Podsumowanie dekady
Top 100 singli - miejsca 1 – 50
50. Kylie Minogue – Can’t Get You Out Of My Head
[2001; Parlophone]Gdy tylko Kylie dojrzała biologicznie, zrozumiała, że nie opłaca się negować patriarchalnej symboliki. W zamian zsyntetyzowała sprzeczne męskie fantazmaty kobiety idealnej (odpychanie vs przyciąganie, chłód vs chuć, niewinność vs wyuzdanie) i odtąd próbowała je w całej ambiwalencji ucieleśnić. Dlatego, jeśli na „Can’t Get You Out Of My Head” składała obietnice (Stay forever / And ever / And ever / And ever...), to tylko z zastrzeżeniem, że są bez pokrycia (Don’t leave me locked in your heart / Set me free). A że Kylie została tu zredukowana do rozerotyzowanego głosu w słuchawce lub, w wersji wideo, zakuta w błyszczącą zbroję, ewentualnie białe kimono z szerokim rozcięciem na przedzie, to łatwo było przeoczyć ten aneks do umowy, spisany na końcu drobnym drukiem. Zwłaszcza, że jej magnetyzm wzmacniał jeszcze zimny, oszczędny, micro-house’owy podkład, względnie nieprzyjazna quasi-futurystyczna sceneria, zdominowana przez kartonowe atrapy drapaczy chmur i cyborgi z abażurami na głowie. Słowem: „Kylie Battles The Pink Robots”, tyle że w tej bajce happy-endu być nie mogło, bo gwarantem boskości głównej bohaterki była jej nieosiągalność. (Łukasz Błaszczyk)
49. The Tough Alliance – First Class Riot
[2007; Sincerely Yours]Ach, ci rozpieszczeni szwedzcy chłopcy. Mają najlepszy socjal w Europie, więc znudzeni bawią się w zamieszki i protesty, nagrywając przy okazji taneczne szlagiery dziesięciolecia. Do you remember the riots in Gothenburg in the summer of 2001 / Boy, we sure had fun, śpiewał jeden z wielkich nieobecnych naszego zestawienia, a Tough Alliance uwiecznili tę radość w piosence, którą mogliby nagrać Beach Boys, gdyby urodzili się czterdzieści lat później i zamiast desek surfingowych, przejawiali zainteresowanie kijami bejsbolowymi. Electroclash leżał i kwiczał, dance-punk nieudolnie próbował podnieść się z kolan, a tymczasem szwedzka reinterpretacja brzmienia lat osiemdziesiątych spowodowała, że znów można było przy czymś słodko, ale jakże „buntowniczo” tańczyć. (Piotr Szwed)
48. Wilco – Jesus Etc.
[2002; Nonesuch]Nie wiem, jak oni to robią, ale zawsze potrafili chwytać za serce. „How To Fight Loneliness” okazało się jednak jedynie doskonałym preludium do pięknej, wyzbytej patosu, szczerej ilustracji jednego z najbardziej koszmarnych dramatów we współczesnej historii ludzkości. A pamiętasz, gdzie ty byłeś 11 września 2001? Co wówczas robiłeś/aś? Jaka była twoja reakcja? Myślę, że taki Jeff Tweedy pamięta to w największych szczegółach. „Jesus Etc.” nigdy nie pozwoli zapomnieć o traumie, ale przy tym nie rozdrapuje ran, nie prowadzi do niekontrolowanego wybuchu płaczu i innych napadów emocjonalnych, a łza się jednak kręci w oku. My, pod naszą szerokością geograficzną, nigdy nie będziemy potrafili opowiadać o tamtych wydarzeniach z pełnym zrozumieniem. Pozwólmy więc zabrać głos Tweedy’emu. (Kasia Wolanin)
47. The Killers – Mr. Brightside
[2004; Island]Wiadomo: The Killers skończyli się nim się na dobre w ogóle zaczęli. Ale hej! Nie udajemy, że kiedyś nie mieliśmy do nich słabości. Ciągle uważam, że piosenki Flowersa i spółki z demówek z czasów na długo sprzed wydania „Hot Fuss” w tamtych wersjach to kawał naprawdę solidnych, cholernie przebojowych numerów. W czasie produkcji kompozycji na debiutancką płytę „Mr. Brightside” dostało rykoszetem tylko trochę, w związku z czym w każdej wersji wymiata. Bo wymiata bez dwóch zdań. Nim horyzont indie-dzieciaków poszerzył się o LCD Soundsystem, inne Hot Chipy i Justice’y, a potem też Cut Copy i resztę syntezatorowych bóstw i bóstewek, to m.in. do The Killers tańczyło się na niemal wszystkich niezal-potańcówkach. Tak między nami, przy przestylizowanych postaciach w rurkach, ciuchach z H&M i nerdowskich okularkach, których nie nosi się przecież z powodu wady wzroku, ludzie skaczący do The Killers czy Bloc Party około 2003–2004 imponowali naturalnością i spontanicznym podejściem do zabawy. Dziś został nam czysty lans, powstały w ko-produkcji z Facebookiem, Twitterem, Śledzikiem i niedługo pewnie też z Buzzem. Abstrahując od tego wszystkiego, miło jest po prostu wrócić wspomnieniami do tych naiwnych, intuicyjnych, niewinnych czasów. Z łezką w oku trochę, jakby nie było. (Kasia Wolanin)
46. Broken Social Scene – Almost Crimes
[2002; Arts & Crafts]Pamiętam, jak kiedyś wpadłem do Empiku będąc świeżo po przesłuchaniu gdzieś tej piosenki. Zacząłem grzebać, grzebałem i grzebałem i jest! Wreszcie znalazłem „You Forgot It In People”, zakładam słuchawki (teraz tego stanowiska odsłuchowego chyba nie ma), włączam i cccczzzzuuuujjjjęęę się połączony z kosmosem. Gęstość tego utworu – porażająca, ile jest tam instrumentów, ile jest tam wokali (wokale są chyba tylko dwa w sumie, ale wydaje się, jakby było ich tysiąc), dlaczego w ogóle tam śpiewa Feist? W sensie super, że śpiewa, ale w ogóle co ona robi w tej roli?! Jak to się wszystko wydarzyło? Kto stworzył tę piosenkę? Kto mi jest w stanie ją wytłumaczyć? Nic nie rozumiem w tej piosence, co on tak naprawdę śpiewa przed little kingdoms in your chest? I jak to, wchodzi ta fenomenalna Feist, śpiewa We’ve got love / We’ve got hate / That’s the oh-ho-nly w-a-ay-ay i ma jakąś świętą rację, licencję na rację. A potem śpiewają razem I think it’s almost crimes i wszyscy wiemy, że chodzi tu o to kłopotliwe słowo na literkę „m”, nawet jeśli im chodziło o to na „l”. Geniusz. (Kamil J. Bałuk)
45. Róisín Murphy – Let Me Know
[2007; EMI]Układałam jakiś czas temu, pół żartem pół serio, listę ulubionych wokalistek i pośród tych wielkich i zmysłowych czarnych głosów w duchu Arethy Franklin, Chaki Khan czy Diany Ross lub bezdyskusyjnego archetypu współczesnej piosenkarki pop Madonny, w ścisłej czołówce znalazła się Róisín Murphy. Jej ekscentryzm, artystowski zmysł, celebryckie pustelnictwo i szeroki rozstrzał zainteresowań gatunkowych stawiają ją w roli prawdziwego ewenementu w przemyśle fonograficznym, a jednak szala jej wrażliwości muzycznej zawsze, mimo wszystko, przechylała się w kierunku popu, wraz z jego uwielbieniem dla kreacji, blichtru, teatralności, budowania alternatywnych światów i w końcu uniwersalnych refrenów rezonujących w przestrzeni gustów przeciętnych ludzi. Płyta „Overpowered”, następczyni wyszukanego krążka z Matthew Herbertem „Ruby Blue”, i dzisiejsze wybory muzyczne w postaci niesamowicie przystępnych singli (choć nie tak fantastycznych, niestety), sugerują, iż Róisín Murphy w tej demokratycznej sferze brzmień dla „normalsów” zadomowiła się na dłuższy czas. Jeśli któryś z numerów Murphy najlepiej oddaje ducha popowej mobilizacji, to jest to „Let Me Know”, z tym disco sznytem prosto z singla Tracy Weber „Sure Shot”, uwypukloną do granic możliwości trzewiową sekwencją klawiszy i zmysłowo obojętnym (sic!) wokalem Róisín; kto nie widział, co ten kawałek robi z ludźmi na parkiecie, nie zna życia. Najwybitniejszy w tej dekadzie biały kobiecy głos? W moim rankingu z pewnością. (Marta Słomka)
44. The Notwist – Pilot
[2002; City Slang]Nie ma chyba większych antagonizmów niż Niemcy i emocjonalność, szczególnie, jeśli zakłada się zespół do spółki z kolesiem o wdzięcznym nazwisku Messerschmidt. Na szczęście Markus Acher obalił stereotyp Niemca nie tylko w Notwist, ale i w Lali Puna. Notwistowskie „Pilot”, które przecież jest jedną z kilku tej klasy piosenek na „Neon Golden”, mogłaby być króciutką metaforą wszystkiego – pracy, miłości, czasu. Słychać w niej niemiecki akcent, ale i jakąś życiową mądrość i smutek. Elektroniczne emocje w kombinacji z teledyskiem do tego utworu (i tymi dialogami!) tworzą coś w rodzaju złowrogiej i gorzkiej historyjki, która z jednej strony smuci, z drugiej jakby daje nadzieję. Cytując jednego z użytkowników YouTube: „Niesamowita piosenka. Kiedy słuchałem jej dzisiaj w nocy, stałem się samolotem”. (Kamil J. Bałuk)
43. Dungen – Panda
[2004; Subliminal Sounds]Tak, tak. To nie jest singiel. Pasuje tutaj jak pięść do oka. Pieśń służąca generałowi Daimosowi do zagrzewania swoich podopiecznych. Jeśli po słuchaniu The Go! Team chcesz iść z kumplami grać w piłkę, to po „Pandzie” najchętniej chciałbyś zabrać ich na curling. Jest coś zespołowego, radosnego i „wspólnego” w openerze najlepszej postneoprogrockowej płyty tej dekady; coś, co każe mi wierzyć w zbawczą moc „Pandy” jako lekarstwa na zanik więzi społecznych. Entuzjazm godny „Fantastic Area” Je Suis France, zarażajacy wszystko, co żyje wokół. A że Ejstes śpiewa po szwedzku i to w taki sposób, że równie dobrze mógłby to być mandaryński, to dorabianie ideologii albo analogii jest naprawdę łatwe. „Built In Girls” lat zerowych? (Jakub Radkowski)
42. Interpol – Obstacle 1
[2002; Matador]Nieodżałowany Stylus humorystycznie wypunktował swego czasu tekstowe mielizny na debiucie Interpolu. Najbardziej dostało się erotycznemu dyptykowi „Obstacle”. Głównie za pretensjonalny romantyzm (myślę „9 i pół tygodnia”, scena z lodówką), ale i szkolne błędy w sztuce – finałowa fraza części pierwszej, Her stories are boring and stuff / She’s always calling my bluff, zdaniem dziennikarza serwisu zasługuje na tytuł najbardziej wymuszonego rymu (kasus fire/desire) w historii indie-rocka. Oj tam, oj tam. To – sporna egzaltacja i pseudopoetyka – jedyny słaby punkt tej prześwietnej przecież piosenki.
