Coachella Festival 2011

Dzień 3: niedziela, 17 kwietnia 2011

Ostatni dzień festiwalu rozpoczął się jeszcze wcześniej niż poprzednie, tak jakby organizatorzy chcieli dać szansę na występ jak największej liczbie zespołów. Znakomicie wykorzystała ją formacja Good Old War, która rozpoczęła występy na scenie Outdoor Theatre. Młodzi muzycy zaprezentowali krótki, ale obfity w atrakcje program, wypełniony bardzo archaicznym graniem, które można umieścić gdzieś między country, folkiem i boogie. Całkowicie akustyczne brzmienie i użycie nietypowych instrumentów sprawiło, że można było mieć wrażenie przeniesienia w stare, dobre, niekoniecznie wojenne, czasy. Na koniec zdarzyła się rzecz dość niezwykła – do wykonania ostatniej piosenki wokalista zaprosił… własnego ojca (to zawsze było jego wielkie marzenie – tłumaczył), który znakomicie poradził sobie w roli jednoosobowego chórku.

Równie niedzisiejszo i równie akustycznie wypadła otwierająca w niedzielę występy w namiocie Gobi Eliza Doolitle. Przebrana w indiański pióropusz wykonała kilka mocno zabarwionych na soulowo ballad, adorując publiczność w przerwach między utworami. Tymczasem na scenie Mojave rozpoczął się występ nowojorskiego mistrza nietypowego country, Phosphorescenta. Artysta już dawno przestał występować samodzielnie – wraz z nim stanęło na scenie kilku muzyków. Razem zaprezentowali porywający zestaw akustycznych kompozycji, nawiązujących do najlepszej tradycji gatunku. Artysta dość wyraźnie podzielił swój występ na dwie części – najpierw przedstawił kilka nowszych, dużo radośniejszych kompozycji, potem zaś przyszedł czas na krótką wyprawę w przeszłość, w krainę muzyki o wiele smutniejszej i delikatniejszej. Nieoczekiwanym bohaterem koncertu okazał się klawiszowiec zespołu. Po pierwsze odróżniał się od reszty muzyków swoim image: obok kilku typowych, brodatych country’owców, stanął bowiem zadeklarowany fan metalu, z długimi włosami i w koszulce jednej z norweskich gwiazd ekstremalnej odmiany tej muzyki. Na dodatek nie sposób było oderwać od niego wzroku – siedząc za swoim instrumentem, nawet w dość spokojnych momentach, uprawiał bardzo zawzięty headbanging.

Mimo że pora była jeszcze dość wczesna, a upał trudny do wytrzymania, na festiwalowym terenie zaczęło się pojawiać coraz więcej widzów – mocnym magnesem dla wielu z nich okazał się występ artysty znanego jako Twin Shadow – świeżo namaszczony na najbardziej oryginalnego kontynuatora tradycji nowofalowej artysta, wspomagany przez kilku muzyków, przedstawił bardzo rzetelnie zagrany występ, który jednak raczej nie porywał. W namiocie obok występował z kolei jeden z popularniejszych ostatnio białych wykonawców okołohiphopowych, Plan B. Ubrani jak na wesele muzycy postawili na żywe i bardzo dynamiczne granie, co przypadło publiczności do gustu. Zachwyt wzbudziły zwłaszcza utwory oparte na motywach klasycznych przebojów sprzed lat, np. „Stand By Me”.

Na scenie Outdoor Theatre swoją nienarzucającą się i dość spokojną muzykę grała w tym czasie Menomena, której udało się zgromadzić pod sceną spory tłum. W międzyczasie w obu namiotach zrobiło się mocno tanecznie. W Mojave występowała grupa MEN, której członkowie byli ubrani w specjalnie uszyte kostiumy, mocno nawiązujące do estetyki z lat osiemdziesiątych. Ich muzyka też spokojnie mogłaby powstać w tamtej dekadzie. Mocny, taneczny rytm, rockowe, choć łagodnie brzmiące partie gitar i bardzo dziewczęcy tembr głosu wokalisty – nic dziwnego, że niektórzy porównują, nieco na wyrost oczywiście – ten zespół do Erasure. Dużo bardziej wyrafinowane taneczne dźwięki zabrzmiały w Gobi za sprawą Delorean – rytmy generował tu żywy perkusista, a brzmienie było dużo bardziej urozmaicone. Nic więc dziwnego, że namiot był pełen ludzi tańczących przez całe trzy kwadranse.

