Najlepsze single roku 2010

Miejsca 30 – 21

Obrazek pozycja 30. Kylie Minogue – Get Outta My Way

30. Kylie Minogue – Get Outta My Way

Jeśli najlepszy singiel z nowej płyty Kylie ląduje raptem na 30. miejscu roku, to albo jest szokująco dobrze z rokiem, albo ostatni album Australijki musiał być strasznym flopem. Sami zgadnijcie, z którym przypadkiem mamy tu do czynienia. Licząc od głębokich nineties, każdy z krążków piosenkarki zawierał przynajmniej jeden lepszy strzał – „Spinning Around”, „Love At First Sight”, „Slow”, „Wow”... Przyznacie, że tytuły, od których może zakręcić się w głowie. Na tym tle propozycje z „Aphrodite” wypadają jak tracki wygenerowane przy pomocy jakiegoś Kylie Hit Makera – to generycznie parkietowa Minogue bez błysku geniuszu i draśnięcia choćby resztkami artyzmu. Z drugiej strony w 2010 roku choćby ćwierć zgrabnej komercyjnej piosenki pop jest zjawiskiem na wagę złota, a tę normę „Get Outta My Way” wypełnia z nawiązką. A że rok temu Saint Etienne na „Method Of Modern Love” zrobili to odrobinę bardziej porywająco? Może to znak, że pora zmienić songwriterów i przestać miziać się w klipach z jakimś Taio Sruzem. (Kuba Ambrożewski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 29. Sentinels – Love Rhythm

29. Sentinels – Love Rhythm

Nowe „garaże” rzadko kiedy stawiają na wyraziste emocje. Prędzej zamykają się w niedookreśleniu, chłodnych i wysublimowanych strukturach. Sentinels robią coś zupełnie odwrotnego – stawiają na radość, wyeksplikowaną w klawiszowych uderzeniach i kaskadzie sampli. W „Love Rhythm” czuć ducha klasycznego garage (choćby Tuff‘n’Jam), okraszonego oczywiście nowoczesnymi technikami produkcyjnymi (warto przyjrzeć się pod tym kątem breakdownowi ze zwielokrotnionymi, wariującymi samplami). Sentinels stawiając na bezpretensjonalność unikają nudy, jaka w wielu przypadkach dotknęła future garage’owców z okolic Whistly i jego epigonów. Londyńczycy idealnie wmieszali radosne, roztańczone emocje w brytyjską tradycję klubową, co sprawia, że „Love Rhythm” to jeden z najprzyjemniejszych kawałków na parkiet w 2010 roku. (Paweł Klimczak)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 28. Teen Inc. – Friend Of The Night

28. Teen Inc. – Friend Of The Night

Czytając kolejne, poświęcone singlom i albumom, teksty tego podsumowania, możecie odnieść wrażenie, że wartości uniwersalne są tymi, do których w roku 2010 zwracaliśmy się najczęściej. „Esencja”, „ponadczasowość”, „dojrzałość” itp. To zabawne, zważywszy, że muzyczne mody minionych 12 miesięcy wcale nie były mniej wpływowe niż zwykle, a fascynacja polskiego środowiska hauntologią osiągnęła naprawdę intrygujący wymiar. Ale moda nigdy nie umiera, jedynie przepoczwarza się i przyjmuje nową postać – od funkcjonujących w danym czasie „użytkowników” (artystów, odbiorców, komentatorów) zależy, czy pozostaną oni na poziomie powierzchni i zadowolą się charakterystyczną formą, czy sięgną głębiej, przebijając zewnętrzny pancerz mody.

Rok temu byłem rozczarowany wyborem redakcji, która jako kolektyw (łącznie ze mną), wyróżniła utwory stworzone według określonego stylistycznego klucza. Mam wrażenie, że w tym roku, głosami kilkunastu entuzjastów, wygrały piosenki i albumy uciekające przed tym, co przewidywalne, a jednocześnie głęboko zakorzenione w pierwotnych, naprawdę prostych (i poruszających) wartościach kultury. Oczywiście zmierzam do tego, że „Friend Of The Night” jest utworem, który może owo dążenie do „idei” obrazować. W sferze brzmienia (spogłosowane wszystko) i stylu (piosenkowe Yes) można Teen Inc. zaszufladkować, ale to nieistotne, dopóki powłoka jest ledwie punktem wyjścia – środkiem do celu, a nie celem samym w sobie. Bo spróbujcie zastąpić gwizdany/mruczany temat partią saksofonu i wyobraźcie sobie „Friend Of The Night” jako jazzowy numer na którejś ze schyłkowych akustycznych płyt Milesa Davisa. A potem wyobraźcie sobie tę piosenkę w szeregu innych stylistycznych aranżacji. Jestem pewien, że za każdym razem, zabrzmi w waszych głowach równie dobrze jak oryginał. (Paweł Sajewicz)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 27. Kelis – Acapella

