Coachella Festival 2011

Dzień 1: piątek, 15 kwietnia 2011

Jesteśmy chyba najbardziej nieodpowiednio ubranymi ludźmi na tym festiwalu – zaczął koncert swojego zespołu wokalista grupy Hurts. Rzeczywiście, coś było na rzeczy: wymuskani angielscy dandysi w dopasowanych garniturach nijak nie pasowali do publiczności, preferującej zgodnie z potwornym upałem styl raczej plażowy. Ale wystarczyły pierwsze takty największego przeboju grupy, piosenki pod bardzo adekwatnym do panującej w Indio sielanki tytułem „Wonderful Life”, żeby wszyscy, którzy zameldowali się pod sceną tak wcześnie, natychmiast ruszyli do tańca. Anglicy wystąpili w powiększonym składzie i przez pół godziny urządzili publiczności, mimo wczesnego popołudnia, niezłą, bardzo sentymentalną dyskotekę.

Równie tanecznie rozpoczął się festiwal na scenie obok – prezentowała się tam formacja o zastanawiająco infantylnej nazwie New Pants. Spory skład zaproponował dość dynamiczne granie z wyrazistym rytmem, które spotkało się z bardzo dobrym przyjęciem publiczności.

Zanim skończył się ten koncert, ruszyła także druga co do wielkości festiwalowa scena – Outdoor Theatre. Jako pierwsza zaprezentowała się tam formacja The Rural Alberta Advantage. Trójka Kanadyjczyków wypadła znakomicie – zaprezentowali trwający prawie trzy kwadranse zestaw kompozycji z obu swoich płyt, dodając do nich mnóstwo energii i żarliwości. Nie są to piosenki o niczym, ich świetnie napisane teksty to wszak poruszające historie o ważnych, choć często bolesnych sprawach i uczuciach, silnie wpisane w scenografię kanadyjskiej prowincji. Nie można ich zatem po prostu odśpiewać. I rzeczywiście Kanadyjczycy byli od tego bardzo dalecy. Widać było od razu, że w każdej minucie tego koncertu dawali z siebie wszystko. Publiczność natychmiast doceniła tę szczerość, śpiewając wraz z wokalistą wszystkie teksty.

Kiedy Kanadyjczycy skończyli swój naładowany emocjami koncert, festiwal był już rozpędzony na dobre – na każdej scenie coś się działo i z reguły było to coś ciekawego. Na dwóch największych scenach występowały więc niemal jednocześnie dwie amerykańskie kapele, które mimo sporego potencjału wciąż nie mogą przebić się do czołówki sceny alternatywnej. Na nieco mniejszej scenie występowała grupa, która się już o to otarła, ale tylko przez chwilę – nowojorska formacja !!!, dająca tym koncertem wyraźnie do zrozumienia, że jest już zupełnie gdzie indziej niż w chwili swej największej popularności. Po radosnym dance punku sprzed lat nie zostało dziś nawet śladu – pięciu białych mężczyzn z niemal bliźniaczymi łysymi zakolami i towarzysząca im czarnoskóra wokalistka, przedstawili zestaw mrocznych, tanecznych kompozycji, które jednak nie porywały ani nie przekonywały do końca. Podobne trudności ze zrobieniem wrażenia na publiczności mieli muzycy grupy Moving Units, grający w tym samym czasie na głównej scenie. Mimo sporych starań: wokalista był przebrany w niezwykły, biało-czarny, powłóczysty kostium i usilnie próbował nawiązać kontakt z publicznością, efekt był jednak co najwyżej średni. Ani repertuar zespołu, ani charyzma jego członków nie dorównywały prestiżowi występu na największej arenie Coachelli.

Nienajlepiej działo się też w tym czasie na scenie w namiocie Mojave – jeden po drugim wystąpiły tam zespoły, które wielokrotnie już udowadniały, że choć ich studyjny materiał jest znakomity, na scenie wypadają co najmniej słabo, jeśli nie wręcz fatalnie.

