tej chwili piosenkę” („Underwear”), wypić szampana za zdrowie legendarnych Suicide i poprzeć hiszpańską rewolucję (protestującym zadedykowane zostało „Common People”). W Warszawie kilka tygodni temu widziałam spektakl Sufjana Stevensa, po którym „każdy następny koncert będzie już tylko gorszy”, ale piątkowa noc na Parc del Forum i występ Pulp to był koncert mojego życia. (kw)
Reaktywacja Pulp zgromadziła chyba największą publiczność podczas festiwalu. W imię sentymentu kilkanaście tysięcy ludzi odśpiewało „Common People” ze stadionowym zacięciem. Takie rzeczy trudno ocenić obiektywnie, bo tutaj w grę wchodzi już psychologia tłumu i inne nieczyste zagrania na umysłach festiwalowiczów. Na pewno na tej reaktywacyjnej trasie mamy do czynienia z powtórką dokładnie z tego, co można zobaczyć na nagraniach z lat 90. Wielki migoczący baner, kołyszący biodrami Jarvis Cocker i w miarę sprawni instrumentaliści. Podobno nie zagrali tylko dwóch utworów z „Different Class”, całe szczęście nie znalazło się wśród nich epickie „F.E.E.L.I.N.G. C.A.L.L.E.D. L.O.V.E.” Ludzie chcieli przebojów, więc dostali prawdziwe, solidnie wykonane greatest hits gwarantujące dobrą zabawę. Czego więcej od nich chcieć? (ak)
Battles (Ray Ban stage)
Spotkałam się z opiniami, że występ Battles na Primaverze sprzed paru lat był jednym z najlepszych w historii festiwalu. Niestety nie miałam okazji zobaczyć ich w ramach trasy promującej ich świetny debiut (w Polsce kolidowali z Elvisem Costello), więc ze sporym zaciekawieniem wyczekiwałam tego koncertu. Zacznijmy od tego, że teraz to już trochę inny zespół. Po odejściu Tyondaia Braxtona ich twórczość powędrowała w bardziej melodyjną, wręcz popową stronę, więc wyświetlane na telebimach przed występem urywki zeszłorocznego Pet Shop Boys nie gryzły się tak bardzo, jak mogłoby się wydawać. Obecnie ich brzmienie można opisać jako połączenie Animal Collective z okolic „Strawberry Jam” z math rockiem i charakterystycznymi kosmicznymi klawiszami albo bardziej radykalnie jako walnięcie fanom Shellaca workiem brokatu po twarzy. Jakkolwiek by to określić, jest to na pewno świeża muzyka zagrana z ikrą i z pasją. Kupuję to Battles w cekinach. (ak)
Komentarze
[13 czerwca 2011]
[10 czerwca 2011]