(Maciej Lisiecki)
41. Cut Copy – Hearts On Fire
[2007; Modular]Cut Copy doskonale uosabiali czasy, w które wpisana była ich twórczość. Samą tylko nazwą nawiązywali do postmodernizmu lat zerowych i jakby tego było mało, nagrywali dla tej samej wytwórni, co geniusze z The Avalanches. Produkował ich jeden z ojców chrzestnych trip-hopu, Tim Goldsworthy (współzałożyciel UNKLE oraz labelu Mo’ Wax), który dekadę później wraz z Jamesem Murphym współtworzył DFA i nowojorską scenę dance-punkową. W dodatku, chcąc nie chcąc, wpisali się w ejtisowy revival, sięgając po paletę środków, które zdominowały nowofalowy pop – ekstremalny kicz, tekstowa przaśność, klawisze, a w przypadku „Hearts On Fire” saksofon jak z „Careless Whisper” – tyle, że był to ledwie kontekst ich kapitalnych kompozycji. Kontekst, który niezależnie od prób jego interpretacji (esencjonalność lat zerowych vs koniunkturalizm) z czasem straci na znaczeniu, z korzyścią dla wyśmienitego popu Cut Copy. (Łukasz Błaszczyk)
40. Joanna Newsom – Peach, Plum, Pear
[2004; Drag City]***ZABAWA W PYTANIA DO POPULARNEGO DŻINA***: Czy ta osoba istnieje naprawdę? Tak. Czy chodzi o Cristiano Ronaldo? Nie. Czy ta osoba jest kobietą? Tak. Czy pochodzi z Polski? Nie. Czy pochodzi z Brazylii? Nie. Czy na swojej pierwszej płycie, będąc jeszcze zupełnie młodziutka, zachwyciła wszystkich dziwaczną, pokraczną, upierdliwie melodyjną, klawesynową piosenką? Tak. Czy do dziś pozostaje to jedną z najlepszych jej piosenek, jeżeli nie najlepszą? Tak. Czy słuchając tego utworu masz wrażenie, jakbyś odnalazł szczęście w przedszkolu dla emerytów? Tak. Czy jej pierwsza płyta jest lepsza od drugiej? Nie. Czy chodzi o Cristiano Ronaldo? Nie. Czy chodzi o Vanessę Carlton? (Jakub Radkowski)
39. LCD Soundsystem – All My Friends
[2007; DFA]Nie wiem, ile razy w tekstach do tego podsumowania używam słowa „niepokojący”, ale nie mogę się oprzeć. Tym razem, w przypadku „All My Friends”, niepokojące jest w pewnym sensie to nierówne pianinko: z jednej strony będące wstępem utworu, z drugiej centralnym kośćcem i budulcem, z trzeciej – pod sam koniec – subtelnym dodatkiem, wisienką na torcie. A w torcie też niepokój, bo piosenka o przyjaźni – zyskanej, straconej, potencjalnej. „All My Friends” zawsze słucham z przyjemnością i zawsze czuję się tą piosenką pouczony. Ciężko jest w dzisiejszych czasach zrobić utwór, które ma tyle tekstu, nie jest ani trochę pretensjonalny, mówi prawdę, pobudza do refleksji, wzbudza poczucie winy, smuci, zastanawia, bawi, uczy, wychowuje, a do tego jest zwyczajnie znakomity. A gdzie Twoi przyjaciele bawią się tej nocy? Czy aby nie straciłeś ich z oczu na zbyt długo, koleżko? (Kamil J. Bałuk)
38. Burial – Archangel
[2007; Hyperdub]W drugiej połowie lat dwutysięcznych, w dobie decentralizacji popkultury, Burial był w pewnym sensie dla dubstepowego odnóża tym, czym na początku dekady dla grime’u byli Rascal czy Wiley. W swojej mikroskali wprowadził dubstep – jako hasło i pewną wrażliwość – pod strzechy i to dzięki niemu niespecjalistyczna (lub skoncentrowana na innych gatunkach) prasa oraz gro słuchaczy nieobytych dotychczas z uk garage po raz pierwszy w takim stopniu zainteresowały się ewolucją londyńskiego klubowego podziemia. W „Archangel” Burial z właściwą mu impresjonistyczną wyobraźnią odmalowuje refleksy introwertycznych nastrojów, widmowości cywilizacji i relacji międzyludzkich, ale też i w sposób dyskretny i intrygujący (jak on rewelacyjnie wyciągnął sampel z Raya J) punktuje powinowactwo uk garage z sensorycznością r’n’b. „Archangel” penetruje tę najbardziej przystępną odsłonę dubstepowo-2-stepowej rewolucji, coś, co dziś z taką pasją zdaje się twórczo i błyskotliwie interpretować młode bristolskie pokolenie: Guido, Gemmy czy Joker, którzy próbują przywrócić brytyjskiej tanecznej scenie melodię. (Marta Słomka)
37. The Embassy – Some Indulgence
[2006; Service]Zima trwa jakieś sto lat, nigdy się nie kończy. Co roku – nieważne, czy jest zimniej czy cieplej, czy jest śnieg czy plucha, czy jest sucho czy nijako – w zasadzie nie da się żyć w Polsce normalnie przez ten czas. Chcesz żeby było lato i chcesz mieć wakacje, choć przecież dawno już nie masz „wakacji”, teraz masz „urlop”. Nie piszę tego tylko po to, by ukazać naturę beznadziejnej polskiej zimy przyszłym pokoleniom, które z wypiekami na twarzy przeczytają nasz ranking, ale wskutek globalnego ocieplenia przyzwyczajone będą do krokodyli i deszczy równikowych, a nie misiów polarnych na ulicach. Po prostu drugoligowy duet z Göteborga zdefiniował utworem „Some Indulgence” poczucie letniej melancholii – kiedy Twoje zagwozdki są uniwersalne, nadzieje żywsze i kiedy śpisz przy otwartym balkonie. Kiedy jesteś szczęśliwy, ale wiesz, że po najdłuższym dniu w roku każdy kolejny dzień będzie coraz krótszy i tylko kwestią czasu jest kiedy przyjdzie jesień, a potem styczeń – najdłuższy miesiąc w roku. (Jakub Radkowski)
36. The Flaming Lips – Yoshimi Battles The Pink Robots, Pt. 1
[2003; Warner]Yoshimi walczy niczym dzielny gladiator na ringu z różowymi robotami. Ma czarny pas w karate, zażywa witaminy i ciągle pracuje nas sobą, by pokonać złowieszcze maszyny. Dziewczyna ma świadomość ogromu odpowiedzialności, jaki ciąży na jej małych barkach, bo walka z robotami i ich pokonanie jest szalenie trudnym zadaniem. Podmiot liryczny utworu bez wątpienia wierzy jednak w Yoshimi, w przeciwieństwie do ludu, który niespecjalnie ufa możliwościom naszej bohaterki. Jak kończy się stracie dziewczyny z maszynami, nie będziemy tutaj spoilerować, może natomiast pomóc wam sobie wyobrazić, jakby taka walka mogła wyglądać:
(Kasia Wolanin)
35. Ścianka – The Iris Sleeps Under The Snow
[2001; Sissy]„The Iris Sleeps Under The Snow” jest uwielbiane przez wszystkich tych, którzy „Dni wiatru” nie lubią i przyklejają jej łatkę płyty z dziwnym jazgotem i bez piosenek (znane z autopsji). Aż tu nagle, wśród tych wszystkich dźwiękowych dziwactw, pojawiła się „Iris”, akustyczna, niemalże avant/dream-popowa piosenka, będąca tak daleko, a zarazem blisko reszty materiału zawartej na wydawnictwie Ścianki. Wykluczając jednak nagranie z kontekstu „Dni wiatru”, zostaniemy z utworem, który nie wymaga dogłębnych analiz ani silenia się na jakieś górnolotne frazesy. To po prostu niesamowita piosenka, stworzona w odpowiednim miejscu i czasie, rozkochująca w sobie dzięki z lekka psychodeliczno-sennej atmosferze. W połączeniu z teledyskiem efekt musi zrobić wrażenie nawet na największym twardzielu. (Krzysiek Kwiatkowski)
34. Tigercity – Other Girls
[2007; self-released]Nie dziwi mnie, że hasło „Tiger City” stanowi dla Simona Reynoldsa punkt wyjścia jego mini-eseju o recyklingu ejtisowego brzmienia, jakie zdominowało muzykę lat zerowych. Tym niemniej teza, która decyzje artystyczne Tigercity tłumaczy wyższą koniecznością (skoro wyeksploatowano post-punk, zostały tylko klawisze Hall & Oates), wydaje mi się naciągana. To przecież upodobanie do soft-rocka Fleetwood Mac, falsetu Prince’a czy blue-eyed soulu H&O ukształtowało brzmienie „Pretend Not To Love”, a nie uwarunkowania rynkowe. Jeśliby zaakceptować logikę Reynoldsa, należałoby odczytywać „Ancient Lover” jako rockistowski manifest, gdy tymczasem dla samego zespołu najważniejszy był glam-rockowy splendor i punkty za styl. Wystarczy zresztą rzut oka na ostentacyjny przepych klipu do „Fake Gold” (prywatny odrzutowiec, szampan i Bentley), na sentymentalną erotykę tekstu „Other Girls” (Your heart is beating faster / This time we both know what we’re after), by dać sobie spokój z dorabianiem ideologii. It’s more about style than substance. (Łukasz Błaszczyk)
