Najlepsze single roku 2010
Miejsca 10 – 1
10. Girl Unit – Wut
Być może jako całość „IRL” – pierwsza z dwóch EP-ek Girl Unit dla labelu Night Slugs w 2010 roku – jest lepsza, ale to właśnie tytułowy kawałek z tej drugiej stał się legendą w światku tzw. bass music na długo zanim poznaliśmy pełną, siedmiominutową wersję. A przecież ma on potencjał, aby wyjść daleko poza granice owego getta. Wszystko dzięki fanfarowym akordom ejtisowych klawiszy, melodramatycznym, urywanym melodiom syntezatorów, no i wreszcie jednemu z najprostszych, a jednocześnie najmocarniejszych, hooków ostatnich lat – owemu skandowanemu „what! what! what!” i całej reszcie komputerowo podwyższanych wokalnych skrawków. Ludzie, litości, to się podoba nawet naszemu rednaczowi. A najbardziej zdumiewa chyba to, że mimo wielu elementów o charakterze retro, które składają się na ten miks dubstepu, juke, hip-hopu i r&b, „Wut” wydaje się zdecydowanie patrzeć w przyszłość, a nie jedynie żerować na zbiorowej nostalgii. Epicka rzecz. (Paweł Gajda)
9. Caribou – Odessa
Sporo zamieszania wprowadził Daniel Snaith, kiedy na początku ubiegłego roku postanowił zademonstrować nam swoje nowe oblicze. Elektronika była zawsze gdzieś tam obecna w jego twórczości, ale jeszcze nigdy przed „Odessą” i całym „Swim” nie rzucała aż tak wyraźnego cienia na psychodeliczny, folkowy pop Kanadyjczyka. W sumie dobrze się stało, bo kiedy Junior Boys przestali grać smutne disko, pojawiła się ewidentna luka na tym polu, którą Snaith wypełnił w wyśmienitym stylu. A czemu smutne disco? Bo jakże niewesoła musiałaby to być impreza, gdzie ludzie tańczą do tak mało beztroskiego numeru, trochę mrocznego, kwaśnego i ułomnie bujającego. Twórcy FIFY 11 wymyślili sobie fragment „Odessy” w swojej grze; ja, podobnie jak Maciek Lisiecki, jestem go sobie w stanie wyobrazić jedynie na dyskotece w miasteczku Twin Peaks. (Kasia Wolanin)
8. Violens – Acid Reign
Czego by na „Amoral” nie lubić najbardziej, trzeba przyznać: „Acid Reign” to kawałek nieprzyzwoicie dobry, nic więc dziwnego, że został wybrany na singiel. Może on służyć za wizytówkę definiującą to, co osłuchani w klasykach nowojorczycy robią najlepiej: umiejętność bezkolizyjnego łączenia wymyślności psychodelii z bezwstydnością popu. I tak też intensywność otwierających kawałek gitar przeplatają z rozmarzeniem partii wokalnych i piekielnie zgrabnym (aż chciałoby się powiedzieć „chwytliwym”) refrenem. I co ważne – treść idzie w parze z formą, nawet jeśli lekko rozbuchane pisanie o swym brzmieniu jako o collision of comfort and violence, cushion and crunch, attack and embrace kazałoby myśleć co innego. (Zosia Sucharska)
7. Miami Horror feat. Kimbra – I Look To You
To naprawdę zabawne, jak obraz może zmienić percepcję utworu. Bez przerysowanego, odrealnionego klipu moje wyobrażenie o „I Look To You” dryfowałoby po sytuacjach, kiedy następuje dłuższe spojrzenie w oczy, słowa są zbędne i jest już dawno po dobranocce. A twórcy tłumią te myśli, surowo grożąc palcem i edukują, że chodzi tutaj o głębsze taijiquanowe-panteistyczne przesłanie. Którakolwiek z interpretacji jest poprawna, to jest ona wyposażona w wypożyczony za niewielką sumę stardustowy beat z zapętlonymi dęciakami, daftpunkowe zasysacze dźwięków i kapitalne małe basowe wahnięcia. Zdecydowany stand out z debiutu Miami Horror jest wystarczająco witalny, aby móc z wyróżnieniem spełniać rolę daysavera podczas robienia jajecznicy w anonimowe wtorkowe poranki, jak i rozkołysać biodra w weekendowe wieczory kiedy lights and music are on my mind. Słuchając gościnnie śpiewającej tu Nowozelandki Kimbry, na wysokości I wanna change the future as I look into your eyes pomyślałem, że właśnie tak mogłaby brzmieć nowa odsłona twórczości koleżanki zza miedzy – Kylie. Kimbra, Miami Horror sounds better with you. (Sebastian Niemczyk)
