Primavera Sound 2010

Dzień drugi: piątek 28 maja

Primavera Sound 2010 - Dzień drugi: piątek 28 maja 1

Szczęśliwi, że przeżyliśmy kolejną noc na plaży, stajemy przed granatową bryłą Auditori z nadzieją dostania się na Low, odgrywające „Great Destroyer”. Jak się jednak okazuje, kolejka jest taka, jakby w środku grało co najmniej U2 feat. Janis Joplin, więc odpuszczamy (dodatkowo wstęp kosztował całe dwa euro!). Pluję sobie w brodę, bo noc wcześniej przez przypadek wszedłem do podziemnego parkingu tej budowli i już wtedy mogłem ustawić się przy barierkach, ale niestety. Dzisiaj dojadamy przed wejściem pomidory z bagietką i ruszamy z zegarkami w dłoniach – program jest wyjątkowo napięty.

Best Coast

Dziewczyny hałasujące gitarami zawsze wygrywają – każdy fan Sonic Youth to powie. Best Coast grało na nieszczęsnej Escenari Pitchfork, więc zamiast akustyki á la plaża pod molo mamy dźwięk w stylu echo w magazynie Tesco. To pierwszy minus. Drugi: dziewczyny grają noise pop, ale ten problem został już omówiony przy Surfers Blood. Trzeci: wokalistka jest dziewczyną tego żula z Wavves i nie patrzyła mi w oczy wyśpiewując swoje cudnie sukienkowe pioseneczki (plus: perkusistka przypominająca moją traumę – wokalistę Fucked Up, również tego nie robiła). Koncert teoretycznie powinien być nudny jak polskie wybrzeże, ale te kompozycje jednak jakoś się bronią. Nie do końca wiem czy to kobiecy urok, duszna aura bądź dreampopowo-pościelowe skojarzenia z muzyką, ale było fajnie. Dress pop wygrywa z lo-fi bez lo-fi.

Spoon

Muzyka tła. Wielka scena San Miguel, my gdzieś daleko na nadmorskich błoniach, nagabywani przez obwoźnych polewaczy Jacka Danielsa wykazujemy się radosną ignorancją. Po ilości słuchaczy na last.fm wyrokuję, że mi się nie podobało.

Ganglians

I znowu scena pitchforkowa. Chyba wydaję mi się, że jeśli spędzę w tym miejscu wystarczająco dużo czasu, wreszcie zacznę rozumieć sens wszystkich porównań występujących w ich recenzjach. Póki co korzystam z unikatowości języka polskiego na terenie festiwalu i dyskutuję o anoreksji wokalisty Ganglians. Facet waży z czterdzieści kilo – moja ukochana piosenka „The Void” wydaje się opisywać przestrzeń jego żołądka. Panowie jednak nawet nie zerkają w majaczącą na horyzoncie bazę gastronomiczną tylko grają jeden z fajniejszych koncertów tego dnia. Te proste, zamglone piosenki, co jest kompletnym zaskoczeniem dla skromnej liczby słuchaczy, były naprawdę dobrze nagłośnione. W kategorii „lekko, sennie, kocham Beach Boys i kiepskie wzmacniacze” to był naprawdę porządny koncert. Brakowało mi trochę tego tropikalnego pogłosu (muzycy stali za blisko odsłuchów), ale w zamian otrzymaliśmy unikatowe połączenie klimatu spod palm Pasadeny z betonowym parkingiem. Na Pitchforku na pewno użyją w relacji słowa dżungla, czuję to.

CocoRosie

Uprzedzeń ciąg dalszy. Okładka nowego albumu tych siostrzyczek jest najbrzydsza rzeczą, jaką widziałem od pewnego czasu – moda na wąsy ma jednak swoje granice. Ciągoty hip-hopowe? To, że jednemu Gonjasufi się udało, nie znaczy, że new wierd america dostała pozwolenie na rapowe ciągoty. Dziewczyny zdecydowanie przesadziły z eklektyzmem: dziwne ciuchy, freestyle’ujący goście, krzywe bity, klawesyn. Zdecydowanie wolałbym usłyszeć ich poboczny projekt Metallic Falcons. Uciekam na scenę ATP.