33. Afro Kolektyw – Gramy dalej
[2006; Blend]Wszystkie próby podrabiania czarnych muzyków przez polskich białasów są skazane na niepowodzenie. Weźmy Kayah i jej tekturowy soul, czy Natalię Kukulską i łooołooo-o-o. Coś tam próbowały Sistars, z najlepszym efektem w postaci „Listen To Your Heart”, które z drewnianą ekspresją wokalistek i tak pozostawało daleko w tyle za Murzynami (pun intended). Całe to młode pokolenie powinno zrozumieć, że Polakom udawało się grać rhythm and bluesa tylko wtedy, gdy w miejsce naiwnej podróbki, świadomie proponowali element słowiański (zapatrzony w Otisa Reddinga Czesław Niemen określał ten pierwiastek mianem slavic touch). Jedynym składem, który rozumie dzisiaj sens lekcji udzielonej przez wymarłych już artystów (Nalepa, Niemen etc.), jest Afro Kolektyw. I choć Afrojax kokietuje swoich słuchaczy mówiąc w wywiadach, że utwory komponowane przez niego na dwie pierwsze płyty były lekko chujowe, nigdy polska muza nie była bliżej stworzenia własnej wersji funku niż na „Gramy dalej”. (Paweł Sajewicz)
32. Lenny Valentino – Chłopiec z plasteliny
[2001; Sissy]Niejednokrotnie spotkałem się z opinią, że Maciek Cieślak, gdyby tylko chciał, mógłby pisać setki piosenek o takim popowym potencjale jak „Piosenka No. 3” czy „The Iris Sleeps Under The Snow”. Szkopuł w tym, że chyba nie chce, bo jednak Ścianka ma wizerunek grupy niedostępnej i awangardowej. Co innego Artur Rojek, na co dzień piszący bardzo lekkie, balansujące na granicy beztreściowości utwory, a jeszcze co innego ekscentryczny Mietall Waluś. Taki rozstrzał indywidualności (a byli jeszcze Jacek Lachowicz i Arkadiusz Kowalczyk) zaowocował zachwycającym, wstrząsającym „Chłopcem z plasteliny”, ozdobionym brawurowym perkusyjnym solo Kowalczyka. Interesujące, że zazwyczaj członkowie supergrup nagrywają swoje najlepsze rzeczy poza ową supergrupą, a tutaj było odwrotnie. To bardzo ciekawe, prawda? (Jakub Radkowski)
31. Phoenix – Too Young
[2000; Source]Zdaje się, że nasze ulubione piosenki to te, które na różnych etapach życiorysu zyskują nowe znaczenia, znajdują kolejne konteksty, odkrywają się ponownie i znowu. Nie chcę zmyślać, że po raz pierwszy usłyszałem „Too Young” w jakichś szczególnych okolicznościach – prawdopodobnie miałem około osiemnastu lat i testowałem nowe hi-fi w swoim pokoju. Tego dnia, gdzieś w 2001 roku, słowa I feel too young mówiły coś innego niż dziś. Cóż, pewnie nie tylko ja przegapiłem moment, w którym ówczesne „too young” przeskoczyło wreszcie w „young enough”, zatrzymując się od razu na „too old”. Ale ten błahy, ulotny moment wydaje mi się dzisiaj chwilą profetyczną – nie dość, że to właśnie wtedy usłyszałem piosenkę, która miała stać się moim ulubionym singlem dekady (na prawach samej urody kompozycji), to jeszcze w tych trzech minutach zawarła się cała późniejsza fascynacja „Digital Love”, „Poniżej krytyki” czy „Pretend Not To Love” – muzyką, która w dużej mierze była moim brzmieniem ostatnich kilku lat. Jeśli zatem singiel roku, dekady, wszech czasów powinien być możliwie najpełniejszym ogarnięciem naszych odczuć względem danego okresu, być czymś na kształt wszystkich ulubionych piosenek w jednej piosence, a jednocześnie powinien symbolizować coś na zawsze straconego, obrzydliwie sentymentalnego, po trzecie zaś na swój sposób ewokować przyjemne uczucie bycia w domu, that’s the one. (Kuba Ambrożewski)
30. Moloko – The Time Is Now
[2000; Echo]Odnoszę wrażenie, że pod wpływem rosnącej popularności solowych dokonań Roisin Murphy „The Time Is Now” zostało nieco zapomniane, a przecież to jest właśnie jej największy przebój. Tak naprawdę Moloko zawdzięcza swój sukces Borisowi Dlugoschowi, którego house’owy remiks „Sing It Back” podbił parkiety w całej Europie, choć zbiegło się to akurat w czasie ze szczytem formy zespołu. Dzięki zastąpieniu elektroniki żywymi instrumentami, prosty schemat tanecznego popu nabrał kameralnego charakteru pięknie współgrającego z oszlifowanym już wokalem Irlandki. Na patencie intymnego house’u nie dało się jednak wiele więcej ugrać i zmęczony sobą – nie tylko na niwie muzycznej – duet zakończył współpracę. Mark Brydon buduje studio, a co robi Roisin – wszyscy wiecie. (Mateusz Krawczyk)
29. The Knife – Heartbeats
[2002; Border]Piosenka szwedzkiej grupy jest klasycznym przykładem przewijającego się przez wszystkie dekady przypadku „odkrywania utworów na nowo”. Ktoś nagra udaną kompozycję, z różnorakich przyczyn nie odniesie ona oszałamiającego sukcesu, potem inny artysta zaprezentuje swoją wersję, która z różnorakich przyczyn odniesie oszałamiający sukces, następnie słuchacze odkryją pierwowzór i zachwycą się nim bardziej niż przeróbką. W oryginale chodzi bowiem nie o spadające piłeczki, telewizory i gitarowe brzdąkanie, a o rytm. (Witek Wierzchowski)
28. Air France – No Excuses
[2008; Sincerely Yours]Gdzieś w połowie odsłuchu „No Excuses” dopadła mnie refleksja nad tym, jak historia rozprawi się ze skandynawskim balearic revivalem z lat 2006-08. Bądź tu mądry i powiedz, czy za pięć lat Air France, Tough Alliance, Studio i im podobni nie będą klasyfikowani jako proto-chillwave. Indeks czwarty z „No Way Down” sygnalizował przecież to, co zdarzyło się w 2009 roku w nagraniach Toro Y Moi czy Washed Out, będąc jednocześnie godnym rewersem „Since I Left You” (piosenki). Patrzę na moją okładkę EP-ki, zamazaną flamastrem przez duet w podlanym polskim alkoholem przypływie dobrego humoru i myślę, że nieintencjonalnie napisali wszystko, co chciałbym powiedzieć o tym kawałku: great music, sounds like Air France. (Kuba Ambrożewski)
27. Kobiety – Marcello
[2000; Biodro]Są takie piosenki, które tworzą historię, nie można ich tak po prostu wymazać z pamięci, bo pozostawiły zbyt wiele znaków na niebie i ziemi. Gdyby nie „Marcello”, nie byłoby Sissy Records, „Mężczyzn” Afro Kolektywu oraz takiego zainteresowania „brzmieniem Trójmiasta” na początku dekady. Ci sami ludzie, którzy, będąc w Londynie „czytają go” poprzez The Clash, a na Nowy Jork patrzą oczami Velvet Underground nie kręciliby się po Gdańsku w poszukiwaniu kina Delfin, a poezja polska byłaby znacznie uboższa o kilka nieśmiertelnych, genialnych linijek np. czuję się przy Tobie mocno, tak jak młodzi chłopcy wiosną. Grzegorzowi Nawrockiemu udała się rzecz niezwykła – stworzenie piosenkowego ekwiwalentu filmów Felliniego. Nie znam drugiego polskiego utworu, który w tak obłędny sposób łączyłby melancholię z radością życia, subtelny humor z egzystencjalnym niepokojem. Praktycznie każdy dźwięk i każde słowo ma tutaj swoją wagę, co jednak w niczym nie zaburza wakacyjnej, popowej, lekkości. (Piotr Szwed)
26. Bran Van 3000 feat. Curtis Mayfield – Astounded
