Coachella Festival 2010

Dzień 1: piątek 16 kwietnia

Festiwal rozpoczął się tuż po południu. Gdy słońce nad pustynną doliną stało już bardzo wysoko, na scenie, w namiocie o stosownej, pustynnej nazwie Gobi (dwa pozostałe nazywają się: Mojave i Sahara) pojawiła się pierwsza festiwalowa gwiazda. Niewątpliwy zaszczyt otwarcia tegorocznej edycji imprezy przypadł Kate Miller-Heidke. Młoda singer/songwriterka wpadła na scenę w eleganckiej, niemal balowej sukni, przywitała się z zaskakująco licznym tłumem pod sceną i – w towarzystwie skromnego gitarzysty – przedstawiła kilka swoich radosnych ballad, wzbudzając spory entuzjazm publiczności. Dużo spokojniej przyjęci zostali kilka chwil później Kanadyjczycy z grupy Jets Overhead, którzy w namiocie Mojave zaprezentowali sporą część swojej najnowszej płyty „No Nations”. Ich muzyka na żywo utraciła trochę ze swego epickiego wymiaru, ale nadal było słychać, że jest mocno zakorzeniona w psychodelicznej tradycji lat sześćdziesiątych.

Coachella Festival 2010 - Dzień 1: piątek 16 kwietnia 1

Po tym występie klimat pod namiotem zmienił się diametralnie: muzycy formacji Baroness zadbali o to, żeby było ostro i mrocznie. Ich raczej post-rockowy metal na koncercie nabrał bardziej punkowego niż na płytach klimatu, a dwóch przekrzykujących się gitarzystów podgrzewało atmosferę. Potem trzeba było szybko biec pod jedną z dwóch otwartych scen, Outdoor Theatre, gdzie zainstalowali się już muzycy zespołu Deer Tick. Z sezonu na sezon, może nawet z koncertu na koncert, skład grupy powiększa się coraz bardziej: tym razem muzyków na scenie było prawie dziesięciu – nie zabrakło np. saksofonisty, który ubarwiał nawet te dobrze znane piosenki nieoczekiwanymi partiami swojego instrumentu. W repertuarze starsze kompozycje, czasem w zupełnie nowych aranżacjach, przeplatały się z najnowszymi, a ubrany w letnią sukienkę lider zespołu jak zawsze zadziwiał swoim zdartym głosem i bawił publiczność licznymi żartami (zanim zaprezentował najnowszy singiel, przepytał widzów, czy uprawiali seks ostatniej nocy i czy zażywali narkotyki, tłumacząc, że chce ich w ten sposób lepiej poznać. Przed jedną z piosenek natomiast, poproszony przez któregoś z widzów, opuścił ramiączko swej sukienki, żeby zaprezentować gęsto owłosiony tors: przecież mówiłem, że jeśli chodzi o cycki nie mam za wiele do pokazania – skomentował po chwili).

Na scenie namiotowej zaczynali już w tym czasie szaleć czterej elegancko ubrani panowie z zespołu As Tall As Lions. Ich świecące garniturowe kamizelki lśniły równie mocno, co przebojowe kompozycje, które publiczność przyjmowała nader gorąco – znakomicie bawiąc się pod sceną. Ale to było nic w porównaniu z tym, co działo się w tym samym miejscu już za kilka minut – namiotem Mojave zawładnęli wówczas nowojorczycy z zespołu Yeasayer. Już od samego początku było widać, jak wielką gwiazdą jest dziś ta formacja – tłum chętnych, by zobaczyć koncert był stanowczo za duży jak na pojemność namiotu. Koncert rozpoczął się dokładnie tak samo jak druga płyta grupy, album „Odd Blood” – mrocznym, ciężkim i jeszcze bardziej psychodelicznym niż w wersji studyjnej – utworem „The Children”. Potem posypały się kompozycje z obu płyt grupy – z dwóch elementów, na których zbudowane są piosenki zespołu, czyli psychodelii i tanecznych rytmów, na pierwszy plan zdecydowanie wysunął się wątek psychodeliczny, a potężne dźwięki, generowane przez dwóch perkusistów zespołu, nadawały całości raczej trybalistyczny, a nie klubowy nastrój. Publiczności bynajmniej nie przeszkadzało się to znakomicie bawić. Atmosfera stawała się gorętsza przy najpopularniejszych utworach, np. singlowym „O.N.E.”. Prawdziwe szaleństwo wybuchło jednak – o zgodnie z wszelkimi przewidywaniami – kiedy, prawie na sam koniec koncertu, zabrzmiał utwór „Ambling Alp”, zagrany z ogromną energią i porywającą żywiołowością.