6. The Diogenes Club – I Could Try To Explain
Mógłbym próbować wyjaśniać. Że lata osiemdziesiąte przefiltrowane przez lata zerowe. Że gej-pop (copyright – Łukasz Błaszczyk). Że Prefab Sprout jakiś (copyright – wszyscy). Że melancholia, romantyzm i syntezatory. Tylko jak to wszystko się ma do tego, że już od pierwszej sekundy, od tych dwóch uderzeń wiadomo, że jest pięknie, it’s beautiful? Że właśnie ta kolejność akordów, w komplecie z basem ślizgającym się po ich prymach, co samo w sobie dla niektórych jest powodem dyskwalifikacji kompozycji, oraz ta leniwie snująca się melodia zaśpiewana płaczliwym głosem, staną się za chwilę jednymi z Twoich ulubionych? Że zaczniesz je sobie wyobrażać jako soundtrack do wakacyjnej jazdy kabrio w siną dal, bla bla, i cały ten bullshit? Gdyby mi ktoś rok temu powiedział, że dam się jeszcze nabrać na taki numer, to kazałbym mu oddalić się w pośpiechu w bliżej nieokreślonym kierunku. Na pięć i pół minuty ci kolesie gubią się gdzieś w czasie, a my razem z nimi. (Paweł Gajda)
5. Toro Y Moi – Talamak
TERAZ W POLSCE TORO Y MOI TALAMAK DZIESIĘĆ ZERO A CAUSERS OF THIS TYLKO DZIEWIĘĆ SIEDEM. POWTÓRZMY: TALAMAK DZIESIĘĆ ZERO A CAUSERS OF THIS DZIEWIĘĆ SIEDEM. TALAMAK DZIESIĘĆ ZERO A CAUSERS OF THIS DZIEWIĘĆ SIEDEM, TALAMAK DZIESIĘĆ ZERO A CAUSERS OF THIS DZIEWIĘĆ SIEDEM. TORO Y MOI. BO W POLSCE TALAMAK DZIESIĘĆ ZERO A CAUSERS OF THIS DZIEWIĘĆ SIEDEM. (Kuba Ambrożewski)
4. Onra feat. Reggie B – High Hopes
Wielokrotnie pojawia się zarzut, że piosenki wybierane w podsumowaniu singlowym Screenagers nie spełniają tajemniczego „kryterium singlowości”, tylko są naszymi ulubionymi z albumów roku. „High Hopes” zdaje się być flagowym przykładem tego procederu – to utwór z płyty, którą bardzo hajpowaliśmy, która spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem wśród fanów „niezalu”. Wybranie przez nas piosenki z niej pochodzącej wydaje się docenieniem tegorocznego dorobku Onry, a nie samego utworu. Jednak czym tak naprawdę powinien być dobry singiel? Czy nie powinien mieć świetnego beatu, błyskotliwych hooków, które każą krzyknąć „WOW!” z zachwytu? I melodii która nie daje spać? Dla mnie odpowiedź jest oczywista. (Andżelika Kaczorowska)
3. Janelle Monáe feat. Big Boi – Tightrope
Monáe wydaje mi się tworem jednak dość odpychającym. Jest jak cyborg w thrillerze z lat 50., który naśladując ludzkie odruchy, próbuje podszyć się pod obywatela amerykańskich przedmieść. Z jednej strony – jak pisał Łukasz Błaszczyk – zafascynowana bajką o myślącej maszynie, wykorzystuje motyw rozdarcia, by stanąć w rozkroku nad muzycznymi i gatunkowymi podziałami; z drugiej, nie opowiada się po żadnej ze stron. Nie jest ani perfekcyjnym robotem, ani odczuwającym człowiekiem-artystą i jak każdy Obcy budzi nieufność – w końcu nigdy nie wiemy czy dokona buntu maszyn, czy stanie na czele rebeliantów. Ale pal licho efekt (ten może być fascynujący), kiedy już środki wydają się podejrzane: w teledysku „Cold War” Monáe chce być Grace Jones („Libertango”) i