Primavera Sound 2010

Dzień trzeci: sobota 29 maja

Primavera Sound 2010 - Dzień trzeci: sobota 29 maja 1

Ostatni dzień w pięknym mieście Barcelona. Bycie turystą na nieustających wakacjach zaczyna dawać się we znaki: śmierdzi od nas, broda już nie tak rozwiana, a fajki w kieszeni coraz bardziej zmiętolone. Wyjątkowo wyspani (spokojna plaża plus koncert Panda Bear) ruszamy w nieodkrytą jeszcze część miasta do Park Miro, gdzie odbywają się koncerty z wolnym wstępem. Niedaleko arena corridy, ale, w przeciwieństwie do naszej ojczyzny, na takie koncerty nie schodzą się szukające zaczepki byczki / cielaki. Oglądamy, co warte obejrzenia (w tym mieście nie jest to dobra metoda zwiedzania, można utknąć na dobre), znajdujemy sklep spożywczy z działającą lodówką i znikamy między palmami. Ludzie spacerują, dzieci biegają, obok chłopcy trenują przed Mistrzostwami Świata w piłkę nożną, a my szukamy cienia.

Circulatory System

Idea koncertów w Park Miro była wyjątkowo przyjazna odbiorowi. Mini scena jak w domu kultury, białe krzesełka i palmy dookoła. Zabrakło, co prawda kwartetu smyczkowego i lokajów podających zmrożone ananasy, ale za to można usiąść pod drzewem 2 metry od zespołu i podglądać, czy mają mocno podeptane efekty gitarowe. Circulatory System raczej nie stepuje podczas koncertu, bardziej uderzając w folkową, podszytą psychodeliczną gitarą i stonerowym basem strukturę. Przyjemnie wypełnia przestrzeń wiolonczela, dając znać, że zespół wywodzi się z freak folkowej wytwórni Elephant 6 (ci od Neutral Milk Hotel). Koncert, przez kłopoty techniczne, wpadał w estetykę swobodnego jamu, i to raczej żurawinowo-gruszkowego niż tropikalnego – w parku francuskim sprawdziliby się równie przyzwoicie.

The Oh Sees

Za to tutaj palmy i plus trzydzieści stopni jest jak najbardziej na miejscu. Załoga wygląda, jakby zrobiła na koncert tylko małą przerwę pomiędzy jeżdżeniem na desce w opróżnionym basenie, a włóczęgą po opuszczonej marinie gdzieś w Kalifornii. Jeśli każdy Meksykanin słuchający rock & rolla ma taki styl jak wokalista tej kapeli, to od dziś będę żywił się tylko tequilą i plackami kukurydzianymi, a także zacznę zapuszczać wąsy w rytm Ramones. Zagrany bez skrupułów plażowy lo-fi punk rock ze ślicznie przesterowanym dziewczęcym wokalem i zwiewnymi harmoniami rozkręca tak, że trudno utrzymać się w granicy cienia. Hiciorski kawałek „Block Of Ice” topi się prosto na żwir parku, razem ze słuchaczami. Pogłosy takie, że palmy gubią kokosy, a papugi (tak, te ptaki istnieją nie tylko na okładce El Guincho) nie nadążają z gubieniem piór. Ten zespół przeniesiony do Polski zmarniałby prawdopodobnie tak, jak przemycone przeze mnie w drodze powrotnej mandarynki. California uber alles!

A Sunny Day In Glasgow

Równa się A Gloomy Day In Barcelona (swoją drogą niezła nazwa dla jakiegoś lokalnego screamo bandu). W końcu jakiś shoegaze, co nie? To idziemy tam na schody pooglądać własne buty. Nasze obuwie aż tak straszliwie nas nie zaabsorbowało, jednak wnioski z koncertu są następujące: raczej lakierki, ewentualnie klapki firmy Kubota, niż rozwalone trampki; raczej zerkanie spod umalowanych rzęs niż liczenie czarnych kłaczków na podłodze. Było radośnie jak z jakiegoś serialu. Palmy, słoneczne popołudnie, rodziny z dziećmi i szczęśliwie szumiący zespół, wokalistka śpiewająca z lekkością mojego portfela. Ludzie chyba dobrze się bawili, zwłaszcza kiedy pojawił się nieznany mi z nazwy popcover, jednak jak dla mnie próg słoneczności został przekroczony wraz z próbą podrapania się po spieczonych na plaży nogach. Gapienie się na biało-czerwone stopy nieprzyjemnie przenosiło mnie do zimnej Polski, więc odpuściłem ASDIG i ruszyłem do Park Forum, by dopełnić swojego koncertowego przeznaczenia.

