CMJ Music Marathon 2010

Dzień 2: środa, 20 października

Drugi dzień CMJ rozpoczęła cała seria nieogłaszanych nigdzie wcześniej popołudniowych koncertów w kilku miejscach w całym mieście. Pierwszy przystanek: williamsburski klub Spike Hill, gdzie od samego południa Eliza Blue próbowała nieśmiało obudzić publiczność swoimi delikatnymi, akustycznymi balladami. W klubie Pianos koncerty na obu piętrach trwały w najlepsze. Na górze prezentował się projekt Secret Colors: było to dwóch muzyków, którzy bardzo intensywnie eksperymentowali przy pomocy gitar, klawiszy i sporej dozy elektroniki. W efekcie generowali brudną, raczej ciężką muzykę na pograniczu ambientu i dronu.

Mocno eksperymentalnie zaczął się także popołudniowy zestaw koncertów w Cake Shopie. Ten styl bowiem preferowali muzycy fetowanej ostatnio dość mocno przez nowojorskie media grupy Prince Rama, łączącej elementy elektroniki, rocka i indyjskiego folkloru. Bardziej znany zespół wystąpił kilka minut później – to prezentujący mroczny folk, wieloosobowy kolektyw o wszystko mówiącej nazwie Dark Dark Dark. Ich koncert był krótki, ale wypadł znakomicie. Nawet mimo wczesnej pory, składające się z poruszających melodii i posępnego nastroju kompozycje grupy sprawdziły się na żywo jeszcze lepiej niż na płytach. Wokalistka zespołu, siedząca niemal nieruchomo przed swoim instrumentem, zdawała się śpiewać kolejne zwrotki z przejęciem i pełnym przekonaniem, co bardzo dobrze wpływało na odbiór tego koncertu. Równie zadumani wydawali się pozostali członkowie zespołu, zastygający co chwila w nieruchomych pozach ze swoimi zgoła nie rockowymi instrumentami: akordeonem czy kontrabasem. W takie samo zadumanie wprawiali publiczność – przecież tak smutną muzykę można było odbierać tylko drogą wyciszonej kontemplacji. Zamiast gromkich okrzyków i głośnego aplauzu, każdą piosenkę kwitowały więc nieco stonowane, ale obfite oklaski. I nie było najmniejszych wątpliwości – ten zespół zdecydowanie na nie zasłużył.

Spośród całej masy wieczornych koncertów, najciekawsza zdawała się propozycja klubu Santo’s Party House. Jego wadą jest duża odległość od właściwie wszystkich pozostałych miejsc festiwalowych, zaletą zaś – dwa poziomy, a więc dwie sceny, na których koncerty mogą odbywać się na zmianę, w zasadzie bez przerw. I tak właśnie zorganizowany był ten wieczór, podczas którego wystąpiło sporo ulubieńców amerykańskich blogerów.

Jednym z pierwszych zespołów, które zawładnęły sceną na dole, była formacja Minks. Grupa z wyraźna przewagą liczebną pań nad panami na scenie wypadła bardzo obiecująco, prezentując swe dynamiczne, momentami niemal punkowe, gitarowe granie ze sporą werwą i dużą dawką energii. Nieco łagodniejsze dźwięki zabrzmiały po chwili na górze, gdzie występował zespół Dom. To niedawne odkrycie blogosfery pokazało, że choć potrzebuje jeszcze ogrania i otrzaskania się ze sceną, już dziś może zachwycać. Indie-popowe kompozycje z debiutanckiej EP-ki nabrały na żywo sporej surowości brzmieniowej i aranżacyjnej, co bardzo dobrze im zrobiło. Potwierdziły się wszelkie internetowe pochwały, a grupa udowodniła, że zdecydowanie warto zwrócić na nią baczniejszą uwagę.