D’Angelo („Untitled”) jednocześnie, ale jej pozbawiona wyrazu twarz i wymuszone łzy stawiają ją na czele pochodu najmniej charyzmatycznych postaci muzyki w ogóle. W „Tightrope” z kolei, niepozorny babok próbuje ukraść tożsamość Jamesa Browna i śpiewa przy tym You can’t get too high / I said you can’t get too low – credo umiaru i życiowego balansu. Czy naprawdę uważa, że The Hardest Working Man In Show Business podpisałby się pod takim wersem? Zresztą Monáe nie tylko śpiewa o tym, żeby się nie wychylać – już sam utwór napisany jest w tak pokrętny sposób, by rozmyślnie ominąć potencjalną kulminację. Gdy myślimy, że funkujący bas zaraz złoi nam tyłki, a sekcja ryknie porządnie, „Tightrope” wycofuje się w kolejne „intro do wstępu” (Mateusz Błaszczyk). A peek at the backstage: wśród niektórych redaktorów, wysoka pozycja singla Monáe na liście roku wywołała lekką konsternację. „Jasne, głosowaliśmy na nią, ale przecież nie chcieliśmy, żeby wygrała”. Czyżby „Tightrope” było piosenką tak idealnie przeciętną, że zmieści się w trzydziestce każdego i pierwszej piątce nikogo? Marta Słomka dawno temu ostrzegała nas przed protegowaną Big Boia, ale mądry Redaktor po szkodzie – teraz za późno, by złorzeczyć na mieszczańską wrażliwość tej muzyki. ArchAndroid wkroczył pomiędzy nas, podstępem wkupił się w nasze łaski, a jego kamuflaż kazał nam zignorować złe przeczucia. Bo w tym, co robi, Janelle Monáe jest przede wszystkim skuteczna – bez żadnego wysiłku spaceruje po tej swojej linie do celu, którym jest sukces. (Paweł Sajewicz)
2. Kamp! – Heats
Trochę nie ogarniam sytuacji, w której oglądając pod rząd amerykańską i polską komedię romantyczną czuję, że z ekskluzywnego spa na Lazurowym Wybrzeżu, przenoszę się do zero-gwiazdkowego pensjonatu z lat 50., znajdującego się gdzieś pomiędzy Suwałkami a Mińskiem. Nawet nie chodzi o to, że bohaterowie produkcji z USA mają ładniejsze ciuchy i gadżety oraz funkcjonują w ciekawszej przestrzeni tamtejszych metropolii, ale polskie filmy nie są ani romantyczne, ani śmieszne. Z rodzimą muzyką jest dokładnie tak samo. Każdego roku na palcach jednej ręki policzyć można solidne, niezłe wydawnictwa popowe, jakoś tam odnajdujące się w aktualnie obowiązujących trendach, potrafiące zainteresować tym, czego akurat teraz w muzyce najwięcej się szuka etc. Kamp! jednym singlem (z dwoma utworami) bezpardonowo wbili się w sam środek chillwave’owego przewrotu i mody na odkurzanie eleganckiego sophisti-popu z lat 80. Może łódzko-wrocławskie trio ma niewiele z wizjonerstwa Bundicka ani nawet z rzeszy jego artystycznego potomstwa, ale ja się pytam: co z tego? „Heats” to dla mnie odpowiednik najzabawniejszej, najbardziej czarującej i najsympatyczniejszej amerykańskiej komedii romantycznej. Muzycznie – znakomita interpretacja ckliwej nastrojowości „Avalon” i „True”, za które uwielbiam tamte stare utwory. Poza tym w „Heats” mamy sporo naj: najbardziej sentymentalny bas roku i najbardziej rozczulający wokal roku. To najbardziej romantyczna piosenka roku i myślę, że coś tak niezwykłego nieprędko nam się znów przydarzy. (Kasia Wolanin)
1. Ariel Pink’s Haunted Graffiti – Round And Round
