CMJ Music Marathon 2010

Dzień 4: piątek, 22 października

Choć czwartego dnia festiwalu zmęczenie mogło już powoli dawać znać o sobie, zdecydowanie warto było wstać wcześnie i udać się do williamsburskiego klubu Public Assembly. To właśnie tam odbywał się bowiem jeden z festiwalowych koncertów firmowanych przez Brooklyn Vegan – najpopularniejszego i najbardziej cenionego spośród lokalnych blogów muzycznych i informacyjnych. Impreza była wzorowo przygotowana i obfitowała w muzyczne i pozamuzyczne atrakcje – wśród tych ostatnich królował przede wszystkim ciepły poczęstunek, serwowany darmowo przez jedną z wegańskich restauracji, których w tej części Brooklynu nie brakuje. Ale najważniejsze było oczywiście to, co działo się na scenie, a właściwie – dwóch scenach, na których koncerty odbywały się równoległe. Blogerzy piszący dla Brooklyn Vegan mają wielkie wyczucie w kwestii najświeższych mód na scenie alternatywnej, a właściwie sami w dużej mierze przyczyniają się do ich kreowania, nic więc dziwnego, że udało im się zbudować bardzo mocny program, obfitujący w występy zespołów, o których ostatnio było, albo za chwilę będzie, bardzo głośno.

Jako jeden z pierwszych na scenie pojawił się Ty Segall. Charakterystyczne punkty występu to punkowo-grunge’owa energia, brzmieniowy brud, ale także wyłaniające się z tego pozornego chaosu całkiem przebojowe melodie. Bardzo parytetowy pod względem płciowym – dwie panie i dwóch panów – skład wypadł na dodatek na scenie bardzo żywiołowo, co jeszcze bardziej podniosło atrakcyjność tego występu.

Dużą zmianę nastroju zaproponowali zaraz potem w drugiej sali muzycy grupy Lower Dens – ich spokojna, nawiązująca do estetyki post-rockowej, choć niepozbawiona nieco sennych partii wokalnych muzyka, żeby odpowiednio zadziałać, potrzebowałaby zapewne trochę innych warunków niż środek pogodnego, nad wyraz słonecznego dnia, ale i tak zabrzmiała znakomicie, udowadniając, że na bardzo przecież zatłoczonej amerykańskiej scenie, obracającej się wokół post-rocka, pojawiło się nowe, ciekawe zjawisko.

Przejście do sali obok oznaczało kolejną drastyczną zmianę muzycznego nastroju – swoją dość wściekłą, choć ocierającą się czasem o swego rodzaju smutek, muzykę prezentował tam zespół Times New Viking. Grupa, która przeżywała apogeum popularności już kilkanaście miesięcy temu, a potem trochę jakby zniknęła, wróciła w znakomitym stylu – zaprezentowała dziarski i zuchwały koncert, wypełniony kompozycjami, w których zawrotna wprost przebojowość ukryta jest pod grubą warstwą brzmieniowego brudu. Kiedy muzycy Times New Viking debiutując na scenie zaproponowali taką estetykę, wydawała się tylko kontrowersyjnym eksperymentem, dziś, kiedy stała się ona jednym z najpopularniejszych nurtów na scenie alternatywnej, powrót jej protoplastów wydaje się czymś oczywistym. Wystarczyło przejść do sali obok, by trafić na kończących właśnie przygotowania do swojego występu muzyków brytyjskiej grupy Shrag. Okazała się ona jedną z najbardziej uroczych niespodzianek tej części showcase’u firmowanego przez nowojorskiego bloga. Zaczęło się bardzo punkowo: wściekłe tempo, surowość i charakterystyczne głosy wokalistek od razu narzucały porównania do takich klasycznych zespołów jak choćby X-Ray Spex. Potem zrobiło się ciut spokojniej, choć wciąż bardzo energetycznie. Muzyka grupy to zawrotnie przebojowy, a jednocześnie na swój sposób uroczy punkowy indie rock w bardzo starym stylu, który na żywo sprawdził się znakomicie, nawet jeśli wcześniej nie znało się dokonań grupy w wersjach studyjnych. I nawet jeśli ze względu na ostrość tego grania zasięg ewentualnej popularności tej grupy musi być ograniczony i tak z miejsca trafiła ona na listę ciekawych i godnych uwagi festiwalowych odkryć.