Chwilę później nastąpiła tu jednak bardzo daleko idącą zmiana klimatu – na scenie byli już gotowi punkowi weterani z zespołu OFF! Iście gwiazdorski skład i świetna muzyka, którą zespół zaprezentował na swych singlach gwarantowały świetną zabawę. I tak rzeczywiście było, choć była to zabawa zgoła inna od tej, która miała miejsce w tym namiocie kilka minut wcześniej. Ba, inna od wszystkiego, co działo się na tym festiwalu. Muzycy OFF! byli trochę jak przybysze nie z tego świata – nie dość, że zafundowali widzom bardzo mocną, dwudziestominutową pigułkę skondensowanego punk rocka, na dodatek Keith Morris, jak przystało na punkowego wokalistę, między utworami nie przestawał mówić do publiczności. I bynajmniej nie opowiadał jej banałów o tym, że jest najlepszą publicznością, przed którą zdarzyło mu się grać. Nic z tych rzeczy. Zgodnie ze starą dobrą punkową zasadą, że nie chodzi tylko o muzykę, serwował prawdziwe punkowe kazania o ważnych pod względem społecznym i politycznym sprawach. To było dwadzieścia minut, które w żaden sposób nie pasowało do całej reszty festiwalu. I dlatego było tak ważne i ciekawe.

Po chwili w namiocie Mojave zagrał zespół, który sprawił, że przez moment lekko wykolejony festiwal wrócił na standardowe tory – była to powracająca po wielu miesiącach scenicznego niebytu formacja CSS. Wróciła i od razu przypomniała, z czego jest najbardziej znana – był to jeden z najbardziej energetycznych występów na tym festiwalu. Wokalistka grupy w pełni potwierdzała opinie, że jest jedną z największych wariatek na scenie alternatywnej. Zaczęło się oczywiście od standardowej przebieranki – weszła na scenę w czymś, co przypominało skrzyżowanie kostiumu torreadora i mariachi. Ale już w drugim utworze efektownie zdarła to z siebie, zostając do końca koncertu w kusej koszulce i szortach. To, co wyprawiała na scenie doprawdy trudno opisać: szpagaty, skoki i wielokrotny stage diving wprost w ramiona publiczności to tylko kilka z jej licznych pomysłów na to, żeby koncert był świetnym widowiskiem. Na tyle świetnym, żeby przysłonić drobny problem – zespół bardzo długo nie nagrał żadnej nowej piosenki, a tych kilka premier, które zaprezentował w Indio nie robiło jakiegoś przesadnie dobrego wrażenia.

Na scenie Outdoor Theatre trwał w tym czasie krótki przegląd dzisiejszego stanu sceny post-emo. Najpierw zaprezentowała się tam formacja City And Colour, która na żywo wypadła nieporównywalnie mocniej niż na swych spokojnych przecież, a w dużej mierze wręcz akustycznych płytach. Kilku muzyków o wyglądzie nieco wyrośniętych nerdów, okazało się mieć w sobie o wiele więcej energii niż wskazywałyby na to pozory. Ale to był dopiero początek – prawdziwe szaleństwo rozpoczęło się dopiero, gdy na scenie stanęli muzycy kapeli Jimmy Eat World, której kilka lat temu udało się przedrzeć z pierwszej ligi niezależnego emo na muzyczne salony. Choć od tego czasu mieli lepsze i gorsze momenty i płyty, na koncercie wypadli bardzo dobrze, prezentując cały zestaw swoich wielkich przebojów, odśpiewanych od początku do końca przez szalejącą pod sceną publiczność.