27. Kelis – Acapella

Ależ ta Kelis jest ambitna. Zebrała ryzykownie słabą ekipę, której celem było stworzenie party bangerowego podkładu tylko po to, by de facto jedynym nośnikiem melodii stał się sam jej wokal, nawiązujący przy tym jeszcze bardziej do metatytułu utworu. W klipie wskoczyła w psychotribalowe ciuchy i lata z łukiem po lesie, pasąc się chwilami u boku zagrożonych gatunków zwierząt. Na dodatek uczyniła ową piosenkę apostrofą do swojego synka o imieniu Knight, który miał też swoje cameo w pustynnym krajobrazie teledysku. To raczej nie miało prawa się udać. Zadziwiające, że w efekcie jest to jeden z najbardziej wzruszających utworów w tym roku. Szkoda, że nie starczyło sił na całą płytę. (Mateusz Błaszczyk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 26. Wolf Gang – Back To Back

26. Wolf Gang – Back To Back

Ilekroć słucham tej piosenki, choć nawet z perspektywy tego roku nie jest szczególnie epokowa, zaczynam wierzyć, że w muzyce liczy się wyłącznie szczerość. To dlatego, że gdy w artyście o koszmarnej ksywce Wolf Gang budzi się potrzeba poczynienia intymnego wyznania, dość nieszablonowego zresztą, koleś sięga po rozwiązania, które podsuwa mu intuicja, a więc te najprostsze, najwłaściwsze. Pościelówkowy nastrój zapożycza od romantyków-fatalistów z Disco Inferno (bas!), dramatyzm – w tej sytuacji konieczny – buduje podkręcając gain na bębnach, a cały ładunek emocjonalny upycha w tej jednej, prostej jak budowa cepa zagrywce na akustyku, która obwieszcza nadejście refrenu. Numer się kończy, a ja przez dobrych kilka chwil napawam się odmienioną optyką, pielęgnuję nawrót nienawiści do mainstreamowego popu, nieautentycznych gwiazd, które nie piszą własnych piosenek, nie potrafią grać ani śpiewać, są niczym bez playbacku, autotune’a i armii statystów, a potem bawię się myślą o akcesie do redakcji „Teraz Rocka”, kupnie koszulki z hasłem pop is dead i generalnie o obronie Ideałów Sierpnia. Once a rockist, always a rockist. (Łukasz Błaszczyk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 25. Roof Light – Street Level

25. Roof Light – Street Level

Wygląda na to, że Gareth Munday może oczekiwać w przeciągu kilkunastu najbliższych miesięcy rekordowej frekwencji na tradycyjnej wyprzedaży garażowych gratów. Mój problem z większością świeżych, „chillstepowych” jointów polega na tym, że za nic w świecie nie mogę odpędzić się od wrażenia, że całkiem zapomniani dziś, obskurni producenci tacy jak Aim czy BiggaBush, mimo że skręcali swe radioodbiorniczki z nieco innych śrubek, koniec końców nadawali na częstotliwościach bardzo zbliżonych do współczesnych zajawek. Z Roof Light szczęśliwie jest inaczej – brytyjski producent nie zwykł w minionym roku wciskać swoim klientom przechodzonych, sperrmüllowych bubli, a jego wielopoziomowe i jednocześnie krystalicznie czyste, orzeźwiające tracki od dłuższego czasu zachwycają z niesłabnącą siłą. W „Street Level” szemrane londyńskie towarzystwo, podziemny brud i robactwo wypełzają spod ziemi, by – korzystając z chwili – z nieskrywaną radością oddać się kąpieli w ledwo przebijających się przez betonową dżunglę promieniach zimnego, wyspiarskiego słońca. Kiedy ten pseudokarnawałowy pochód rytmicznych układanek, instrumentalnych refleksów i wokalnych opiłków nieuchronnie zmierza ku miejscu przeznaczenia, palec machinalnie wędruje za nim, by po raz setny wcisnąć przycisk play. (Bartosz Iwański)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 24. Joya Mooi – When I Take A Step Back