Już wcześniej zapewniła sobie na niej miejsce grająca w sali obok grupa Dom, która tego dnia zabrzmiała jeszcze ostrzej niż na swym poprzednim festiwalowym koncercie, w zawrotny sposób łącząc w swym graniu elementy popu, ramonesowskiego punkrocka, a nawet hard rocka. Kompletnie nie wiadomo, jak to działa, a jednak działa – podczas swego kolejnego już festiwalowego występu grupa bez dwóch zdań zaczarowała publiczność.

To samo udało się zrobić muzykom grupy Oberhofer, którzy już na samym wstępie pochwalili się widzom, że będzie to ich piąty spośród jedenastu zaplanowanych w czasie festiwalu koncertów. Ich muzyka to do cna przebojowy indie rock z surfowymi inklinacjami, nie zawsze ortodoksyjnymi rytmami i kilkoma zaskakującymi pomysłami, jak np. dozowane z umiarem solówki na cymbałkach. Na koncercie – piątym spośród jedenastu – wypadła bardziej niż przekonująco, a sądząc po wyglądzie, wciąż nastoletni muzycy bawili się równie dobrze jak publiczność.

To był już taki moment tego koncertu, w którym na scenie zaczęli się pojawiać wykonawcy dużo bardziej znani, żeby nie powiedzieć gwiazdy. Pierwszą z nich była nowojorska formacja Asobi Seksu, wciąż skandalicznie niedoceniona poza swym rodzinnym miastem grupa, poruszająca się w granicach muzyki z gatunku shoegaze’u, dream-popu i nowej fali. Na dzień dobry, przedstawiając kilka swoich starszych, niemal klasycznych dziś kompozycji, muzycy rozstawili wszystkich po kątach i przypomnieli, kto tu rządzi: ściana gitarowego dźwięku, która generowali, była powalająca, a ukryte w tych kompozycjach melodie po prostu koiły i urzekały. Potem temperatura koncertu trochę opadła – muzycy postanowili przedstawić kilka utworów ze swej nowej, nagrywanej właśnie płyty, ale po chwili, gdy powrócili do swych znanych kompozycji, znów zrobiło się gorąco. Energia, żywiołowość i bardzo ładny hałas – to znaki rozpoznawcze tego zespołu, które otworzyły drogę do światowej popularności The Pains Of Being Pure At Heart czy A Place To Bury Strangers. Muzycy Asobi Seksu zaczęli widać trochę za wcześnie, żeby ją zdobyć, ale tym koncertem pokazali, że w pełni na nią zasługują.

Krótki spacer przez coraz bardziej zatłoczony korytarz był przepustką do muzycznego świata, mieszczącego się na drugim biegunie krainy, z której pochodzą muzycy Asobi Seksu. John Vanderslice zaprezentował bowiem granie oparte tylko i wyłącznie na dźwiękach gitary akustycznej i swym mocnym głosie. Jego piosenki, opatrzone dającymi do myślenia tekstami, wymagały dużo większego skupienia i uwagi, a mimo to zdołały zachwycić publiczność, oklaskującą ochoczo każdy kolejny utwór i zabawne żarty, które artysta opowiadał między piosenkami.

Już od kilku godzin było wiadomo, kto będzie „secret guest star” tego koncertu – okazało się, bowiem, że to nikt inny jak główny festiwalowy headliner, formacja Devotchka, co bardzo dobrze świadczy o pozycji i prestiżu Brooklyn Vegan. Oglądanie grupy, która z reguły grywa dla tysięcy widzów w wielkich halach w ciasnym wnętrzu Public Assembly było już samo w sobie sporym zaskoczeniem, tym milszym, że zespół, którego muzycy musieli przypomnieć sobie czasy, gdy przez lata koncertowali w salach podobnej wielkości, wypadł znakomicie. Folkowy kwartet zaprezentował się w bardzo kameralnej, niemal intymnej formule i choć oznaczało to brak tak przecież charakterystycznego dla zespołu suzafonu, sprawiło także, że poszczególne kompozycje, zwłaszcza te bardziej nastrojowe, zabrzmiały tego wieczoru bardziej przejmująco, bo nieco uproszczonej formie.