Po tym koncercie na dwóch największych festiwalowych arenach w prawie dokładnie tym samym czasie występowały dwa ciekawe zespoły. Fakt, że każdy był z innej bajki, ale oba zasługiwały na uwagę, wybór był wiec bardzo trudny. Ci, którzy zdecydowali się podejść pod główną scenę, byli świadkami bardzo tryumfalnego powrotu do życia martwej przez dobre pięć lat formacji Death From Above 1979. Dwóch Kanadyjczyków dało doprawdy zachwycający pokaz tego, co można zrobić, kiedy ma się do dyspozycji tylko bas, perkusję i mnóstwo wściekłej energii. Tu nie było czasu i miejsca na żadne niuanse i sentymenty, były tylko: potężny hałas, głośny wrzask i pierwotna, surowa siła, tkwiąca w prostym rytmie. Może i ładnie wyglądało, że muzycy zaczęli koncert ubrani w kontrastujące kolory – jeden na biało, drugi na czarno, ale już po chwili zerwali z siebie koszulki, tak jakby nawet one krępowały potworną energię, którą mieli w sobie. Bez wątpienia był to jeden z mocniejszych i głośniejszych fragmentów tego dnia, a może wręcz całego festiwalu.

W tym kontekście propozycja grającej tuż obok formacji Best Coast wydawała się nad wyraz spokojna i niemal wyciszona. Niedawni debiutanci, bohaterowie muzycznych blogów, zaprezentowali się z bardzo dobrej strony, a ich brudne, acz mocno przecież kameralne brzmienie świetnie sprawdziło się na dużej scenie.

Na tych, którzy mieli ochotę potańczyć, w namiocie Gobi czekali już Foster The People. Sądząc po gigantycznym tłumie, który zgromadził się pod sceną, zespół już teraz, zanim jeszcze ukazała się jego debiutancka płyta, stał się sporą gwiazdą. I nic dziwnego, jego wpadająca w ucho muzyka jest przecież wprost zaraźliwie przebojowa. Na scenie zespół wypada bardzo dobrze, wszystko wskazuje wiec na to, że droga do wielkiej sławy stoi przed nim otworem.

Na Outdoor Stage zaczynał się w tym czasie koncert The National, zespołu, który powoli staje się już prawdziwym żyjącym klasykiem i który na dodatek nie gra złych koncertów, ba, nie gra nawet koncertów przeciętnych. Każdy ich występ to naładowana świetną muzyką i mocnymi emocjami pigułka, którą można, a może nawet powinno się, przyjmować dowolną ilość razy. Tym razem nie było inaczej – zespół wypadł znakomicie, prezentując krótki zestaw perełek ze swego bogatego katalogu, koncentrując się raczej na tych mocniejszych i bardziej dynamicznych kompozycjach.

Tymczasem tuż obok, na głównej festiwalowej scenie kończył się właśnie koncert Duran Duran, zwiastujący tryumfalny powrót tej grupy do aktywnej działalności. Zespół wypadł jak na gwiazdę przystało – zaprezentował mocny repertuar, w którym nowe kompozycje z nader udanego albumu przeplatały się z wielkimi przebojami sprzed lat. Na dodatek zaprezentował go w bardzo spektakularny sposób, choćby za sprawą niezwykle bogatych, momentami wręcz orkiestrowych aranżacji. Tak właśnie, w bardzo zaskakujący sposób, zespół kończył swój koncert, grając symfoniczną wariację na temat jednego ze swoich największych przebojów, piosenki „ A View To A Kill”, która na koniec przeszła w klasyczną wersję tej niestarzejącej się ani trochę, mimo upływu lat, kompozycji.

W tym czasie sporo działo się też w namiotach: w Gobi występował zespół Lightning Bolt. I jeśli komuś wydawało się, że kilkanaście minut wcześniej formacja Death From Above 1979 postawiła wysoko poprzeczkę w kwestii ostrego i radykalnego grania, ten duet przeskoczył ją bez trudu, ze sporą rezerwą. Bo choć formuła jest prawie taka sama: bas, perkusja i moc, to Lightning Bolt jest nie od dziś znane jest z tego, że potrafi z tych elementów ulepić coś absolutnie nieludzkiego. Nie inaczej było tym razem: perkusista w budzącej niepokój masce, grający, jakby miał z sześć, a nie dwie ręce i z pozoru zupełnie spokojny basista zamienili na kilkanaście minut Gobi w prawdziwe piekło.