[2001; Virgin]O tym, że zabawa w Mieście Aniołów to nie przelewki, od czasu do czasu przypomina się nam z siłą uderzenia obuchem w głowę. Muzycy Bran Van 3000 po swoim piciu w L.A. musieli obudzić się na naprawdę morderczym kacu, skoro ratunku i wybawienia szukali w przysłowiowym klinie. W kategoriach cudu należy rozpatrywać fakt, że kipiąca mikstura „Astounded” nie rozsadziła blendera zabijając przy okazji wszystkich w promieniu kilku kilometrów. W nietrudnych do odszukania w internecie recepturach jak mantra przewijają się: prościutki, acz niewychodzący z głowy przez długie miesiące motyw smyków, odkopana przez Kanadyjczyków, nietknięta linia wokalna Curtisa Mayfielda i ekstatyczny finał, w którym rolę mistrzów ceremonii przejmuje rozhukane, latin-jazzowe wokalno-instrumentalne towarzystwo. Tak naprawdę jednak komponentów jest dużo, dużo więcej. „Astounded” nie daje swoim nieziemskim groove’em ani chwili wytchnienia. Coraz to nowe dźwięki mkną tu po membranach głośników z prędkością TGV. Prędkość to być może słowo klucz do zrozumienia fenomenu tego kawałka. Wszystko dzieje się tu tak szybko, że aby ogarnąć sytuację potrzeba kilku, jeśli nie kilkudziesięciu repeatów. Czy to w ogóle możliwe, żeby słuchać jednego utworu przez siedem godzin non stop i ani przez moment nie pomyśleć o przerwaniu tego seansu? Jeśli ktoś jeszcze jest tutaj zdania, że Bran Van 3000 nagrali singiel dekady, ręka do góry, stawiam piwo. Albo lepiej, drinka. (Bartosz Iwański)
25. Beyoncé feat. Jay-Z – Crazy In Love
[2003; Columbia]Wszyscy znów pokiwali głową z politowaniem, gdy pod koniec stycznia Kanye West w typowym dla siebie, bełkotliwym stylu ogłosił się ikoną mody, personifikacją amerykańskiego snu (w wersji „z murzyńskiego getta na salony”) oraz zwycięzcą wojny, którą wypowiedział mu cały świat. Nie chodzi już nawet o to, że Kanye od czasu afery z Taylor Swift nie miał najlepszej prasy – po prostu z całą sympatią i szacunkiem dla jego osiągnięć producenckich, West nie jest postacią, która może wygłaszać podobne oświadczenia bez narażania się na śmieszność. Co innego Jay-Z, który na etapie „Crazy In Love” cieszył się estymą, o jakiej Kanye mógł tylko marzyć, korzystał z usług najlepszych producentów (w tym wypadku Harrisona, ale kto zrobił mu „The Blueprint”?) i miał u boku Beyoncé, najgorętszą diwę r’n’b. Okej, niemal każdy singiel Hovy był jednocześnie oświadczeniem majątkowym, ale nic tak nie wdrukowało jego (ich) tryumfu w powszechną świadomość, jak ten featuring. (Łukasz Błaszczyk)
24. Justin Timberlake – Rock Your Body
[2003; Jive]Stany Zjednoczone i Wielka Brytania. Justin Timberlake i Robbie Williams. Pierwszy fikał nóżkami na kilku polskich koncertach z boysbandem N’Sync. Drugi jest tylko grubym tancerzem z Take That. Brzmi podobnie? Podstawowa różnica między oboma panami, z których każdy zaliczył wstydliwy epizod odstawiania synchronicznej scenicznej padliny w stylu Marcina Millera, polega na tym, że podczas gdy hity Williamsa, bożka wątpliwej aparycji wyspiarskich siks, nie wywierają nawet na niezbyt wymagającym imprezowym towarzystwie wielkiego wrażenia, Timberlake jest cholernym Midasem zapełniającym parkiety w tempie Tima Montgomery. I tak jak w „Rock Your Body”: nieważne czy wchodzi w frywolny wokalny dialog z piękną Vanessą Marquez, naprzemiennie uwodzi słodkim chłopięcym falsecikiem i soulowymi westchnięciami czy wprowadza na przestrzeni tych czterech minut autentyczny przesyt luzu quasi-beatboxowym outrem – jest bossem i najważniejszą męską figurą współczesnego komercyjnego popu. Plus, stoją za nim najlepsi producenci świata. I dajcie już spokój z tymi porównaniami wszystkich i wszystkiego do Jacko (zacznijmy się rozglądać za nowym Lennonem albo Bowiem może, będzie zabawniej). Justin żadnym nowym Jacksonem nie jest. Przecież to „tylko” jeden z najlepszych wokalistów naszych czasów i prawdopodobnie najbardziej interesujący z uniwersalnego punktu widzenia popowy PIOSENKARZ minionej dekady. A Robbie? Cóż, Robbie, jesteś białasem koło pięćdziesiątki, nie zajmiesz już żadnego miejsca. (Bartosz Iwański)
23. Daft Punk – One More Time
[2001; Virgin]Recycling idei, choć nader powszechny jako metoda twórcza, osiągnął pewną masę krytyczną w działalności francuskiego duetu, który do perfekcji opanował umiejętność wykorzystywania memów kulturowych. W budowie swojego wizerunku nie boją się operować typowym dla disco blichtrem i futurystycznymi motywami a la pimp my Kraftwerk, a w warstwie muzycznej do długu całego nurtu house wobec funku i disco dorzucili jeszcze modne nawiązania do synth-popu, słodki rhythm’n’bluesowy wokal oraz przesadne wykorzystanie nowoczesnych efektów brzmieniowych. I ta retro-futuro zbitka w postaci „One More Time” przyniosła grupie ogromny komercyjny sukces, obecność w telewizjach, radiostacjach, filmach, grach komputerowych, remiksach, a nade wszystko w niezliczonych setach klubowych granych na całym świecie. Wszyscy razem, one more time... (Mateusz Krawczyk)
22. Bloc Party – Banquet
[2005; Wichita]Dziś już nikt nie obrazi się za słowa, że cała brytyjska muzyka nowej dekady mogła zatrzymać się w tym momencie. O samej piosence nie trzeba pisać nic. Za formalność uznajcie przypomnienie, że jest to zwyczajnie kawałek doskonały, wzór inteligentnego, gitarowego grania. Cała historia jest jednak o czym innym. Jeśli uznamy, że Isaac Brock skupił, przetworzył i streścił smutki młodego Amerykanina, to debiut Bloc Party zrobił to samo z młodzieńcem angielskim. Tym odrobinę bardziej bananowym, bo druga strona medalu miała w tym czasie swoje „Sittin’ Here” Dizzee’ego Rascala. I to przesądziło o sukcesie Bloc Party na swoim podwórku. Tym ciekawszy wydaje się proces adaptacji debiutu Bloc Party na polski grunt, a było to zjawisko wyjątkowe, bo zbiegło się z opisywaną przez nas kilka dni temu internetyzacją i podarowaniem polskiemu słuchaczowi niezalu. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, wydaje się, że wszystko przebiegło zaskakująco podobnie do wzoru z Wysp. A że Kele z kolegami nie nagrali od tamtej pory niczego, co mogłoby chociaż stopy „Silent Alarm” całować, to zupełnie inna historia. Wśród dużej części polskich odbiorców niezauważona. I świetnie! Dla nas oznacza to tylko, że w ciągu kilku lat wychowany został odbiorca, jakiego jeszcze w Polsce nie było: może i ciut bezrefleksyjny (i co z tego?), ale w końcu nadążający za trendami z Zachodu, z Wielkiej Brytanii dokładniej. Taki, który uwierzył, że smutki Brytyjczyków mogą być jego smutkami, a ubrania Brytyjczyków mogą być jego ubraniami. To znaczy ja nie wiem, czy to do końca dobrze, ale stało się i ma ogromne znaczenie. (Artur Kiela)
21. Britney Spears – Toxic
[2003; Jive]Jeśli w minionej dekadzie nie-popowa publiczność faktycznie zaczęła coraz chętniej spoglądać w stronę komercyjnego mainstreamu – jak sugeruję w Części piątej Podsumowania – to właśnie „Toxic” był jednym z kamieni, które poruszyły lawinę. Zdaje się, że na poziomie jego premiery byłem jeszcze w gimnazjum, słuchałem hard-rocka, a mój najlepszy przyjaciel nosił długie włosy i naszywki Metalliki na plecaku. Pamiętam, jak zapytał mnie któregoś razu czy słuchałem nowej piosenki Britney. Oczywiście, że słuchałem, uwielbiałem, a moja sympatia dla niej wydawała mi się wówczas rzeczą bardziej wstydliwą niż dziesiątkująca szeregi młodzieży plaga onanii (wiadomo, że śmiertelna choroba). Tylko dlatego, że chodziło o mojego najlepszego przyjaciela, odpowiedziałem cichutko: Słuchałem, a co? Jest zajebista – równie cicho dodał on. Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy rozwiązły, mainstreamowy pop rzeczywiście jest nośnikiem jakichś wartości, nadmienię, że mój przyjaciel dzisiaj słucha Talking Heads, a ja etiopskiego jazzu. Dzięki Brit! (Paweł Sajewicz)