Najpierw swój nowy skład zaprezentowała formacja Cold Cave – muzycy weszli na scenę ubrani od stóp do głów w czerń, z oczami zasłoniętymi na dodatek okularami przeciwsłonecznymi. Ale to, co miało być mrocznym muzycznym misterium, zamieniło się niestety w dość poprawne odegranie materiału obowiązkowego (w którym zresztą znalazło się bardzo mało utworów z nowej płyty), pozbawionego wszelkich niuansów, a co najgorsze klimatu, który ta muzyka ma w wersji studyjnej. Atmosferę podgrzał nieco moment, kiedy po zakończeniu jednej z piosenek muzycy zaczęli kręcić potencjometrami swoich rozbudowanych zestawów instrumentów elektronicznych, generując potężnie brzmiący, a zarazem niepokojący szum. To było jednak za mało, żeby uratować ten bardzo średni występ.

Podobnie było, gdy na scenie pojawili się muzycy formacji The Drums. Jak zawsze najbardziej zwracał na siebie uwagę wokalista grupy – wysoki blondyn o tak idealnie aryjskim wyglądzie, że Piotr Uklański powinien natychmiast zrobić mu jakaś sesję zdjęciową w mundurze SS-mana. Niestety, zwracał na siebie uwagę w bardzo niekorzystny sposób – jego mocno egzaltowana nadinterpretacja poszczególnych piosenek psuła nawet najlepsze z nich. Oprócz swych największych przebojów muzycy zaprezentowali także kilka nowych kompozycji, przygotowanych z myślą o kolejnej płycie. Ale czy są to udane piosenki, będzie można się przekonać dopiero kiedy ktoś w studiu nagraniowym powstrzyma narcystyczne zapędy wokalne frontmana zespołu.

Na szczęście te dwa koncerty przedzielone były występami, które miały nieporównywalnie więcej energii i żarliwości. Pod namiotem obok, na scenie Gobi, prezentował się Omar Rodriguez-Lopez. W bardzo wieloetnicznym, jak na niego przystało, składzie, przedstawił swoją niezwykle oryginalną muzykę, w której rock miesza się z jazzem i folklorem z co najmniej kilku stron świata. Pod względem muzycznym artysta jest dziś zupełnie gdzie indziej niż w czasach, gdy grał w post-hardcore’owym zespole At The Drive-In, ale jedno zostało mu z tamtych czasów – niezwykła sceniczna żywiołowość. Choć wykonywał niemal karkołomne gitarowe solówki, ani przez moment nie stał spokojnie w miejscu.

Pod tym względem mógłby z nim spokojnie konkurować brodaty wokalista występującego w tym czasie na scenie Outdoor Theatre zespołu Titus Andronicus: miotał się po całej scenie, skakał, tańczył, ale przede wszystkim cały czas utrzymywał świetny kontakt z publicznością. Jak zawsze opowiadał jej między utworami na poły zabawne, na poły podniosłe historie, wplatając w nie co chwila inteligentne, cięte aluzje: mówiąc o pustynnym upale, powiedział: no tak, dobrze będziecie się bawić pewnie dopiero pod osłoną ciemności, co było wyraźnym nawiązaniem do tytułu najnowszego singla występującego w niedzielę na Coachelli zespołu The Strokes. Ale publiczności wcale nie trzeba było specjalnie zachęcać – znakomicie bawiła się przy nietypowym, nawiązującym to do klasycznego boogie, to do irlandzkiego folku, to wreszcie do korzennego rock’n’rolla, punk rocka w wykonaniu zespołu z New Jersey.

Przyszedł czas na trochę uspokojenia – znakomicie zajęły się tym kolejne dwa zespoły. Na scenie Gobi The Morning Benders poczęstowali publiczność swoją smakowitą, bardzo spokojną muzyką. Nieco leniwy nastrój i tempo poszczególnych kompozycji znakomicie pasowało do tego gorącego popołudnia – kilkanaście minut koncertu grupy było znacznie lepszą sjestą niż spotkanie z Marcinem Kydryńskim.