Ani trochę mniej dynamiczny, choć przecież zupełnie odmienny pod względem gatunkowym, był występ zespołu Hockey w pobliskim namiocie Gobi. Lekko podbite elektroniką rytmy, pomysłowe zagrywki gitar i wpadające w ucho melodie zabrzmiały na żywo jeszcze lepiej niż na płytach, a muzycy zespołu potwierdzili w pełni wszystkie opinie o tym, że na scenie radzą sobie znakomicie.

Coachella Festival 2010 - Dzień 1: piątek 16 kwietnia 2

Powrót pod namiot Mojave i muzyczny powrót do Nowego Jorku – na scenie gotowa do akcji była już szóstka muzyków tworzących zespół Ra Ra Riot. Jedynym plusem odwołania w ostatniej chwili zaplanowanego właśnie na tę godzinę występu Brytyjczyków z The Cribs, którzy nie zdołali wystartować z Londynu ze względu na chmurę wulkanicznego pyłu, była możliwość spokojnego obejrzenia chociaż początku koncertu nowojorczyków. A zaczął się on od zestawu utworów z debiutanckiej płyty grupy – dobrze znanych i znakomicie wypadających na koncertach. Nawet spore problemy techniczne (przerażający, głośny zgrzyt wydobywający się z głośników) nie były wystarczającą przeszkodą, by muzycy i publiczność mogli się znakomicie bawić przy przebojach zespołu, przeplatanych kilkoma premierowymi piosenkami.

Coachella Festival 2010 - Dzień 1: piątek 16 kwietnia 3

W sąsiednim namiocie Gobi w międzyczasie rozpętało się prawdziwe piekło – to kolejna tego dnia, po wcześniejszym występie grupy Baroness, festiwalowa atrakcja dla wielbicieli metalowych brzmień: niemal trzy kwadranse przedziwnej muzyki w wykonaniu zespołu The Dillinger Escape Plan. Można nie lubić tego skomplikowanego do granic możliwości grania, można narzekać na ekstremalną ostrość gitarowych riffów, ale kiedy zobaczy się ten zespół na scenie, nie sposób uchylić z szacunku kapelusza. Nie dość, że jego członkowie z powodzeniem odgrywają na żywo najbardziej choćby skomplikowane partie, którymi wprost naszpikowane są ich utwory, na dodatek ani przez moment nie stoją bez ruchu. Wręcz przeciwnie: bez przerwy biegają po scenie, wskakują na kolumny, rzucają się na ziemię, tańczą w niemal konwulsyjny sposób ze swoimi gitarami. Ten – trudno użyć innych słów – wprost pulsujący energią spektakl budzi ogromny szacunek.

Krótki spacer pod Outdoor Theatre i kolejna totalna zmiana nastroju: swoje wdzięcznie archaiczne i uroczo kiczowate piosenki przedstawiał tam zespół She & Him. Choć na żywo zabrzmiały mniej wyrafinowanie niż na płytach, Zoey Deschanel nawet w tym niecodziennym, pustynnym wydaniu ani na chwilę nie przestawała zachwycać. Był już wczesny wieczór, upał wyraźnie zelżał, za to na poszczególnych scenach robiło się coraz goręcej – zaczynały się koncerty największych gwiazd. Do tego grona zalicza się dziś w Stanach zespół Passion Pit, który pod scenę Outdoor Theatre przyciągnął potężne tłumy widzów. Lider grupy okazał się – nie po raz pierwszy zresztą – mistrzem nawiązywania kontaktu z publicznością: zagadywał do widzów w każdej przerwie między utworami, namawiał do zabawy, żartował, a od czasu do czasu wdzięczył się bez najmniejszych skrupułów. Ale trudno mu się dziwić – przyjęcie zespołu przez publiczność było niezwykle gorące (Przed wami dziś jeszcze tyle znakomitych występów... – zagaił wokalista. Ale to was kochamy najbardziej – krzyknął ktoś z tłumu). Repertuar koncertu składał się przede wszystkim z utworów z debiutanckiej płyty grupy, która – jak zauważył wokalista – ukazała się prawie dokładnie rok przed festiwalem. Partie grane na żywo idealnie uzupełniały się z charakterystycznymi samplami, a całość tworzyła idealny podkład pod dobrą zabawę, nic więc dziwnego, że tysiące ludzi pod sceną tańczyło zawzięcie przez pięćdziesiąt minut tego koncertu.