The Slits

Nigdy bym nie przypuszczał, że zobaczę kiedyś te panie. Do teraz czasem przypomina mi się chwila, kiedy w gimnazjum oglądając dokument o wczesnym brytyjskim punk rocku, zobaczyłem teledysk do hiciorskiego „Typical girls”, gdzie, wbrew angielskiej modle, dziewczyny bezwstydnie pokazywały piersi. Po trzydziestu latach pewne sprawy ulegają przemianie, ale muzyka, chyba po raz pierwszy w historii łącząca roots reggae z punkiem, broni się sama. Swoją drogą, kto by pomyślał, że można będzie usłyszeć takie dźwięki na tym festiwalu – a na 1:30 zaplanowany jest jeszcze Lee „Scrach” Perry! Co prawda dubowa pulsacja nie przyciągnęła rzesz ludzi pod dach sceny Pitchfork, ale tańce były przednie. Przy okazji pojawił się jeden element, który kompletnie kulał podczas innych koncertów, wyjąwszy skomplikowane fetysze wokalisty Les Savy Fav. Kontakt z publicznością. Ari Up przypomniała, że riot grrrl to nie tylko Bikini Kill, mówiła o dramatycznej sytuacji na Jamajce (w czasie festiwalu w Kingston trwały antyrządowe zamieszki, wzniecone przez międzynarodowego handlarza bronią), a dodatkowo wdzięcznie machała burzą dredów, przypominając znerwicowanego wookie. Niby reggae to wstyd, feminizm to nuda, a w dredach lęgną się ćmy, ale w końcu nikt nie jedzie na Primaverę, żeby pokazać, jaki jest fajny – był czad.

Polvo

Kolejna odsłona zderzeń z historią, tym razem 90s ATP. Nie ukrywam – nie jest to moja dekada, nie do końca przyswajam ducha tamtych czasów. Polvo wpisuje się w charakter tego momentu, kiedy krzyżował się post hardcore, math i post rock, jednak obecnie wypisuje się jako kiepskie przedłużenie tych tradycji. Koncert brzmiał tak normalnie, jakby nawet rasowy posiadacz Volvo, rocznik ‘93 mógł słuchać tego w radiu. Gdzie te rytmy – koszmary metronomu? Postukałem palcami w oparcie ławki, wysłałem w ten sposób ludziom dookoła wiadomość nowa płyta fajna, odczuwam tutaj nie taki dysonans, jakiego oczekiwałem, i ruszyłem w stronę morza.

Grizzly Bear

Multum ludzi. Wytrwałem dwie piosenki, w tym ukochane „Ready, Able”. Właściwie ten zespół, zwłaszcza na nowej płycie, jakoś mnie nie porywa, ale na koncercie zrobiło mi się smutno. Słychać było właściwie tylko bas, wokal rozjeżdżał się jak plastusiowy ludek z teledysku, z walczykowatej pulsacji radę dawał tylko dźwięk morza w tle. Ja byłem nieziemsko zmęczony, zespół sprzeciwił się powszechnym na festiwalu używkom i grał najzwyczajniej jak się tylko dało. Nie dogadaliśmy się z tym folkiem, niedźwiedziowi nie jest do twarzy w Ray-Banach.

No Age

Ostatni powiew świeżości. Dwóch szaleńców, gitara i śpiewający perkusista, noise pop na scenie Pitchfork potrafi zapiec wzmacniacze. Liczna grupa ludzi w nieoszacowanym wieku tańczy, skacze, śpiewa. Zagrali prawie całe „Nouns”, były sprzęgi, był wygar, ciało do ciała, przester do oporu. Tutaj moja teoria, że klub zawsze wygrywa, sprawdza się w 100 procentach. Brakowało ludzi biegających po scenie, stagedivingu i rozrywanych koszul w kratę. Moja motoryka przejęła sytuację, pamięć zapisała sobie tylko śmieszno-przykrą sytuacje, że w ostatnim kawałku gitarzysta oddał gitarę publiczności, co zaowocowało radosną solówką zagraną siedmioma łokciami i zaginięciem gitary. Nic dziwnego, że później zespoły nie chcą przylatywać do tej dzikiej Europy. Był fajny hałas w rasowym noisy 00s stylu. Finalne podrygi, ludzie szukają swoich butów, chyba znowu mam dwadzieścia lat.

Dum Dum Girls

Prawdę powiedziawszy nie chciałem iść na ten koncert. Dziewczyny mają parę fajnych piosenek, smęcą przeokrutnie i jadą latami sześćdziesiątymi na kilometr, mój 8bitowy kolega je lubi za „babskie pitolenie”. Bilans zysków i strat nie był oszałamiający, ale Sunny Day Real Estate wprawiło nas w taki emo nastrój, że przenieśliśmy się na występ dziewczyn. Po dwóch piosenkach mogę stwierdzić, że jeśli ten zespół dotrwa menopauzy, zamęczy słuchaczy na śmierć. Później festiwal Primavera 2010 się dla mnie skończył.