Beach House

Zalegam w miejscu wczorajszego odsłuchu Tortoise i odpadam. Ciepło i puchato. Ten koncert to esencja śliczności. Dwie osoby, dwa opierzone słupki w ramach wystroju sceny, dużo gwiazdek, troszkę chmurek, dwa światy: podczas koncertu i po nim. Ktoś mówił o tym zespole, że to wtórne dream popy dla dziewczyn, pościelówa i w ogóle muzyka do powolnego miziania się. W sumie miał sporo racji, ale ja byłem urzeczony. Delikatny głos Victorii Legrande, rozmyty klawisz i gitarowe melodie wygrywane jakieś dziesięć kilometrów od brzegu lądu. Wydałem chyba z dziesięć złotych na tzw. pidżamowe smsy do dziewczyny podczas tego koncertu. W liceum każdemu spacerowi nad morze powinien towarzyszyć Beach House puszczony z komórki.

Wire

Po koncercie na ATP odmłodniałem o jakieś trzy lata, więc postanowiłem pociągnąć licealny nastrój i pobiec na kultowe w ogólniaku Wire (słuchały tego aż dwie osoby!). Wszystkim dookoła wyraźnie się podobało, ale ja nawet nie próbuję zrzucić winy na pechową scenę Vice. Było słabo. Brzmieli jakoś tak za ładnie, grunge’owo. Brakowało mi charakterystycznego brzmienia, brakowało klasyków z „Chairs Missing”, wreszcie nie zagrali ubóstwianego „Dot Dash”. Panowie na koncertach nieprzesadnie wysilają się z show, ubrani á la Sartre, wylewni jak egzystencjalna poezja. Grali nowe, jeszcze nieopublikowane utwory, ale nie tego oczekiwałem, nie taki zespół chciałem usłyszeć. To The Fall miało być popłuczyną nagrań sprzed trzydziestu lat. Podczas bisu już zdziadziałem. Jeśli będzie kolejna okazja to i tak pójdę, ale póki co opuszczam różową flagę do połowy masztu.

Les Savy Fav

Ten zespół to wokalista plus reszta muzyków. Wokalista Tim Harrington przebrany był za yeti, biegał po scenie w majtkach i wskakiwał w publikę, korzył się przed skalanymi dotykiem jego bielizny fanami posypując głowę popiołem, by odwrócić uwagę od nudnego, aspirującego do dance-punka grania. Było energicznie – o tym poświadczyć mogły telebimy pokazujące coś na kształt pogo. I tyle. Zespół wywodzi się z Rhode Island School Of Design, więc są kumplami Lightning Bolt. Maska perkusisty tych drugich urządza większy chaos na scenie niż całe Les Savy Fav razem wzięte. Uciekam przespać się przed Noahem Lennoxem.

Panda Bear

Cały internet pisze, że ten koncert był porażką, której nie można nawet zrzucić na nawalającą scenę Vice. Cóż, ciężko mi jest dyskutować z tymi opiniami, gdyż zasnąłem pod sceną. Słyszałem tylko pierwszy kawałek, wyprodukowany głównie głosem Pandy i paroma pętlami, bez żadnych wizualizacji. Nie żebym był jakimś marudą i eksperyment lubię, i nawet jestem w stanie posłuchać projektów wokalnych ludzi z Boredoms, ale, cóż, liczyłem na więcej. Inna sprawa, że obudziłem się na przedostatniej piosence (?) i zbyt wiele się nie zmieniło. Przypuszczam, że bujająca w klimatach drag music kapela OoOoO inspirowała się jakimś innym nieudanym koncertem 1/3 Animal Collective. Warto zaznaczyć na koniec aurę koncertu i dlaczego nie wstydzę się zaśnięcia pięć metrów od sceny, w piachu i rupieciach. Mianowicie ilość przyjmowanych tam używek osiągała poziom z koncertów goa. Ludzie łamali się przy barierkach jak bambusy pod przyciężkawą pandą, od oparów widoczność oscylowała na poziomie lasu tropikalnego o poranku. Sam muzyk chyba również nie do końca ogarniał sytuację, próbując wypatrzeć tych wspomnianych, nieszczęsnych, algierskich melomanów, znajdujących się dwa tysiące kilometrów dalej. Koncert zaliczony pomyślnie w kategorii tworzenia unikatowych ekosystemów, muzycznie wydawał się nieco senny.