Po krótkim występie grupy Devotchka w klubie Public Assembly nastąpiła mała przerwa przed koncertem wieczornym, a jednocześnie robiło się ciekawie także w innych klubach. Po szybkim skoku na Manhattan warto było najpierw zajrzeć do klubu Cake Shop, który na ten wieczór przygotował dość ciekawy program. Firmowała go brooklyńska wytwórnia Kanine Records, która nie od dziś wykazuje się sporą aktywnością, jeśli chodzi o to, co ważnego dzieje się na scenie alternatywnej. Tym razem jej właściciele postanowili przedstawić publiczności najmłodszy narybek ze swojego katalogu.

Jednym z zespołów, które mają niedługo wydać płytę w wytwórni, w której logo widnieje uśmiechnięty pies, jest grupa Dream Diary. Wizualnie zespół prezentował się niczym z hollywoodzkiego filmu parodiującego życie młodych ludzi na Williamsburgu: trzech okularników o wyglądzie typowych, grzecznych nerdów i uroczo brzydka dziewczyna na gitarze. W repertuarze grupa miała natomiast bardzo przyjemne, gitarowe piosenki, które z trudem byłoby dziś jednoznacznie zaklasyfikować do rocka albo popu. To były dwa kwadranse idealnej muzyki dla collegowego radia – kiedyś funkcjonowało nawet określenie, które idealnie oddawało charakter takiego grania: college rock. Na koniec studenci zagrali jeszcze cover The Vaselines – jeden z tych utworów, które rozsławiła swoim wykonaniem Nirvana i na tym zakończyli swój uroczy występ.

Kolejni na liście byli muzycy grupy Viernes. Ich występ okazał się lotem w kierunku zupełnie innej galaktyki – zaprezentowali muzykę eksperymentalną, po części improwizowaną, w której gitarowe i generowane za pomocą instrumentów elektronicznych plamy dźwiękowe znajdowały solidne oparcie w postaci trybalistycznych rytmów.

Sytuacja zmieniła się bardzo mocno, gdy na scenie stanęli muzycy zespołu Pepper Rabbit. Już od pierwszego utworu ściągnęli widzów na ziemie, a przez kolejne pół godziny prezentowali uczciwe i poczciwe alternatywno-rockowe granie, wyraźnie zakorzenione w tradycji folk-rockowej. Nieco podniosłe tony nie zasłaniały na szczęście całkiem ładnych melodii, na których oparte były poszczególne kompozycje zespołu.

Po tym występie – choć prezentacji nowych propozycji wytwórni Kanine daleko było jeszcze do końca – warto było przenieść się na jakiś czas do odległego zaledwie o kilkaset metrów klubu Bowery Ballroom, tam bowiem po serii występów folkujących bądź czysto folkowych bardów, sytuacja ma scenie miała się bardzo zmienić. Przyczyną tej zmiany byli muzycy zespołów, których występy zaplanowano na późny wieczór.