Na dole tymczasem przygotowywał się już kanadyjski artysta, występujący pod szyldem Diamond Rings. Obstawiony ze wszystkich stron komputerami i elektroniką, zaprezentował przebojową i lekko przybrudzoną muzykę taneczną z mocnymi rytmami i wyraźnymi ukłonami w stronę powracającej do łask stylistyki new romantic. Na górze rozpoczynał się natomiast koncert, który wypełnić miała zgoła inna muzyka – występ Marnie Stern. Charyzmatyczna gitarowa wirtuozka pokazała, że na scenie radzi sobie z zawrotnymi solówkami równie dobrze jak w studiu. Z nieschodzącym z twarzy ani na chwilę uśmiechem wygrywała takie dźwięki, jakich mało kto spodziewałby się po gitarze, z powodzeniem stosując swoją charakterystyczną technikę uderzenia palcami w struny. Do tego zabawiała publiczność w przerwach między między utworami anegdotami i pogaduszkami z kolegami z zespołu. I sądząc po gorącej reakcji publiczności – wszystkim

bardzo się to podobało. Na dole zainstalował się już z kolei zespół o nieco zawrotnej nazwie: Dale Earnhardt Jr. Jr., który był zapowiadany w mediach jako jedna z większych potencjalnych atrakcji tegorocznego festiwalu. Niestety panowie, ubrani niczym kierowcy formuły 1, nie zrobili najlepszego wrażenia już od samego początku, przedłużając próbę do absurdalnych rozmiarów i zaczynając koncert ze skandalicznym opóźnieniem. Ale potem starali się przekonać publiczność, że warto było na nich poczekać. Ich gitarowo-elektroniczne brzmienie i piosenki z niemal popowymi elementami mogły się podobać już z samego założenia. Jeszcze bardziej przekonywała widzów bezpretensjonalna radość muzyków podczas grania. Już po pierwszych minutach tego koncertu było wiadomo, że tę – nawet jeśli zgoła niemedialną – nazwę warto zapamiętać.

Na górze występował zaś w tym czasie zespół, o którym wiadomo już od pewnego czasu, że jest wart zainteresowania – Wild Nothing. Po elegancji z letnich koncertów w Europie (podczas norweskiego festiwalu Oya członkowie grupy wystąpili w garniturach) nie zostało ani śladu – tym razem na scenie stanęło czterech brodatych hipsterów we flanelowych koszulach, podartych jeansach i wełnianych czapkach. I tylko muzyka została ta sama: nieco senna, spokojna, a jednak w jakiś sposób porywająca. I chyba naprawdę brakuje tylko trochę przebojowości, żeby ten zespół stał się prawdziwą gwiazdą – ten koncert pokazał, że zdecydowanie mu się to należy.

Po zakończeniu występu na dole wciąż jeszcze trwały przygotowania do kolejnego gigu – o na scenie stanęli muzycy jednego z najświeższych lokalnych odkryć, grupy Apache Beat. Zespół właśnie przygotował swój debiutancki album i wyraźnie wysoko mierzy w związku z jego publikacją: taneczna muzyka w lekko psychodelicznym klimacie idealnie trafia w gusta dzisiejszej alternatywnej publiczności. Na koncercie to gęste, wielowarstwowe granie sprawdziło się chyba nawet lepiej niż w wersji studyjnej, nabierając większej mocy i energii. Na pozytywnej ocenie tego koncertu zaważyło też z pewnością dość żywiołowe zachowanie muzyków grupy, a szczególnie wokalistki, która wprost emanowała charyzmą. I gdyby nie to, że repertuar grupy jest bardzo nierówny, jej występ można by uznać za narodziny kolejnej nowojorskiej gwiazdy.

Następny występ na górnej scenie okazał się dla wielu widzów bardzo pozytywną niespodzianką – zupełnie nieoczekiwanie i bez wcześniejszych ogłoszeń, na scenie pojawiła się jedna z najgorętszych dziś gwiazd sceny alternatywnej, grupa The Drums, która swój oficjalny koncert grała kilka godzin wcześniej w klubie Webster Hall. Muzycy kończyli właśnie swoją wielka trasę po Europie i Stanach, siłą rzeczy byli więc w świetnej formie. Mimo znaczących postępów, jakie poczynił zespół pod kątem zgrania i swobody scenicznej od koncertu na Glastonbury, wciąż raziła pewna sztuczność całego projektu, w którym dwóch muzyków zajmuje się brudną roboty, a dwaj pozostali wygłupiają się na scenie spijając całą śmietankę. W rezultacie koncert budził mieszane uczucia. I w takim właśnie nastroju skończył się drugi dzień tegorocznego festiwalu.

Przemek Gulda (5 listopada 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także