Sąsiednią sceną Outdoor Theatre zawładnęły w tym czasie panie z zespołu Warpaint, przedstawiając swój nieco mroczny, zimnofalowy, brudny brzmieniowo repertuar. Nie ma się co oszukiwać – nie wypadły tego dnia najlepiej. Trudno było nie odnieść wrażenia, że po prostu odgrywają swój materiał, bez jakiegoś specjalnego zaangażowania w to, co robią, a to raczej rzadko sprawdza się na scenie.

Dwie kolejne propozycje mieściły się mniej więcej w podobnym klimacie muzycznym: gdzieś między rockiem a psychodelią, nastrojowością i eksperymentem. Tego ostatniego najwięcej było podczas koncertu Ariel Pink’s Haunted Graffiti. Lider grupy stał odwrócony tyłem do publiczności, niczym dyrygent, próbujący wprowadzić jakiś ład do dźwięków generowanych przez poszczególnych muzyków, chociaż może było wręcz przeciwnie. Ta rozwichrzona, nieznająca żadnych granic muzyka znalazła jednak sporo zwolenników.

Znacznie mniej artystycznego chaosu było podczas występu Tame Impala na scenie Outdoor Theatre. Zespół zabrał publiczność na trzy kwadranse w dość zawrotną podróż do krainy lekko psychodelicznego brzmienia i dźwięków silnie nawiązujących do hipisowskich czasów – w kalifornijskim kontekście było to słychać o wiele bardziej niż na płycie.

W pewnym sensie – ale bardzo dobrym sensie – niesamowicie przewidywalny okazał się występ nowojorczyków z The Pains Of Being Pure At Heart. Można było się bowiem spodziewać, że zagrają wszystkie swoje największe przeboje z obu płyt, że nie zabrzmią tak potężnie, jak na najnowszym materiale, ale przyzwoicie, i że będą speszeni i będą próbowali to za wszelką cenę ukryć słodkimi uśmiechami. I tak właśnie było. I dlatego było bardzo dobrze. Było wyraźnie widać, że muzykom grupy z powodzeniem udało się przekuć nieśmiałość i lekkie zagubienie w swoje zalety. Nie sposób było tego nie dostrzec, choćby w momencie, kiedy wokalista grupy usprawiedliwiał długie strojenie gitary między utworami: no wiecie, nigdy się jeszcze nie stroiłem na Coachelli.

Zaraz po tym występie klimat na scenie Gobi zmienił się dość diametralnie – zamiast gitar na pierwszy plan wysunęły się syntezatory, a pod sceną rozpoczęła się regularna dyskoteka – do tego stopnia zdołał publiczność poruszyć bardzo taneczny, spójny i energetyczny występ zespołu YACHT. Jego najjaśniejszym, dosłownie i w przenośni, punktem była oczywiście wokalistka grupy: mocno androgyniczna, ubrana na biało z czupryną białych włosów, po prostu nie mogła nie przyciągać uwagi. Tym bardziej, że sama znakomicie bawiła się na scenie, zachęcając publiczność do tego samego.

Tymczasem na scenie Outdoor Theatre gotowi do akcji byli już panowie z zespołu Cold War Kids. Akcja to bynajmniej nie za duże słowo w przypadku ich koncertów – nie od dziś słyną przecież z wielkiej energii. I tego wieczoru potwierdzili tą sławę w pełni – nie dość, że nie stali w miejscu ani przez chwilę, na dodatek robili coś, co nieczęsto zdarza się muzykom na scenie – wchodzili ze sobą w nieustanne interakcje na czysto fizycznym poziomie: a to się zderzyli, a to popchnęli, a to poklepali po plecach – czasem ocierało się to trochę o pewną brutalność, ale uśmiechy nieschodzące z twarzy muzyków najlepiej świadczyły o tym, że to tylko pozory. Niemal kompletnie nieznana w Polsce grupa zaprezentowała podczas tego koncertu klasycznie przygotowany repertuar: garść kompozycji z wydanej właśnie płyty i spory zestaw największych przebojów z poprzednich albumów. Już sama ich ilość i znakomita jakość tego występu w pełni uzasadniała decyzję organizatorów, żeby koncert grupy zaplanować w tak prestiżowym czasie i miejscu.