Ten, dla kogo to było o wiele za mocne, miał w tym momencie co najmniej dwa wyjścia do wyboru: Ratatat w Mojave albo Chromeo w Outdoor Theatre. Ci pierwsi grali w zasadzie bez wielkich dodatkowych fajerwerków, ale i tak wypadli bardzo dobrze. Ci drudzy, na dużo większej scenie, udowodnili w pełni, że znajdują się na właściwym miejscu. Ich koncert już od samego początku przebiegał z wielką klasą – na scenę wyszedł trzyosobowy dziewczęcy chórek, który wyśpiewał zabawne intro, z powtarzaną wielokrotnie nazwą zespołu jako całym tekstem.

Przywołani w ten sposób muzycy nie mieli innego wyjścia, jak tylko pojawić się na scenie. I rzeczywiście, za moment byli już na swoich stanowiskach, za znanymi z wcześniejszych koncertów stojakami w postaci nóg damskich manekinów. A potem zamienili teren pod sceną w wielką dyskotekę za pomocą swoich, idealnie nadających się do tańca, kompozycji.

Ale nie było za dużo czasu, żeby tańczyć – na największej festiwalowej scenie zaczynał się właśnie koncert The Strokes. Widać było już od pierwszych minut, że muzycy znakomicie przygotowali się na swój powrót. Byli perfekcyjnie zgrani i pełni energii. Mając z pewnością świadomość, że publiczność czeka przede wszystkim na starsze kompozycje, nie przesadzali z kawałkami z „Angles”, a wręcz przeciwnie – dość intensywnie eksploatowali swoje trzy wcześniejsze płyty, wybierając z nich te najbardziej popularne piosenki. Efekt był znakomity – właśnie za tym zdążyli się przecież poważnie stęsknić wszyscy fani zespołu przez długie miesiące jego nieobecności. I to właśnie dostali, co ewidentnie ucieszyło chyba wszystkich pod sceną.

Zgoła inne wrażenia czekały natomiast na tych, którzy zdecydowali się raczej na wizytę pod sceną Outdoor Theatre, gdzie występowała PJ Harvey. Artystka, co było do przewidzenia, skoncentrowała się przede wszystkim na materiale ze swej najnowszej płyty. Na żywo zabrzmiał on bardzo mocno, choć nietrudno było oprzeć się wrażeniu, że jednak dużo bardziej pasowałby do jakiejś eleganckiej sali koncertowej niż na plenerową scenę. Sama artystka też zdawała się jakby rozproszona i nieobecna. Ale mimo to był to i tak jeden z ciekawszych koncertów na tym festiwalu.

Zanim PJ Harvey skończyła grać, ma głównej scenie rozpoczął się występ, który w pewien sposób unieważnił wszystko, co zdarzyło się wcześniej w ramach tegorocznej Coachelli. Kanye West pokazał, że jest artystą zupełnie innej kategorii i z totalnie innego świata: wieloosobowy chór, spory zespół taneczny, mnóstwo instrumentalistów i – w zupełnie dosłownym tego słowa znaczeniu – fajerwerki. To było porywające i olśniewające widowisko, ale można było odnieść wrażenie, że trochę jednak nie pasowało do tego festiwalu.

Publika, która chciała na koniec potańczyć przy nieco bardziej alternatywnej muzyce miała dwie rożne opcje w namiotach. Gobi oferowała tę bardziej mroczną – grali tam She Wants Revenge, a Mojave proponowała brutalne klimaty – prezentowała się tam z kolei grupa The Presets. Te trzy koncerty skończyły się niemal dokładnie w tym samym momencie. I to był właściwie koniec tegorocznej Coachelli.

Przemek Gulda (23 maja 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także