Niemal dokładnie w chwili, gdy muzycy Passion Pit zeszli ze sceny, na pobliskiej Coachella Stage – flagowej festiwalowej arenie, pojawili się muzycy najbardziej spektakularnej supergrupy ostatnich miesięcy: Them Crooked Vultures. Przez kolejną godzinę z głośników wylewały się mocne rockowe dźwięki, a członkowie zespołu, mimo że najmłodsi przecież nie są, dawali z siebie wszystko. Charakterystyczny sposób poruszania głową do przodu i do tyłu, uprawiany na scenie przez Dave’a Grohla, który wyraźnie nie mógł spokojnie usiedzieć za swoim zestawem perkusyjnym, przywoływał dawne nirvanowe lata.

Był to jednak najwyższy czas, żeby przenieść się do współczesności: oto na scenie Gobi instalowała się jedna z niewielu – w obliczu trudności komunikacyjnych – przedstawicielek sceny brytyjskiej na tegorocznej Coachelli – La Roux. Kiedy występowała rok wcześniej na festiwalu All Points West, oglądała ją raptem garstka osób, ale kilka miesięcy aktywnej promocji zdecydowanie zrobiło swoje: tym razem jej koncert chciało zobaczyć dwa razy więcej osób niż było w stanie zmieścić się w namiocie. W związku z tym połowa musiała zostać na zewnątrz, pozostało im jedynie zaglądać do środka przez otwarte na przestrzał otwory wejściowe. A tam ruda Angielka, z charakterystycznym czubem z włosów na głowie, ubrana tym razem w elegancką, białą marynarkę, ze sporą energią prezentowała wielkie przeboje ze swej debiutanckiej płyty.

Coachella Festival 2010 - Dzień 1: piątek 16 kwietnia 4

Jeszcze zanim wybrzmiał ostatni z nich, warto było przenieść się pod główną festiwalową scenę. Nie jesteśmy dobrze wypieczonym rockowym stekiem jak Them Crooked Vultures, nie jesteśmy grubą rybą jak Jay-Z, więc potraktujcie nas jak lekką wegańską przekąskę – stwierdził James Murphy podczas koncertu – zdecydowanie jednego z lepszych, jeśli nie najlepszego tego dnia. Grupa powróciła bardzo niedawno na scenę po blisko dwuletniej przerwie i na każdym kroku dało się zauważyć u jej członków głód wspólnego grania i rozpierającą ich od pierwszej do ostatniej minuty koncertu energię. Występ zaczął się bardzo mocno: najpierw nieco podkręcona wersja kompozycji „Us V Them”, potem najnowszy, promujący trzeci album grupy, singiel „Drunk Girls", który okazał się znakomicie sprawdzać na żywo, a wreszcie – rewelacyjna, wydłużona wersja piosenki „Losing My Edge”, z rozbudowaną, częściowo improwizowaną linią wokalną. Po takim iście atomowym początku, trzeba się było mocno natrudzić, żeby nie strącić wysoko zawieszonej poprzeczki. Ale nowojorscy muzycy nie mieli z tym najmniejszego problemu: zaprezentowali jeszcze kilka kompozycji, stare przeboje przeplatając kilkoma utworami z najnowszej płyty. Każda z piosenek rozkręcała się stopniowo, nabierając tempa i dynamiki, wznosząc się na coraz wyższy poziom energii i emocji. Murphy, choć jak zwykle sprawiał wrażenie lekko zaginionego, znakomicie panował nad całością, wyśpiewując, jakby nieśmiało, swoje partie wokalne do nietypowego, studyjnego mikrofonu. I tylko jednego nie udało mu się dopilnować: czasu. Na trzy minuty przed planowym zakończeniem występu LCD Soundsystem oświadczył wyraźnie skonfundowany: na liście mamy jeszcze trzy piosenki, nie wiem jak to się stało, przecież tak się spieszyliśmy! Nie było rady, trzeba było kończyć ten znakomity koncert. Spośród trzech propozycji Murphy wybrał chyba najmocniejszą (odrzucając m.in. mocno nostalgiczny i łagodny utwór „New York, I Love You But You’re Bringing Me Down”) piosenkę – „Yeah”, która przecież sama prosi, żeby prosty refren wykrzykiwać wraz z wokalistą. I tak się też stało. A kiedy kilka tysięcy gardeł zgodnie powtarzało: yeah! yeah!, muzycy rzucili się do wspólnego walenia w bębny. I w takim niemal rytualnym klimacie miał się zakończyć ten znakomity występ. Miał. Bo Murphy, dopijający prosto z butelki resztkę szampana, zadecydował autorytarnie: Fuck! Gramy jeszcze jeden utwór i nie ma dyskusji. I choć czas na występ nowojorczyków dawno już minął, zabrzmiały koniec końców spokojne dźwięki ballady o rodzinnym mieście muzyków. Dźwięki kojące i uspokajające, idealne na zakończenie tego wspaniałego występu.