Shellac

Tutaj zaczyna się dramat dnia drugiego. Gdy sen nadchodzi, budzą się upiory przegapienia zaplanowanego koncertu. Na szczęście z Vice na ATP jest blisko, instalujemy się na z góry upatrzonej pozycji w krzakach. Niestety już na wstępie byłem zmuszony obrazić się na Albiniego i spółkę – zanim się zorientowałem zagrali Jedyny Odtworzony Ponad Trzydzieści Razy Pod Rząd Utwór w mojej muzycznej karierze („Gallows Pole” Led Zepellin z Walkmana się nie liczy, byłem wtedy zbyt młody): „Prayer To God”. Tak bardzo się obraziłem, że co drugi kawałek przysypiałem na chwilę, jednak koncert mogę uznać za, przynajmniej w połowie, zobaczony. Było ostro, zespół odciął się od przytłaczającej większości zaszumionych brzmień dźwiękiem tnącym chłodne nocne powietrze Barcelony jak brzytwa. Na poważnie do teraz wierzę, że gryf gitary Steve’a jest metalowy, a nazwa math rock naprawdę powstała podczas zabawy kalkulatorem na ich próbie. Energia tego zespołu jest nieco przerażająca. Faceci mają sporo ponad czterdzieści lat, a w tej muzyce nadal siedzi tyle zła i podskórnego napięcia, że można by obdzielić kilkanaście death metalowych hord – ja, pomimo stanu półsnu, cały wibrowałem i wrzeszczałem (w sobie, emocje były minimalistycznie stłamszone). Jeśli doczekam kiedyś reaktywacji Big Black, przed koncertem nie będę spać tydzień, żeby nie mieć energii na grzeszenie. Zamykające „End Of The Radio” nie pozostawiło wątpliwości, do kogo 3/4 grających na Primaverze zespołów powinno się udać, jeśli chce zapomnieć o plażach, falach czy dziewczynach i nagrać coś prawdziwie mizantropijnego.

Pixies

Na wróżki zdążają zombiaki, zombiaki idą już spać. Tak prezentował się nasz odbiór głównej gwiazdy drugiego dnia festiwalu. Wytrzymaliśmy pół piosenki i poszliśmy szukać miejsca na nocleg.

Drugi dzień nie skończył się zgodnie z planem. Przegapiliśmy Yeasayera, bolesna strata, a na Openera się nie wybieram. Planowane było również łamanie kręgosłupów przy dubstepach gwiazdy-i-innowatora-co-nagrał-jeden-singiel Jokera, ale podobno był z nim jakiś raper, złośliwie wcinający się w najgęstsze dropy i wyszło średnio. Śpimy.

Marcin Zalewski (15 czerwca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: greg
[6 lipca 2010]
To akurat najlepsza fraza z całej tej relacji.
Gość: mr_clean
[5 lipca 2010]
"Po ilości słuchaczy na last.fm wyrokuję, że mi się nie podobało." Taki cytat - żartujecie sobie, czy ten "facio" piszący na Screenagers.pl to tak na serio? Nie chodzi o to, kogo to dotyczy, tylko, że taki tekst w ogóle mógł się pojawić... ŻENADA!!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także