20. Snoop Dogg feat. Justin Timberlake & Charlie Wilson – Signs
[2005; Geffen]Jeszcze na początku dekady featuring Timberlake’a oznaczałby dla Snoop Dogga artystyczne i wizerunkowe samobójstwo. Hip-hop był przecież „czymś więcej niż hobby”, nawet dla kogoś tak wyrachowanego jak on, a angaż eks-Mouseketeera, którego plakat wisiał w domu każdej amerykańskiej nastolatki, w jednej chwili pozbawiłby go szacunku ludzi ulicy, na który ciężko zapracował. Tyle że w ciągu tych paru lat wszystko się pozmieniało. Snoop Dogg, podobnie jak jego koledzy, na dobre stracił zainteresowanie gangsterką i zajął się księgowością oraz sutenerstwem. Natomiast Timberlake dzięki „Justified” „miał więcej dup niż deska klozetowa”, jak to ujął Stewart Voegtlin ze Stylusa, co niejako z automatu zyskało mu uznanie Snoopa. Na płaszczyźnie muzycznej również nie było dysonansu, ponieważ obaj korzystali z usług The Neptunes (co zresztą znamienne, bo to właśnie produkcje Williamsa i Hugo stanowiły pomost łączący hip-hop lat dziewięćdziesiątych i pop następnej dekady), tym niemniej Timberlake’owi wystarczył refren, by w wielkim stylu ukraść show starszemu koledze. Nie zdziwiłbym się, gdyby Snoop od początku wiedział, że tak się to skończy. Wtedy wypadałoby odczytywać „Signs” w kategorii oficjalnego namaszczenia następcy i przekazania insygniów. (Łukasz Błaszczyk)
19. !!! – Me And Giuliani Down By The Schoolyard (A True Story)
[2003; Touch & Go]Kiedy na potrzeby podsumowania powróciłem po latach do „Me And Giuliani Down By The Schoolyard (A True Story)” dotarło do mnie, jak bardzo najwartościowsze dzieła dance-punku wyprzedzały epokę. Siedem lat temu wydawało się, że świat się będzie kręcił wokół takiej muzyki. „Giuliani” wyrażał nadzieję fanów i krytyków na nowoczesną hybrydę hedonistycznego nastawienia i artystycznych, *niezależnych*, trochę snobistycznych ciągot. Drogę, którą przemierzali (i wciąż przemierzają) liczni didżeje, ewoluując z odgrywania indie-rockowych hitów do puszczania prawie wyłącznie stricte tanecznych, elektronicznych piosenek i remiksów, !!! pokonali w siedem minut. I co z tego? W ostatecznym rozrachunku świat trochę się na nich wypiął. „House Of Jealous Lovers” będzie katowane na imprezach przez następne dwieście lat, z dorobku !!! częściej można usłyszeć coś z rzemieślniczego „Myth Takes” niż – cytując samego siebie – „Fools Gold” XXI wieku. (Jakub Radkowski)
18. OutKast – Ms. Jackson
[2000; LaFace]...czyli jak rodzinne dramaty przekuć na sukces na rynku muzycznym. Zamiast ganiać się z pukawkami, jak przystało na porządnych raperów, OutKast cierpliwie pucują swoje samochody, dokonują mnóstwa drobnych napraw w domostwach, nie przeklinają i dbają o higienę psychiczną teściowych (choćby o wrednym wyrazie twarzy) zapewniając o żywym zainteresowaniu edukacją ich wnucząt w wyrzucanych z prędkością karabinu maszynowego słowach. Co biedna starsza pani ma z takiego słowotoku zrozumieć? „Ms. Jackson” całkiem reprezentatywnie oddaje outkastowy patent na przebój: inspiracje różnych muzycznych proweniencji luźno wciśnięte w strukturę hip-hopu, melodyjne wokale, które można z łatwością nucić oraz luz i poczucie humoru odbijające się w pozytywnych wibracjach płynących z ich nagrań. W przypadku tego utworu amerykański duet osiągnął chyba szczyt w kształtowaniu swojego wizerunku jako radio-, tv- & mom-friendly. Nie mam jednak zamiaru wypominać im zbytnio tego sympatycznego lizusostwa, zwłaszcza że jest ono uzasadnione treścią i że robią to niezwykle naturalnie.
Domowe zwierzątka przytakują. (Mateusz Krawczyk)
17. Guillemots – Trains To Brazil
[2005; Fantastic Plastic]Wokalista Guillemots, Fyfe Dangerfield, napisał ten utwór jeszcze w 2002 roku. Zatytułowany wówczas „Life Song” stanowił prostą i emocjonalną pochwałę życia w rzeczywistości post-WTC. W trzy lata później, bombowe ataki w londyńskim metrze przeniosły strach i poczucie zagrożenia z odległych Ameryki czy Iraku, do ojczyzny Guillemots, Wielkiej Brytanii. Bliskość tragedii, która do tej pory stanowiła dla „Life Song” jedynie punkt odniesienia, nadała śpiewanym przez Dangerfielda słowom większego ciężaru. W dwa tygodnie po atakach, londyńska policja zastrzeliła bezbronnego Brazylijczyka omyłkowo wziętego za terrorystę. Historia tej przypadkowej śmierci stała się dla Guillemots smutnym odbiciem tekstu piosenki (Can’t you live and be thankful you’re here / See, it could be you tomorrow next year), toteż gdy się ona ukazywała na singlu w kilka miesięcy później, Fyfe Dangerfield zdecydował się na zmianę tytułu. Gorycz i radość życia, epicki rozmach i nonszalancja – nieczęsto w minionej dekadzie muzyka pozwalała sobie na tak poważny i pouczający ton; jeśli jednak każde pokolenie potrzebuje prawd uniwersalnych, nasze znajdzie je w „Trains To Brazil”. (Paweł Sajewicz)
16. Junior Boys – Teach Me How To Fight
[2004; Domino]Zabawne, jak diametralnie zmienia się percepcja „Teach Me How To Fight” zależnie od okoliczności towarzyszących odsłuchowi. Mimo, że stopień doznań estetycznych pozostaje na tym samym, niebotycznym poziomie, samotne obcowanie z opus magnum Junior Boys cynicznie nakierowuje myśli na tak „nieistotne” drobiazgi jak nienaganna i wymuskana steelydanowska produkcja czy oczywiste związki kanadyjskiego duetu z MOR-owską estetyką spod znaku Spandau Ballet czy Halla i Oatesa. „Teach Me How To Fight” predestynowane jest jednak do znacznie wznioślejszych celów. Ten przeładowany wrażliwością metropolitalny, klaustrofobiczny nokturn to przecież najpiękniejsza sypialniana ballada naszych czasów. Domyślam się, że stopień awersji do słowa pościelówka może być dosyć spory, ale naprawdę, znalezienie lepiej pasującego tu określenia zakrawa na niemożliwość. Świetliste syntezatorowe plamy, półszept wokalu Greenspana czy finałowy wyciszający pochód gitary (Durutti Column to czy New Order?) to przecież niemi świadkowie tysięcy miłosnych uniesień tego świata, a w najgorszym razie prowokatorzy ich rzewnych reminiscencji. Odarte z kontekstów, a przy tym wciąż naszpikowane emocjami „Jesus To A Child” minionej dekady, biała satyna, czerwone wino. Zresztą, każdy z Was powinien wiedzieć o tym najlepiej. (Bartosz Iwański)
15. M83 – Kim & Jessie
[2008; Virgin]Nasz singlowy numer jeden sprzed dwóch lat to apogeum piosenkowości, której Anthony Gonzalez szukał prawdopodobnie od chwili powstania M83. Z mrocznych i niepokojących rejonów muzyki elektronicznej, na „Saturdays=Youth” przesunął się bowiem w stronę interpretowanej na własną modłę muzyki pop. Od rozpoczynających, słodkich i monotonnych, śpiewanych/szeptanych słów Kim and Jessie / They have a secret world / In the twilight, przez niedający się wyrzucić z głowy teledysk z tymi dziewczynkami na wrotkach do końcowych rozmytych pejzaży muzycznego tła, „Kim & Jessie” nawiedza, bo wciąż ma w sobie znany z poprzednich albumów pierwiastek ducha. Nie duchowości, nie duszy, nie duszności, ale zjawy, która w pewnym sensie tę muzykę natchnęła, a która wyziera czasami z szeptów i głosu wokalisty. Ale jest też dusza, bo kiedy M83 odwiedziło Polskę na Open’erze i „Kim & Jessie” rozbrzmiało, publiczność rozpłynęła się w grupowej rozkoszy i stała się na chwilę jedną duszą z Gonzalezem i jego uroczą partnerką Morgan Kibby. To dowód na to, że można operować łamaną angielszczyzną, a i tak wzruszać rzesze ludzi paroma prostymi słowami. (Kamil J. Bałuk)