Na nieco mniejszej scenie Outdoor Theatre w międzyczasie rozpoczął się już występ innych nowojorczyków – zespołu Vampire Weekend. Występ taki, jak wszystkie inne koncerty tej grupy: rzetelny, solidny, ale raczej nudny. Poszczególne utwory, wybrane z obu płyt grupy, zabrzmiały prawie dokładnie tak samo, jak w wersjach studyjnych, a grzeczne żarty wokalisty nie robiły specjalnego wrażenia (przy następnym utworze bardzo łatwo się tańczy, więc jeśli od kilku godzin macie kogoś na oku, to jest najlepszy moment, żeby poprosić go do tańca). Kiedy nowojorczycy skończyli swój występ, nastąpił moment kolejnego potwornie trudnego wyboru: zdecydowana większość festiwalowej publiczności nie miała najmniejszych wątpliwości i pobiegła pod główną scenę, gdzie swój występ zaczynał Jay-Z, w namiocie Mojave spory tłum zgromadził się na koncercie Fever Ray, a tym kontekście sporą niespodzianką okazały się potworne pustki pod Outdoor Theatre, gdzie w ramach swojej doszczętnie wyprzedanej amerykańskiej trasy prezentował się zespół Public Image Limited. Nawet jeśli musiał budzić mieszane uczucia – przecież było jasne już od ubiegłorocznej reaktywacji tej grupy w niemal zupełnie przypadkowym składzie (Lydon plus muzycy, którzy wcześniej mieli z zespołem wspólnego bardzo mało lub wręcz nic), że to tylko kolejny sposób Lydona na robienie pieniędzy – to sentymenty fanów wciąż są bardzo silne. Tym bardziej, że twórczość Public Image Limited, zwłaszcza ta, która została udokumentowana na wczesnych płytach zespołu, to dziś prawdziwa klasyka alternatywnego grania i niedosięgły wzorzec dla wielu współczesnych zespołów.

Coachella Festival 2010 - Dzień 1: piątek 16 kwietnia 5

Występ zaczął się od kilku kpin na temat Jaya-Z: Lydon był wyraźnie dotknięty faktem, że tak duża cześć publiczności zdecydowała się raczej oglądać konkurencję. A potem zabrzmiały już klasyczne utwory PIL-a: nie mogło zacząć się inaczej niż od największego przeboju grupy, piosenki „This Is Not A Love Song”, po której zabrzmiały m.in. „Warrior”, „Poptones” czy sztandarowy „Public Image”. Podstarzali muzycy starali się wkładać w swój występ sporo energii, Lydon z typową dla siebie bezczelnością rzucał szyderstwo za szyderstwem: a to w stronę Jaya-Z, którego występ było słychać w przerwach między piosenkami, a to w stronę polityków, a to wreszcie w stronę samego siebie. Ten występ budził skrajne uczucia – z jednej strony zabrzmiały klasyczne, nierzadko niemal genialne utwory, w bardzo przyzwoitym wykonaniu, ale z drugiej aura muzycznej chałtury, wymyślonej tylko dla pieniędzy była aż za bardzo widoczna. Po osiemdziesięciu minutach, w których oprócz zasadniczego zestawu piosenek zmieścił się także złożony z kilku utworów bis, było po wszystkim. Jay-Z w międzyczasie też skończył swój występ. Pierwszy dzień festiwalu zdecydowanie dobiegł końca.

Przemek Gulda (31 maja 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także