Bo tymczasem zaczęły się festiwalowe godziny szczytu. Niemal na każdej scenie występowały wielkie gwiazdy i problem z wyborem, którą z nich chce się zobaczyć, stawał się coraz bardziej dotkliwy. Największą sceną na prawie godzinę zawładnęli muzycy nowojorskiej grupy Interpol. Swego czasu jedni z najważniejszych odnowicieli zimnofalowej tradycji na scenie indie, dziś stali się wielką gwiazdą, prezentującą bardzo dostosowany do swego statusu arena-rock bez żadnej wartości emocjonalnej. Ten rozdźwięk spowodował, że koncert był wyraźnie rozbity na dwie części – kiedy muzycy prezentowali starsze piosenki – a chętnie sięgali w głąb swojej sporej dyskografii – robiło się naprawdę sentymentalnie i emocjonalnie, gdy tylko jednak w repertuarze pojawiał się któryś z najnowszych utworów – atmosfera natychmiast siadała i zaczynało po prostu wiać nudą.

Muzycy Interpolu – występujący zresztą z nowym basistą, który nie ma nawet cienia charyzmy swego poprzednika – pokazali też bardzo wyraźnie, że ich miejsce jest dziś w wielkich halach i na stadionach: koncert był wielkim, barwnym widowiskiem, ze starannie wyreżyserowaną grą świateł i różnorodnymi wizualizacjami: nieco zagadkowe animacje przeplatały się z czarno-białymi zbliżeniami muzyków.

Podobnie bogate widowisko przygotował – trochę szkoda, że dokładnie w tym samym momencie – duet Sleigh Bells. To, co zaczynało się jako skromny, elektroniczny projekt, dziś ma znacznie większy kaliber: światła, lasery, potężne, a przez to jeszcze brudniejsze niż zwykle, brzmienie i oczywiście pełne szaleństwo, jakie na scenie prezentuje wokalistka zespołu – zdecydowanie warto byłoby zobaczyć tę iście piekielną dyskotekę w całości. Szkoda, że w Polsce zespół jest niemal zupełnie ignorowany.

Na zupełnie inną zabawę zaprosił pod scenę Outdoor Theatre Brandon Flowers. Owszem, artysta nagrał całkiem pozbawioną gustu płytę solową, ale trzeba mu przyznać, że potrafi ją z klasą prezentować na scenie: wystrojony po samą szyję, bawił publiczność nie tylko bardzo dynamicznym wykonaniem swych piosenek, ale także zajmującymi opowieściami pomiędzy.

O ile Flowers może być przykładem klasycznej elegancji i klasy, występująca prawie w tym samym czasie w namiocie Gobi liderka formacji Marina And The Diamonds, postawiła na kicz i zły gust. Tańczyła na scenie w skórzanej kurtce z wielkim diamentem na plecach i krzykliwych okularach przeciwsłonecznych, na dodatek co chwila nadstawiała głowę w stronę dmuchawy powietrza, co powodowało, że włosy rozwiewały się jej niczym w bollywoodzkim filmie. W takiej oprawie jej piosenki zabrzmiały inaczej niż zwykle – kiczowato i bez gustu.

Tymczasem w namiocie Mojave gotowi do występu byli już muzycy zespołu Cut Copy – umieszczenie ich koncertu na tak małej scenie okazało się największą dotychczasową pomyłką organizatorów: grupę przyszło oglądać tylu widzów, że z powodzeniem wypełniliby dwa podobne namioty. Muzycy zafundowali im niezłą imprezę taneczną, w bardzo udany sposób przenosząc na scenę to, co najlepsze na ich płytach i łącząc brzmienia elektroniczne z gitarowymi. I był tylko jeden problem z tym koncertem – brak przebojów. W kontekście niemal kanonicznego już dziś utworu „Lights And Music”, wszystkie inne, a zwłaszcza te z najnowszej płyty, wypadały bardzo blado.

Na największej scenie odbywało się natomiast bluesowe szaleństwo z zespołem The Black Keys w roli głównej. Surowe brzmienie i proste, pomysłowe piosenki, choć zdawałyby się zupełnie nie pasować na dużą festiwalową scenę, dla tysięcy widzów znakomicie bawiących się pod sceną okazały się świetnym pomysłem na tę cześć wieczoru.