14. Franz Ferdinand – Take Me Out
[2004; Domino]Bezczelna chwytliwość refrenu tej piosenki uderza uszy z taką samą siłą, jak sześć lat temu. „Take Me Out” to sztandarowy reprezentant przebojów generowanych seryjnie w ciągu ubiegłej dekady przez szkocki zespół. Z takim wejściem nie mogli nie zostać niezauważeni, a trzeba pamiętać, że szlaki do programu Terry’ego Wogana (wspominanego w „Matinee”) przecierali niezgorszym wymiataczem w postaci „Darts Of Pleasure”. Cudowny lek dla ludzi mogących tańczyć jedynie przy gitarowych piosenkach i patrząc już z pewnej perspektywy utwór, który przy okazji revivalu brzmień lat zerowych za kilka dziesięcioleci, będzie pierwszym kawałkiem coverowanym przez małolatów będących naszymi wnukami. Ten riff nie jest przecież zabójczo skomplikowany – o to chodziło twórcom. Lekko snobistyczna sala tańczy i śpiewa. (Witek Wierzchowski)
12. Blur – Out Of Time
[2003; Virgin]Gdy wszyscy pogodzili się z tym, że poezja nie ocala, a muzyka nie zbawia i zaczęli uprawiać postmodernistyczne gierki, znany z lat dziewięćdziesiątych wieczny chłopiec wyskoczył nagle z ambicjami godnymi romantycznych poetów, pytając: Where's the love song to set us free? I co najbardziej zaskakujące oraz w pewnym sensie bezczelne, sam na owo pytanie odpowiedział utworem, który stanowi najpiękniejsze w tej dekadzie (konkurować może tu chyba jedynie Sufjan i jego „Casimir Pulaski Day”) połączenie minimalizmu i epickości. Teledysk, niby zwyczajny, a jeden z ich najdziwniejszych, jest tutaj symboliczny – Blur wyprowadzają nas z ciasnych korytarzy lotniskowca i każą spojrzeć w bezkresny, piękny, ale i pusty ocean. Nigdy niczego do końca nie wiemy i nigdy nikogo do końca nie znamy. Może to i banał, ale podany w takiej muzycznej formie, że nagle wszystkie przekonania, uczucia i światopoglądy ujawniają swoją nieznośną lekkość. Tylko taką i aż taką wolność niesie ze sobą ten ponadczasowy i pozaczasowy „love song”. (Piotr Szwed)
11. Daft Punk – Digital Love
[2001; Virgin]„Co wiedzą o nas obcy?”, zapytuje „Przekrój” w pomysłowej „Instrukcji Obsługi Nieba”, precyzując nieco dalej swoją ciekawość do postaci: „Co obca cywilizacja mogłaby wywnioskować z listów, które do niej wysłaliśmy?”. A puściliśmy w kosmos obok widokówek z Ziemi, obrazów nagich ludzi (ale kogo konkretnie?) i Układu Słonecznego (lol) także pozdrowienia w 55 językach oraz „muzykę od Bacha po Chucka Berry’ego”. Nie wiem co kryje się za tym enigmatycznym załatwieniem sprawy muzycznych pocztówek, ale mam nadzieję, że nie pominięto „Digital Love” Daft Punk. Nie dość, że tworzący go muzycy ukrywają się za techno-avatarami, kultywując otaczający ich nimb tajemnicy (w filmowej etiudzie „Electroma” sugerują nawet, że nie są ludźmi!), to rzeczony singiel poraża wręcz nieziemskim zmysłem do łączenia na pozór nie dających się pogodzić konwencji – klawiszowy synth-pop przełamany ognistym, van-halenowskim solo gitary, zmysłowy french touch podkręcony do prędkości kosmicznej. Ponadto sama historia jest tak uniwersalna, że nawet pozbawieni seksualnego popędu i niezbędnych do prokreacji organów Obcy (tak zwykło się ich przedstawiać) będą w stanie identyfikować się z podmiotem lirycznym, rozpamiętującym fantasmagoryczne (bo nie mające szans na realizację) igraszki miłosne (jacksonowskie – vide „Rock With You” – ujęcie tematu, as we jam the rhythm gets stronger). Gdyby nie ten klip – oby Obcym nie było obce poczucie ironii. (Maciej Lisiecki)
10. Junior Senior – Move Your Feet
[2003; Crunchy Frog]„Move Your Feet” to nie jest jakiś wydumany, pretensjonalny manifest hedonistów w czarnych skórach – to rozczulająca afirmacja nonsensu, zawierająca się w tych latynoskich trąbkach, hip-hopowych breakach i przesterowanym, wiewiórczym wrzasku Jespera. To nie jest kawałek stworzony po to, żeby o nim pisać. We wanna see ya shakin’ coconuts! „Move Your Feet” to najbardziej optymistyczna piosenka, jaka powstała w tej dekadzie. Jej rozkoszna bezrefleksyjność, zaraźliwy idiotyzm, szczera bezobciachowość – nikt w trzech minutach popu nie uchwycił lepiej tego momentu imprezy, w którym dziewczyny wskakują na bar, ściśnięty parkiet lewituje w ekstatycznym uniesieniu, a właściciele klubu przybijają ze sobą piątki, choć nikt już nad niczym nie panuje. Bądźmy szczerzy: „Move Your Feet” to „I Want You Back” pokolenia wychowanego na old-schoolowym rapie z MTV, kreskówkach z Tsubasą i graniu w Mario. Trzyminutowa kompilacja najlepszych wsadów w wykonaniu twojego ulubionego zawodnika NBA. Czysta zabawa, która nigdy nie przestaje cieszyć. And you know what? I LOVE THIS GAME! (Kuba Ambrożewski)
9. Animal Collective – My Girls
[2009; Domino]Zamieszanie wokół Animal Collective w 2009 roku sięgnęło zenitu i przy okazji stało się dosyć męczące. Właśnie wtedy zrobiło się trochę niebezpiecznie, bo jak powszechnie wiadomo, entuzjazm niektórych środowisk skutkuje także reakcją odwrotną innych. Warto więc przynajmniej na chwilę zignorować cały ten szum wokół i najzwyczajniej w świcie posłuchać tego, co mają do zaoferowania Amerykanie. Jeśli odrzucimy te wszystkie głosy o „mesjaszach muzyki”, usłyszymy coś bardzo wciągającego i przede wszystkim świeżego. Singiel „My Girls” nie jest jedynie mistrzowskim utworem popowym. Wystarczy spojrzeć na samą strukturę piosenki, która na pierwszy rzut oka kryje w sobie kilka tajemnic, ale jest równocześnie odzwierciedleniem tego, jak brzmi i będzie brzmiał przez najbliższe lata pop w wykonaniu niezali, co zresztą można zaobserwować w rodzącym się dynamicznie nurcie glo-fi. Ciężar, jaki spoczywa na „My Girls”, jest dosyć spory, trudno go jednak pominąć, gdy patrzymy na dokonania Animal Collective z ostatnich lat w szerszej perspektywie. To wszystko można oczywiście zignorować, zostając jedynie z samą piosenką, a ta przy dobrych wiatrach i odpowiedniej dawce szczęścia mogłaby zrobić karierę na listach przebojów. Nowojorczycy zmniejszyli napływ freak-folkowych naleciałości na rzecz beachboysowskich harmonii wokalnych, przy tym upraszczając psychodeliczne zapędy do minimum, skupiając się głównie na hipnotyzujących melodiach. Witamy w świecie „My Girls”. (Krzysiek Kwiatkowski)
8. The New Pornographers – Letter From An Occupant
[2000; Matador]The New Pornographers bez cienia wątpliwości są cichymi bohaterami ostatnich lat. Nie narzucają się, nie chowają się w lodówce kiedy nie patrzymy, nie pragną rozpaczliwie naszej uwagi. System działa inaczej – to my wciąż wyczekujemy kolejnych płyt Newmana i spółki, nerwowo spoglądając na kalendarz. I zawsze dostajemy dzieło najwyższe j próby, kuloodporne i bez choćby najmniejszej rysy. Talent do pisania (power) popowych kawałków New Pornographers mają ogromny i tak rzadko spotykany, że aż chce się dzwonić po ekipę programu „Interwencja”. Materiałów dowodowych na potwierdzenie tego jest bez liku, ale kluczowym świadkiem jest „Letter From An Occupant”, utwór posiadający wszystkie czynniki składające się na indie-popowy przebój dekady. Najprostszy jak tylko możliwe refren razem ze zwrotkani zaśpiewanymi przez Neko Case jawi się jako objaw geniuszu. I nieważne, czy sam pomysł jest dziełem przypadku, niewybrednego żartu, a być może wielomiesięcznej oraz przemyślanej taktyki. „Letter From An Occupant” to jedna z tych piosenek, którą bez żadnych obaw możemy zapętlić w nieskończoność, przy okazji zastanawiając się, w jaki sposób w tak krótkim utworze znajduje się aż tyle uroku. W takich okolicznościach nawet koszulka AC/DC pojawiająca się na chwilę w teledysku wydaje się czarująca. (Krzysiek Kwiatkowski)