Generalnie rzecz biorąc album jest zapisem procesu, singiel – konkretnej chwili. By prześledzić rozwój serwisu Screenagers i uzmysłowić sobie, jak ewoluowały gusta redakcji, wystarczyłoby zatem zerknąć na listę dotychczasowych zwycięzców w kategorii płyty roku. Analogicznie przegląd list singlowych pozwoliłby przez pryzmat zwycięskich kompozycji zwizualizować – ulotny, bo jednoroczny – stan ducha uśrednionego redaktora Screenagers. I tak 2007 był rokiem klubowego coming outu, co prawda spóźnionego, pokracznego i obowiązkowo gitarowego, ale to m.in. dzięki The Tough Alliance nerd was the new black. Nic więc dziwnego, że już 12 miesięcy później nerdowska młodość nie tylko nie uwierała, ale wręcz warunkowała rozbudzoną m.in. przez M83 tęsknotę za latami osiemdziesiątymi, które przecież nie zachowały się w jednostkowych wspomnieniach. Ale tu chodziło o wrażliwość i intencje, a nie ścisłość historyczną i dlatego w 2009 kredyt zaufania zdobyli Phoenix – mimowolni autorzy doskonałego, choć spóźnionego o dwie dekady hymnu generacji brat pack. I gdy wreszcie dochodzimy do Ariela Pinka, jego zwycięstwo możemy interpretować w jeden tylko sposób – 2010 był rokiem, w którym się zestarzeliśmy.
Nie dlatego, że Pinka honorujemy niejako po fakcie, czyli dopiero, gdy stał się artystą okrzepłym czy wręcz przebrzmiałym. Rewolucja, którą zainicjował lata temu, i którą teraz kontynuują jego następcy z Chazem Bundickiem na czele jest bowiem procesem, a od opisywania procesu są albumy. Tymczasem „Round And Round” wygrywa z zupełnie innych powodów – bo jest tak bardzo before today, bo jest piosenką dla starych ludzi, bo mogłoby na dobrą sprawę zwyciężyć w plebiscycie na singiel roku – abstrahując od poziomu konkurencyjnych propozycji – kiedykolwiek, w 1973, w 1987, w 2010. Zakładając zatem, że wybór redakcji Screenagers jest w jakimś stopniu reprezentatywny dla części czytelników serwisu, można by uznać, że mimo sezonowych zajawek dubstepem, chillwavem czy czymkolwiek, to właśnie uosabiany przez Pinka szlachetny, konserwatywny songwriting jest dzisiaj wspólnym mianownikiem dla pewnej rzeszy słuchaczy. A przecież to jest muzyka, której słuchaliby nasi rodzice, gdyby historia obeszła się z nimi łaskawiej i gdyby zamiast przemycanych przez Żelazną Kurtynę numerów późnego Pink Floyd czy Emerson, Lake & Palmer zasłuchiwali się w Steely Dan. Byliby pewnie dumni, że w ciągu dekady doszliśmy do tych samych wniosków, do których oni dochodzili(by) przez pół życia. A że nie mogą, to sami sobie powinniśmy pogratulować, że w 2010 roku zdaliśmy egzamin muzycznej dojrzałości. (Łukasz Błaszczyk)
Komentarze
[17 kwietnia 2011]
[9 stycznia 2011]
Listy indywidualne wszystkich autorów w singlach i albumach pojawią się na stronie dziś przed północą.
[7 stycznia 2011]
[7 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
Wlasnie tak. Poza Rickiem Wakemanem, ktorego chyba prawie nikt nie lubi :(
[6 stycznia 2011]
Albumy o północy.
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
Samokorekta - jest ich 7 (jesli sie nie pomylilem).
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
Okej, czepnalem sie troche, ale nie ukrywam, ze moja wyobraznia zawladnela wizja, jak czytam Twoje znecanie sie nad "Six wives of Henry VIII" :> Ogolnie lista PFK jest dosc mieszana, nie brakuje na niej fajnych rzeczy (podobnie jak Wy - z czego sie ogromnie ciesze - docenili "Desire lines", ktore sprawia, ze moim ulubionym Deerhunterem staje sie Lockett), nie brakuje tez trendu, ktory opisales. Tym niemniej, chyba okolo 10 trackow z ich setki zalapalo sie tez i do Waszej, zacnej, trzydziechy. ;)
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]
[6 stycznia 2011]