Wieczoru, który zaczął się kończyć, co oznaczało, że na poszczególnych scenach stawały największe festiwalowe gwiazdy. W Outdoor Theatre ten niewątpliwy zaszczyt spotkał zespół Crystal Castles, który jeszcze niedawno grywał raczej na małych scenach, a dziś zdecydowanie awansował do pierwszej ligi. Pozostaje jednak pytanie, czy to, co sprawdzało się wówczas – trwające niewiele ponad kwadrans, wywołujące wielkie emocje seanse autodestrukcji wokalistki grupy – sprawdza się także w sytuacji, w której zespół jest dziś. Powoduje to swego rodzaju dysonans – pod względem muzycznym zespół jest coraz lepszy i coraz dojrzalszy – mało komu tak skutecznie udaje się trudna, było nie było, sztuka zagrania na żywo takiej czysto studyjnej przecież muzyki. Ale to, co robi na scenie, a przede wszystkim pod nią, miotająca się nieustannie nad głowami widzów wokalistka, przestaje poruszać tak jak kiedyś. Przypomina to raczej sytuację z tytułu książki Jakuba Żulczyka, z czasów, kiedy pisał jeszcze książki z wewnętrznej potrzeby, a nie na zamówienie: „Zrób mi jakąś krzywdę” – „mi”, a raczej „sobie”. Na Coachelli sytuacja była wyjątkowo niekomfortowa, bo wokalistka grupy pojawiła się na scenie z nogą w usztywniającym opatrunku i z kulą w ręku. Ale czy to przeszkodziło jej już w drugim utworze, przy pomocy jednego z technicznych, rzucić się w kierunku publiczności? W żadnym wypadku. Ale oglądanie tego widowiska, przypominającego niemal sceny z filmu „Crash” Davida Cronenberga, powodowało bardzo mieszane uczucia.

W tym czasie na głównej festiwalowej scenie pojawił się headliner tego dnia – grupa Kings Of Leon. Zmierzające z każdej strony na to widowisko tłumy nie pozostawiały wątpliwości – to była bardzo trafiona decyzja organizatorów. Sam koncert był bardzo dobry, choć miejscami nierówny – bardzo tracił na energii, gdy w repertuarze pojawiały się utwory z najnowszej, wyraźnie cierpiącej na brak wielkich przebojów płyty. Ale kiedy grupa przypominała swoje starsze kompozycje, robiło się bardzo ciekawie – od razu było widać, że zaprawieni niezliczonymi koncertami zagranymi w ciągu ostatnich lat, muzycy czują się na scenie jak w domu, a z mianem headlinera wielotysięcznego festiwalu zdecydowanie im do twarzy.

To nie był jednak koniec atrakcji na największej scenie – jak to często bywa na letnich festiwalach, zaprezentowała się jeszcze formacja prezentująca muzykę taneczną. Tym razem wybór organizatorów padł na zespół The Chemical Brothers, opromieniony ostatnio dobrymi recenzjami filmu „Hanna”, do którego członkowie grupy stworzyli dość nietypowy sountrack. W Indio Brytyjczycy zaproponowali bardzo głośne i bogate widowisko, w którym oprócz samej muzyki ważne miejsce zajmowała także bogata oprawa świetlna. Świetnym pomysłem, który muzycy zastosowali na końcu swojego występu, był gościnny udział prezentującego się na jednej z mniejszych scen kilka godzin wcześniej Kele, który wykonał z zespołem słynny wspólny singel.

Na drugim biegunie był natomiast koncert zamykający ten wieczór na scenie Outdoor Theatre – grupa Flogging Molly prezentowała w najbardziej surowej i klasycznej postaci swój skoczny, ożeniony z irlandzkim folkiem punk. Muzycy schodzili ze sceny około 1. w nocy i to był już najwyższy czas, żeby kończyć pierwszy dzień tegorocznego festiwalu Coachella.

Przemek Gulda (23 maja 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także