7. Radiohead – Idioteque
[2000; Parlophone]Ależ to było zaskoczenie! Radiohead bez żywych instrumentów. Jednak, w przeciwieństwie do dobrze schowanej książeczki załączonej do albumu, nie trudno było spostrzec, że jest to wyróżniający się fragment „Kid A”. Beat wkręca się w głowę niemal od razu, a apokaliptyczny tekst i śpiew Thoma, który musi przebijać się przez główny, skrzypiący motyw, dodatkowo podkreśla niepokojącą atmosferę tego utworu. Wtedy wydawało się, że Radiohead podążą drogą niekończącego się eksperymentu, a „Idioteque” jest drogowskazem wytyczającym jedną ze ścieżek ich poszukiwań. Ten utwór miał być zapowiedzią nowej drogi, samplem nowej estetyki, tym czym dla „OK Computer” było „Street Spirit”. Historia potoczyła się jednak inaczej i oksfordczycy zamiast „Kid B” zaczęli tworzyć gorsze wersje „OK Computer”. Piosenka nie stała się tym, czym miała się stać, lecz pozostała tym, czym jest. Wizytówką jednego z albumów dekady, która pomimo przedziwności radiogłowej formy dysponuje potężnym potencjałem przebojowym. Tak, „Idioteque” to z pewnością najdziwniejszy hit ubiegłej dekady, a jednocześnie najbardziej reprezentatywny przykład oblicza wielkiego zespołu, które wiele osób chciałoby usłyszeć ponownie. (Witek Wierzchowski)
6. Amerie – 1 Thing
[2005; Columbia]Amerie to postmodernistyczny miks naszych czasów i oczekiwań stawianych muzyce: jest śliczna dziewczyna, która ślicznie się rusza, jej ulubionym serialem jest „South Park”, ma matkę Koreankę i ojca Afroamerykanina. Główny motyw muzyczny w „1 Thing” jest znowu jak najbardziej „dwutysięczny”, bo producent Rich Harrison wziął na warsztat piosenkę funkowego zespołu The Meters, pochodzącą z końca lat 60. i pomieszał przy niej lekko tak, że wyszło coś niesłychanie zaraźliwego. Oryginał miał tytuł „Oh, Calcutta”, a twórcy pewnie nie spodziewali się, jaką karierę zrobi jego fragment 35 lat później. Lata minęły, technologia poszła do przodu, kanon kobiecości się zmienił, inaczej się tańczy i trochę inaczej pisze teksty. Jedno się nie zmieniło: nieprzerwanie od lat wszystkie piosenki są o miłości, a jak śpiewali Cool Kids Of Death, „piosenki o miłości są takie banalne”. „Love At First Sight”, „Heartbeats”, „Almost Crimes”, „I Luv You”, „Hearts On Fire”, „I’ll Be By Your Side” – no, cała masa tego jest. „Since I Left You” mówi o tym, że rozstanie jest smutne. „Crazy In Love” – że Beyonce dostała zajoba z miłości. „Maps” – że nikt nie kocha, tak jak podmiot w piosence. Nawet niezrozumiałe, bo szwedzkie Familjen śpiewa o rozpalającym się płomieniu, a „Panda” Dungen operuje frazą „nikt nie jest tak dobry jak Ty”. Może to dziwne, ale wielki popowy hit potrafi być też zawoalowany, nieoczywisty, krążący wokół, lecz nie sięgający środka. Taka jest właśnie Amerie w „1 Thing” – śpiewa o tym, że coś ją spotkało, czegoś pragnie teraz, to coś gdzieś chowa się wszelkim definicjom. Ta jedna rzecz, która mimo wszystko nie naprasza się, nie wyłamuje drzwi i nie rujnuje życia. Jest, czeka. Chodziło o miłość. O miłość. (Kamil J. Bałuk)
5. The Rapture – House Of Jealous Lovers
[2002; DFA]Pierwotna wersja mojego opisu sprowadzała się do „żartobliwego klipu z lat osiemdziesiątych”, który wydawał mi się nie tyle zrozumiały co wręcz nie wymagający pisemnego tłumaczenia. Zarówno w kontekście zespołu (co znamienne, wciąż jakby monolitycznie anonimowego) i jego błyskawicznej – zniknęli tak szybko jak się pojawili – kariery, już na starcie srodze zawodząc pokładane w nich nadzieje, jak i jego jedynego przeboju, który choć momentalnie stał się hymnem swoich czasów, to pozostał (kwestia niepotrzebnie odwlekanego debiutu) niezrealizowaną obietnicą (sukcesu) nurtu, o którym zaledwie z perspektywy kilku lat nie umiemy powiedzieć za wiele dobrego, a który żarna czasu sprowadzą do chwilowej aberracji w historii muzyki.
Ale w sensie efemerycznej natury obu składowych (punk to tak naprawdę tylko chwila, imprezowa ulotność muzyki tanecznej) dance-punk w pełni wywiązał się z gatunkowych postulatów – punk jako siła zorientowana na zburzenie starego porządku, dance jako przedłużenie hedonistycznej spuścizny Nowego Jorku – nie roszcząc sobie pretensji do budowania Nowego (Wspaniałego?) Świata, ponad przekaz (poza wywołaniem na parkiet) przekładając zabawę formą (rozpierdalający błędnik riff gitary jako „historyczne” nawiązanie do jazgotliwego dekonstruktywizmu Jamesa Chance’a) i formatem (rockowy zespół wiedziony na pokuszenie frenetyczną naparzanką w cowbella).
Frapujące piękno „House Of Jealous Lovers” sprowadza się więc do słodko-gorzkiej – paranoidalny, myślę „21st Century Schizoid Man” King Crimson, wokal na granicy szaleństwa, łapiący za dupę bas (Chic na ostrych pigułach) – ekstazy następującej po narkotycznym apogeum (finałowa odliczanka) i towarzyszącej jej konstatacji, że oto właśnie dane nam było obserwować (i przeżyć!) wielki wybuch. (Maciej Lisiecki)
Żadne tam Posłuchaj >> tylko Popatrz>>
4. Tigercity – Are You Sensation
[2007; self-released]Pamiętam takie głupkowate określenie „bo dance ma sens”. Wspominam je w tym miejscu, gdyż Tigercity, zupełnie niespodziewanie, po cichu, bez fanfar i czerwonego dywanu, kupy kasy pompowanej w fachowy management, reklamę outdoorową i e-marketing, stylistę (choć niewątpliwie bardzo by im się przydał), przypomnieli, jak bardzo ten DANCE MA SENS. Bo w przypadku „Are You Sensation?” o walorach tanecznych nie ma co dyskutować – to jak aksjomaty w planimetrii. Ja o czym innym chciałam. Niezwykłe jest to, że fenomenalne, taneczne walory eightiesowych szlagierów tak wybornie i jako jedna z pierwszych w tak wyśmienity sposób odkurzyła grupa, która wizualnie przypomina jakiś nieistotny, garażowy zespół hard-rockowy. Wspaniałe jest też to, iż zazwyczaj opóźnieni, odtwórczy w poszukiwaniu nowych, ciekawych wykonawców względem potężnych, profesjonalnych, zagranicznych serwisów polscy „scouci” ten jeden raz jako pierwsi docenili coś fajnego i bezpretensjonalnego. Niepozorne Tigercity właśnie. Samemu zespołowi natomiast oddać należy, że, jakby nie było, antycypowali cały ten szalony revival, który miał dopiero nadejść, choć niektórzy zdają się przyjmować to do wiadomości dopiero teraz. Im polecamy lepszą wróżkę. Na przyszłość. (Kasia Wolanin)
3. OutKast – Hey Ya!
[2003; La Face]Wiele rzeczy zmieniło się w dekadzie 00s. W ciągu minionych trzech tygodni staraliśmy się te przemiany oddać na płaszczyźnie meta – wyższej, lepszej refleksji o tym, co wydarzyło się w muzyce i otaczającej ją przestrzeni w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Zadumie na temat rzeczy wzniosłych umykają jednak czasem spostrzeżenia najniższego rzędu. Na przykład takie, że w trakcie minionego dziesięciolecia ludzie nauczyli się tańczyć do dziwnej muzyki. Czasemi naprawdę bardzo dziwnej. Połamane bity, nieregularne podziały, zmiany tempa, niegrzeczna ekspresja – jeszcze w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych rzeczy takie, jak „Hollaback Girl”, „Get Ur Freak On”, „Boyz” czy „Maneater” nie miałyby prawa mieć miejsca. Dziś mainstreamowa, masowa publika bounce’uje przy nich w najlepsze, kręcąc nosem na przesadnie uporządkowany kanon ninetiesowych parkietów.