Pierwszym z nich była formacja Wakey Wakey. Jej twórczość to mocno rockowe pod względem brzmieniowym, choć zaaranżowane nie tylko na gitary, ale także klawisze i skrzypce, ballady z dość oryginalnymi, bardzo osobistymi tekstami wokalisty. Nieco podniosła, przebojowa muzyka zespołu na żywo, w sytuacji gdy autor tych wszystkich poruszających tekstów zaglądał, śpiewając je, we wpatrzone w siebie oczy widzów, zabrzmiała bardziej przekonująco niż na płytach grupy. Okazała się na dodatek znakomitym pomostem między folkową a shoegazingową częścią wieczoru w Bowery Ballroom. O odpowiednio głośne otwarcie tej drugiej zatroszczyli się muzycy coraz popularniejszej w ostatnich tygodniach formacji Crocodiles. Bardzo szybko okazało się, że będzie to jeden z najmocniejszych i najciekawszych koncertów tego dnia, a może wręcz całego festiwalu. Muzycy, mimo niewielkiego przecież doświadczenia scenicznego, zaprezentowali bardzo spójne, konsekwentne i dopracowane do najmniejszego szczegółu widowisko. Prawie w ogóle nie robili przerw miedzy utworami i utrzymywali niezwykle wysoki poziom napięcia przez ponad czterdzieści minut. Ich muzyka to wyraźny ukłon w stronę klasycznej formacji Jesus And Mary Chain, oparta jest na aktualnych już od kilku dekad piosenkowych formułach, ubranych jednak w kostium rozkręconych do końca skali gitar, tworzących potężna i brudną ścianę dźwięku. Takie granie sprawdza się przede wszystkim na żywo, gdy z głośników bez żadnych ograniczeń wylewać sie może gitarowa lawa, a ekspresja muzyków dodaje autentyczności wykonywanym przez nich utworom. I tak właśnie było tym razem – członkowie grupy wyraźnie podzielili się rolami: perkusistka, basista i dziewczyna grająca na instrumentach klawiszowych byli wyraźnie w cieniu gitarzysty i wokalisty, którzy brylowali przed publicznością rozrywającymi uszy riffami i miękkimi tanecznymi ruchami. Całość robiła ogromne wrażenie, zarówno pod względem muzycznym i wizualnym. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, Crocodiles powinni być ozdobą mniejszych scen letnich festiwali w przyszłym roku, The Big Pink roku 2011.

Ostatnim akcentem tego wieczoru w Bowery Ballroom było coś dla wielbicieli indie rockowej klasyki sprzed lat – na scenie pojawił się jeden z członków legendarnej już dziś formacji Galaxie 500, żeby zaprezentować kilka ze swych kanonicznych utworów. Spokojne, nastrojowe, momentami niemal senne kompozycje znakomicie pasowały do coraz późniejszej pory – koncert rozpoczął się sporo po północy – i sprawiły, że widzowie wsłuchiwali się w nie w pełnym skupieniu, często wręcz z zamkniętymi oczami. Kulminacyjnym momentem tego koncertu był oczywiście ten, w którym zabrzmiał najsłynniejszy chyba utwór zespołu, piosenka zatytułowana „Strange”, ale inne kompozycje publiczność przyjmowała równie ciepło. Równie ważnym momentem koncertu był finał, w ramach którego muzycy zaprezentowali cover porażającego smutkiem utworu grupy New Order, a tak naprawę przecież Joy Division – „Ceremony”. Z oczu niejednego widza pod sceną popłynęły łzy. I nie jest to bynajmniej żadna metafora.

Mimo późnej pory festiwalowe zmagania tego wieczoru daleko miały jeszcze do końca. W klubie Cake Shop w najlepsze trwał przecież showcase wytwórni Kanine. Na scenie byli właśnie muzycy zespołu We Are Country Mice. Zagrali zestaw bardzo solidnych piosenek, utrzymanych w blues-rockowej tradycji, celujących wyraźnie w publiczność, która zakochała się w takiej muzyce za sprawą formacji Kings Of Leon. Na samym początku występu wokalista zapowiedział, że muzycy mają zamiar oddać publiczności najmniejszą nawet cząstkę energii, która w nas zostanie i wyraźnie widać było, że wszyscy członkowie grupy solennie wywiązują się z tej obietnicy. Po tym koncercie na plakacie została już tylko jedna nazwa: Grooms. I to właśnie muzykom tej lokalnej formacji przyszło zakończyć ten długi wieczór w klubie Cake Shop. Jakby trochę pozbawieni wiary zagrali zmęczonej i nielicznej publiczności garść swoich dynamicznych piosenek, w udany sposób romansujących z noise’ującym nurtem indie rocka z lat dziewięćdziesiątych. Choć nie brakowało podczas tego koncertu dobrze pomyślanego hałasu, zabrakło trochę energii i entuzjazmu, a także przebojowości i charyzmy. Ale i tak było to godne zakończenie przedostatniego festiwalowego wieczoru.

Przemek Gulda (8 listopada 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także