Plan dnia nie został wykonany. I tak mieliśmy czas do drugiej, trzeba było dotrzeć na lotnisko. Na szczęście większość przegapionych zespołów zagra na, wyjątkowo smacznym w tym roku, Offie; żałuję tylko Liquid Liquid, dziadka Scratch Perry'ego, który słuchany z perspektywy punktu sanitarnego ścielił jeszcze lepsze duby niż normalnie i Neu!, którego zobaczyć już pewnie nie będzie okazji, a historię zachodnich sąsiadów warto poznać w praktyce.

Primavera to dobry festiwal.

Marcin Zalewski (14 czerwca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: proserek
[23 czerwca 2010]
jak naprawdę chcesz przeczytać, to znajdź na musicspot.pl, bo nie chcę to uprawiać spamu.
niego
[17 czerwca 2010]
@proserek: co do macoszego traktowania zgadzam się, ale wynika to z tego, że w sobotę zrobiłem sobie krzywdę + 4 dni spania na plaży mocno wyczerpują siły. Nieobecność na Neu! nie do usprawiedliwienia. Ale jeśli byłeś - z chęcią poznam wrażenia:)
Gość: proserek
[17 czerwca 2010]
Trochę przykro, że korespondent tak zlał Pavement, bo to był jeden z najlepszych koncertów Primavery (choć... może moja opinia nie jest też z najbardziej obiektywnych :D)
Liquid Liquid i Neu! żałowac należy bardzo.
Po za tym relacja w porządku, choć mam wrażenie, że ostatni dzień trochę po macoszemu potraktowany.
Gość: lifeiswhatyoumakeit
[17 czerwca 2010]
@Mróffk, co ma piernik do wiatraka? czytając recenzję czy relację nie zastanawiam się najpierw, czy kapela, o której czytam przepadnie za dwa lata czy nie. czy z Twojego komentarza wynika, że należy pisac tylko o rzeczach wiekompomnych? bo tak to zrozumiałem
Gość: Mróffk
[16 czerwca 2010]
skoro większość zapomni te załogi to po co wogóle relacja? zastanów się przedmówco drogi?to po co ją pisać a potem czytać? sztuka dla sztuki?
Gość: lifeiswhatyoumakeit
[16 czerwca 2010]
a mnie sie bardzo podoba ta relacja, napisana jakby troche z przymruzeniem oka, dobrze sie ja czyta, a to ze nie stanowi peanow na czesc zalog, ktore za pare lat wiekszosc z nas zapomni mnie nie przeszkadza
Gość: dude
[16 czerwca 2010]
a ja lubie zadowolonych polakow.., trzeba bylo przemycic polski bigos w termosie, wtedy lepiej wchodzi muzyka
Gość: kuku-na-muniu
[15 czerwca 2010]
Wow, nie wiem czy przeciętny uczeń gimnazjum wskrzesiłby takie "suche i i poprawne" wypracowanie.
Piona dla writera.
Gość: mroo
[15 czerwca 2010]
stary, weź przeczytaj, to co napisałeś - było się wybierać na kraj świata, żeby potem wypocić kronikę zawodów koncertowych?

ale i tak czyta się lepiej, niż relację z Coachelli Piotra Kraśki polskiego dziennikarstwa muzycznego :P
Gość: someone
[15 czerwca 2010]
Primavera to może i dobry festiwal, ale relacja z niego niekoniecznie, Jest sucha i poprawna jak wypracowanie ucznia z gimnazjum . Może jakaś fotka potrafiłaby to zmienić. Przecież jedno zdjęcie jest warte 1000 słów, więc wówczas szanowny Pan redaktor nie musiałby się tak pocić.
Gość: niego
[15 czerwca 2010]
Też mi głupio:( Ale od pewnego fana P. dowiedziałem się, że The Clash to jakiś nudny pank, więc to moja prywatna vendetta.
Gość: pefefefefe
[15 czerwca 2010]
słaby jesteś.. pavement dobry jest
Gość: BlindA.
[15 czerwca 2010]
w końcu poukładałam sobie dzień drugi
Gość: held
[15 czerwca 2010]
Jesteś mistrzem porównań ziom!
Gość: kolargol
[15 czerwca 2010]
Dziadek Scratch Perry słuchany z perspektywy punktu sanitarnego o włos wygrywa z 'Gapienie się na biało-czerwone stopy nieprzyjemnie przenosiło mnie do zimnej Polski'. Chociaż to drugie to prawie latarnikowe rozkminy.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także