Ludzie nauczyli się tańczyć do dziwnej muzyki, ponieważ (jak w 2008 roku argumentował Borys Dejnarowicz w panelu dyskusyjnym konferencji „Muzyka a Biznes”) innowację sprzedano im pod postacią atrakcyjnego, przystępnego, a przede wszystkim oswojonego popu. W „Hey Ya!” odbijała się cała najnowsza, przemielona dogłębnie historia popkultury – od fenomenu Beatlemanii, przez rhythm’n’bluesowe brzmienie Motown, po medialną świadomość pokolenia MTV. Niedzielni fani ani się obejrzeli, a ta nieprawdopodobnie złożona rytmicznie, wyrafinowana kompozycja weszła im w krew niczym kolejny z przebojów Daft Punk. „Hey Ya!” z miejsca stało się superpiosenką dekady 00s, ikoną swoich czasów na wzór „Smells Like Teen Spirit” i lat dziewięćdziesiątych – dziś trudno znaleźć osobę, która jej choć trochę nie lubi, a tworzenie przypisów źródłowych przy takich cytatach, jak what’s cooler than being cool? czy shake it like a polaroid picture obraża inteligencję większości. No i ludzie tańczą, chociaż metrum to siedemnaście dwudziestych drugich. Tańczą jak szatan. (Kuba Ambrożewski)
2. M.I.A. – Paper Planes
[2007; XL]Maya Arulpragasam, pojawiając się w zasadzie znikąd, w ciągu kilku lat zdobyła rozgłos, dzięki któremu zaproszona została do współtworzenia ścieżki dźwiękowej dla obsypanego Oskarami „Slumdog Millionaire”. Na soundtracku znalazł się umieszczony wcześniej na jej drugim solowym albumie „Paper Planes”, chyba najbardziej piosenkowy z utworów tamilskiej... No właśnie, kogo? Raperki, piosenkarki, producentki? M.I.A. nie jest przecież wyjątkową wokalistką, flow również ma daleki od wybitnego, a bity klei przy dużym wsparciu kolegów z Mad Decent – Diplo i Switcha. Brak specjalizacji nie przeszkadza jej szczególnie w zaistnieniu na wielu frontach, wręcz przeciwnie. Pojawia się jednak pytanie, czy przypadkiem kontekst nie jest tu ważniejszy niż jakość?
Przyprawiona politycznym komentarzem interpretacja kawałka nawiązuje do członkostwa ojca M.I.A. w bojówkach walczących o niepodległość tamilskiej części Sri Lanki, co stało się przyczyną odmowy wydania artystce amerykańskiej wizy. Krytyka negatywnej percepcji imigrantów (niestety nie zawsze tak niewinnych, jak dzieciaki wyśpiewujące refren piosenki) podszyta jest sporą dawką ironii w postaci symbolicznego napadu na kasę – wyznacznika statusu jednostki w nowoczesnych społeczeństwach i zarazem największej amerykańskiej obsesji. Od osoby od dzieciństwa karmionej wizją braku akceptacji dla mniejszości społecznych trudno oczekiwać odmiennej postawy. Raczej należy się cieszyć, że nie przybiera ona formy agresywnej agitacji, bo zasady cybernetyki społecznej i historia podpowiadają, że takie działania przynoszą najczęściej skutki odwrotne od zamierzonych.
Problemy powodowane dewaluacją idei tradycyjnie pojmowanego narodu (po ostatnich piłkarskich mistrzostwach świata krążył dowcip o tym, jak trener pokonanych w finale Francuzów miał złożyć oficjalny protest w związku z tym, że w zwycięskiej reprezentacji Włoch nie wystąpił żaden obcokrajowiec) i wymuszaną akceptacją różnic kulturowych nie znajdują szybkich rozwiązań. W muzyce natomiast proces asymilacji (dodajmy – z obu stron) przebiega gładko – kto wie, czy nie najszybciej ze wszystkich obszarów szeroko pojętej kultury. Abstrahując od afroamerykańskiego rodowodu większości współczesnej muzyki popularnej, wzrasta natężenie inkorporowania do niej elementów etnicznych. Co więcej: prymitywne formy muzyki różnej proweniencji stają się coraz częściej obowiązkowym budulcem postmodernistycznych układanek, w wielu przypadkach stanowiąc ich bazę.
W kontekście dubowych remiksów utworów Kapeli Ze Wsi Warszawa napisałem pół żartem, pół serio, że polski folk padł ofiarą kulturowej zemsty ze strony czar... – przepraszam – Afroamerykanów, za lata eksploatacji ich tradycji przez muzykę popularną białych. Co zatem powiedzieć o kawałku parafrazującym nagranie autorstwa The Clash („Straight To Hell”) – Anglosasów udających Jamajczyków? Nawet pomijając bezpośrednie odwołanie do jego treści, jest to najlepszy dowód na to, jak umiejętnie M.I.A. żongluje motywami, zespalając je w jednorodną całość. Wobec kulturowej schizofrenii współczesności charakter jej twórczości jawi się jako społeczno-historyczna konieczność. Pozostaje pytanie, czy wyzbycie się jasno określonej tożsamości jest przejawem zakorzenionego o wiele głębiej procesu, czy jedynie modą? Całkowita rezygnacja z narzucania pewnych wzorców w globalnej wiosce nie wchodzi raczej w grę. Jeszcze. Ale narzucający reguły może się już wkrótce zmienić. (Mateusz Krawczyk)
1. The Avalanches – Since I Left You
[2000; Modular]Co za przedziwny, intrygujący i dyskusyjny wybór. Triumfator, który w swej kruchości, lekkości, zwiewności i pozornej efemeryczności zdaje się być zatrwożony na samą myśl o takim zobowiązaniu; z drugiej zaś strony frenetyczna natura „Since I Left You”, jego optymizm czy najczystsza radość są ucieleśnieniem uniwersalności, nośnikiem zintensyfikowanych niewinnych i konsolidujących emocji. Był taki wideoklip Rogera Sancheza „Another Chance” – i zupełnie mimowolnie w tym miejscu staje mi przed oczami bohaterka teledysku zobrazowana dość niewyszukaną, lecz szalenie sugestywną metaforą wyjątkowej wrażliwości, idealizmu i życzliwości; właściwie to nawet nie była przenośnia – ona to serce dosłownie nosiła na dłoni! „Since I Left You” romantyczną pocztówką? Również. To, co mnie zawsze zachwyca w wielkich, wybitnych numerach, to ich umiejętność znalezienia idealnej równowagi pomiędzy wielopoziomowym systemem kontekstualnym, który za nimi stoi, i naczelną rolą piosenki – olśnienia samą sobą, po prostu. Innymi słowy, nawet ktoś bez wiedzy niezbędnej do czytania ekwipunku hipertekstualnych odniesień zostanie kupiony tak czy inaczej, w ten czy inny sposób, prędzej czy później. „Since I Left You” olśniewa, po prostu.
Debiutancki singiel The Avalanches dźwiga niesamowicie ciężki bagaż filozofii niemalże całego dziesięciolecia, które miało po nim nastąpić. Dekady utkanej z eklektycznej wrażliwości, ciekawości nieskończonego horyzontu muzycznych tradycji, jednoczesnego pragnienia doświadczania rzeczy nowych i nieustannego oglądania się w przeszłość, które zaowocowało zarówno powracającymi modami kolejno na garażowość lat 60., glam rock i folk lat 70., krzykliwość i klawiszowy sznyt lat 80., french touch lat 90., zakazany owoc rave’u, jak i nurtem hauntologii oraz w końcu przekuciem w artystyczne środki wyrazu tej najprostszej tęsknoty za atrybutami dzieciństwa przypadającego na przełom lat 80. i 90.: płyt winylowych, kaset magnetofonowych, wyblakłych fotografii, estetyki filmów animowanych etc. W 2000 roku my wszyscy, szeroko rozumiani uczestnicy kultury muzycznej, spotkaliśmy się w jednym miejscu – w sieci – z diametralnie różnymi audialnymi doświadczeniami, nierzadko bez punktów stycznych poza kilkoma unifikującymi przebojami czy postaciami, często zamknięci w swoich wąskich upodobaniach, czy to do britpopu, czy to do komercyjnego popu i r’n’b, hip-hopu, „muzyki elektronicznej”, punk rocka, amerykańskiego niezalu, brytyjskiego postpunku itd., by dwa lata później w 2002 roku wraz z Jamesem Murphym jednym tchem wymieniać Can, Beach Boys, Daft Punk, Pere Ubu, Human League i Erica B. z Rakimem, a w 2005 roku razem z Mylo: Prince’a, Springsteena, Tinę Turner, Jacko, Fleetwood Mac, Hall & Oates czy Madonnę.
The Avalanches ze swoją wyrastającą z tak różnych kręgów metodą samplingu i kolażu – bo mamy tu i Daft Punkową manierę, i telewizyjno-radiowe próbkowanie w duchu Steinskiego, i dziedzictwo Dust Brothers i pieczołowitość Shadowa, i retroaurę Fatboy Slima etc. – oraz z tak rozległym spektrum muzycznych zainteresowań przynieśli nie tylko najzwyklejszą frajdę z obcowania ze świetnie skrojonym zestawem dźwięków, ale również rzucili pewne foniczne wyzwanie czy wręcz tym wyzwaniem zarazili. Być może The Avalanches wywarli mniejszy wpływ na współczesną muzykę, niż im to przypisujemy. Być może „Since I Left You” jest tylko zwykłym-niezwykłym openerem epickiej płyty, a być może jedną z najznakomitszych i zarazem najsubtelniejszych projekcji (dwuznaczność zamierzona) stanu świadomości i otwartości współczesnego słuchacza muzyki popularnej. (Marta Słomka)
PUBLIKACJE POWIĄZANE
You're a big girl now.
Komentarze
[3 marca 2010]
[3 marca 2010]
[3 marca 2010]
[3 marca 2010]
[3 marca 2010]
[3 marca 2010]
[3 marca 2010]
[3 marca 2010]
Zarzucę wam w związku z tym koniunkturalizm - muzyka gitarowa oberwała bardzo mocno po zestawieniu, bo obecnie jest na cenzurowanym i wypada gnoić garage rocka. Dostała się naprawdę "popowa-szmira" (nie żebym miał coś przeciwko inteligentnemu popowi, ale ten w tej części jest po prostu szmirowaty moim zdaniem).