24. Joya Mooi – When I Take A Step Back

„Elektro-mroczki” w podkładzie „When I Take A Step Back” już gdzieś słyszeliśmy. Był rok 2006 i breakthrough duetu The Knife, album „Silent Shout”, sporo osób nawrócił na oszczędną elektronikę zbudowaną wokół zaraźliwych, pulsujących „dźgnięć” syntezatora i rezonujących beatów. Śpiew Karin Dreijer, choć przesadnie manieryczny, wbrew pozorom nie dominował tej muzyki – był jej podporządkowany i w przewidywalny sposób układał się wzdłuż akompaniamentu. Bardzo to białe. „When I Take A Step Back” kręci się wokół miarowego, spogłosowanego dźwięku, który otwiera i kończy ten numer – przywodząc na myśl sygnał alarmu rozbrzmiewającego w jakiejś przemysłowej przestrzeni. Zarówno na poziomie techniki kompozycyjnej, jak i nastroju (chłód, mrok), mamy tutaj zaginiony utwór The Knife – ale do czasu. Kiedy bowiem w środku miksu pojawia się lekko wycofany głos Joyi Mooi, piosenkę oplata ciepła liryka soulowego melodramatu. Zamiast komplementować elektroniczną łupankę w tle, Joya przecina ją w poprzek, zmienia jej charakter i w rewelacyjny sposób nadaje ludzkiego wymiaru (wymruczana melodia po pierwszym refrenie!). Nie wierzę, że jakiś holenderski producent „When I Take A Step Back” z rozmysłem celował tu w alians białej, kontynentalnej elektroniki z czarną ekspresją wokalną, ale mam wrażenie, że ten utwór mógłby stanowić blueprint dla soulu-który-zapomniał-o-istnieniu-hip-hopu. Jak zwykle najciekawsze rzeczy dzieją się na styku niemożliwości. (Paweł Sajewicz)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 23. Kamp! – Distance Of The Modern Hearts

23. Kamp! – Distance Of The Modern Hearts

Łatwo zlekceważyć ten bisajd „Heats” i sprowadzić go do poziomu... bisajdu „Heats”, ewentualnie „wszystkich twoich ulubionych piosenek Cut Copy w jednej piosence” (zresztą spytajcie chłopaków, przyznają się od razu). Obie te rzeczy są faktami, co wcale jednak nie unieważnia faktu, że „Distance Of The Modern Hearts” dawno już zadomowił się w gronie najlepszych tanecznych piosenek roku, w niczym nie ustępując highlightom „In Ghost Colours” – jest podobnie melodyjny, lekki, muzykalny, a zarazem bezlitośnie, po niemiecku efektywny, ma wyrazisty groove i parkietowy błysk. 2010 zapamiętam jako rocznik, gdy w każdym fragmencie ulubionej muzyki potrafiłem dopatrzeć się pierwiastka chillwave’u i tak też jest w tym przypadku. Choć gdy romantyczny apel Tomka Szpaderskiego z ostatnich sekund utworu rozpływa się w falujących liniach syntezatorów, to cała wymuskana stylizacja jawi się raczej dystyngowanym przebraniem, koniecznym by wyrazić *uczucia*. (Kuba Ambrożewski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 22. The Diogenes Club – Versailles

22. The Diogenes Club – Versailles

Zastanawialiście się kiedyś, jak fajnie byłoby wymazać z pamięci pierwsze wrażenia z odsłuchu ulubionych płyt, by ponownie je odkryć? Z niejasnych dla mnie przyczyn, ten pierwszy kontakt z „Saint Dymphna” został mi odebrany – mimo że nie jest to zbyt przewidywalny materiał, na każdym kroku miałem dziwnie znajome i trafne odczucie, że wiem jak rozwiną się kolejne utwory. Czułem się więc podobnie oszukany, jak gdybym padł ofiarą plagi spojlerów tuż przed zobaczeniem, dajmy na to, „Oldboya”. Przypadek Diogenes Club jest dla mnie biegunowo odmienny. Chociaż słuchałem obu tegorocznych EP-ek setki razy, nigdy nie mogę przypomnieć sobie żadnych kawałków, tekstów, melodii czy nawet ogólnych wrażeń, ale za każdym razem obcowanie z zawartością tych krążków przynosi mi sporo frajdy. Jedynym numerem, który czasem jako tako kojarzę, jest właśnie „Versailles”, rozkochujący mnie w sobie swoim przepięknie letnim, marzycielskim i nostalgicznym brzmieniem. I gdy teraz go słucham i piszę ten tekst, wiem że jutro w mojej pamięci nie będzie po nim śladu. Bardzo lubię słuchać Diogenes Club po raz pierwszy. (Mateusz Błaszczyk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 21. Caribou – Sun

21. Caribou – Sun

Moje nadzieje względem „Swim” były mniej więcej takie, by była najzwyczajniej przyzwoitą płytą i zmusiła zespół do pojechania w europejską trasę, tak bym mogła upewnić się, że koncert jego projektu na Off Festivalu nie był tylko moim snem o tym, jak powinien wyglądać idealny set. Zdaje się, że Snaith brał pod uwagę takie postrzeganie swojego zespołu komponując „Sun” – w czasie występów stanowi on swoiste rozwiązanie akcji. Racja, świetnie funkcjonuje jako samodzielna „empetrójka”, równie ładnie wpasowuje się w resztę albumu, ale dopiero na gigach przynosi prawdziwe katharsis. Jedyny w swoim rodzaju singiel koncertowy. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj >>

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także