Najlepsze płyty lat 80-tych
Miejsca 11 - 20
20. Violent Femmes - Violent Femmes (1983)
Serce w butonierce, śpiewał kiedyś Olek Klepacz, choć w jego przypadku chodziło raczej o żołądek. Co innego Gordon Gano, ten włożył w muzykę sto procent siebie, tworząc na początku lat osiemdziesiątych jeden z kanonów songwriterskiej egzaltacji. Na „Violent Femmes” cel uświęca środki, a przesłanie tekstowe jest nadrzędne w stosunku do oszczędnej warstwy dźwiękowej. Mamy więc cały wachlarz nastoletnich stanów emocjonalnych: ból, bunt, niepewność, rozterki, frustrację i pożądanie, chaotycznie wtłoczone w ramy gówniarskiego, prowadzonego niekiedy jedynie linią basu rock’n’rolla. Tudzież akustycznego punka, depresyjnego folku, czy college-country, niepotrzebne skreślcie. Debiutancki album pochodzącego z Wisconsin tria do dziś stawia się jako jeden z bardziej wpływowych jeśli chodzi o współczesną amerykańską alternatywę, a Mark Everett i Conor Oberst wydają się czerpać z niego garściami. Rok później Gano przybyło dwadzieścia lat i zacząć zastanawiać się nad swoją religijnością, ale to już inna historia. (tt)
19. U2 - The Joshua Tree (1987)
Drzewko Jozuego to nie tylko najpopularniejszy, najlepiej sprzedający się i najbardziej rozpoznawalny album w przepastnej dyskografii irlandzkich gigantów. To przede wszystkim koniec pewnej ery, zerwanie z post-punkową przeszłością, kojarzoną przede wszystkim z „Boy” i „War”. Od „The Unforgettable Fire”, notabene chyba najbardziej melancholijnej i tajemniczej płyty U2, zespół zaczął podążać ku mainstreamowi. Z jednej strony mamy tu do czynienia z Bono w szczytowej formie wokalnej (fenomenalne, pełne niepokoju i szaleństwa „Bullet The Blue Sky”), a z drugiej wdziera się w kompozycje szlachetna melodyjność, pasja i żar („Where The Streets Have No Name”). Znaczące są także bardziej liryczne fragmenty, spowite tajemniczością. Do takich należy zaliczyć „Running To Stand Still”, „Exit” czy tekstowo intrygujące „Mothers Of The Disappeared”. Można dyskutować czy to „The Joshua Tree” jest tym właśnie najwspanialszym dokonaniem Irlandczyków w przeciągu omawianej przez nas dekady. Być może to „War” z „Sunday Bloody Sunday” i „New Year’s Day” było pierwszym przełomem dla U2. Prawdopodobnie „The Unforgettable Fire” w ciekawszy sposób tworzyło jedną, nierozerwalną całość. Jedno jest jednak pewne – niezależnie od wyboru ulubionej płyty U2 z lat osiemdziesiątych, brak jakiejkolwiek byłby kompletnym nieporozumieniem. (pw)
18. Elvis Costello - Imperial Bedroom (1982)
„Imperial Bedroom” to ponoć Costellowski „Sierżant Pieprz” i nie chodzi bynajmniej tylko o osobę producenta Geoffa Emericka, który w przeszłości pracował z The Beatles. Krytycy doszukiwali się w tym albumie swoistego konceptu, ale podobnie jak w przypadku „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” trudno tu coś takiego odnaleźć. Obok „My Aim Is True” i „This Year’s Model” to właśnie „Imperial Bedroom” uchodzi za najlepszy krążek w dorobku wokalisty z Liverpoolu, który obok jego trzech innych albumów znalazł się w drugiej setce listy 500 najlepszych płyt wszechczasów według Rolling Stone. Mimo to album nie osiągnął komercyjnego sukcesu. Jedna z najlepszych w ogóle popowych piosenek Costello, „You Little Fool”, nie zaistniała na listach przebojów, metafizyczny hymn „Man Out Of Time” podobnie jakoś umknął wówczas uwadze, a eklektyzm płyty, jeszcze większy niż przy „Trust”, prawie wcale nie został zauważony. Z poślizgiem właściwie odkryto „Imperial Bedroom” na nowo, a New York Times za tę płytę porównał nawet Costello do George’a Gershwina. W tym wypadku powiedzenie „lepiej późno niż wcale” zdaje się nabrać jakby głębszego sensu. (kw)
17. Talk Talk - The Colour Of Spring (1986)
Chyba nikt nie spodziewał się, że grupa Talk Talk, zaczynająca karierę jako ubrana w białe garnitury podróbka Duran Duran, będzie ją kończyć ze statusem jednego z najbardziej oryginalnych zespołów przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Album „The Colour Of Spring” był przełomowym momentem tej spektakularnej metamofrozy, przenoszącym zespół z muzycznej drugiej ligi do czołówki tabeli ekstraklasy. „Happiness Is Easy” - w którym połamane, pomysłowe ujęcia rytmiczne i gwarantowane udziałem dziesięciu muzyków instrumentalne bogactwo spięte jest klamrą enigmatycznego, niepokojącego głosu Marka Hollisa - to ośmiominutowa kopalnia doznań, pretendująca do miana najciekawszego utworu tej dekady. Pozostałe kompozycje rozpięte stylistycznie od onirycznego, okołoambientowego „April 5th” aż do przebojowego, dopracowanego aranżacyjnie „Life’s What You Make It” stanowiły doskonałe dopełnienie tej zróżnicowanej dźwiękowej mozaiki, idealnej zarówno jako soundtrack do pierwszej domowej randki, jak i główne danie słuchawkowej uczty konesera wyrafinowanego popu. Na „Spirit Of Eden” i „Laughing Stock” Talk Talk wznieśli się jeszcze wyżej, ale gdyby poprzestali na „The Colour Of Spring”, także posiadaliby dziś status grupy kultowej. (mm)
16. Hüsker Dü - Zen Arcade (1984)
„Zen Arcade” było dla Hüsker Dü płytą-przełomem, a dla amerykańskiego undergroundu otwarciem nowego rozdziału w swojej historii. Niezwykłe były już rozmiary wydawnictwa: dwupłytowych albumów w twórczości zespołów prawdziwie niezależnych nie notowano. Ale wyobraźni wyjątkowego duetu kompozytorskiego Grant Hart/Bob Mould nie dało się poskromić na jednym tylko krążku. Paleta barw na „Zen Arcade” rozciągała się od napakowanych ekstraordynaryjnymi motywami „Pink Turns To Blue” czy „Chartered Trips”, poprzez zupełnie dzikie i nieskładne „Hare Krishna” i „Broken Home, Broken Heart”, aż do odjechanego, czternastominutowego, wyłącznie instrumentalnego, godnego dokonań Wipers „Reoccuring Dreams”. Zadziwia brak wypełniaczy i równy poziom większości kawałków z tej płyty, czasem uważanej za koncept album. Był to początek niezwykle owocnej serii jednoznacznie pozytywnie przyjętych albumów. Na każdym z tych wydawnictw, z naciskiem na „New Day Rising” i „Warehouse: Songs And Stories”, Hüsker Dü udowadniali, że żadnemu z wywodzących się z hardcore’u zespołów nie udało się nagrywać tak melodyjnych, spełniających wszystkie wymagania stawiane przez muzykę pop piosenek. Jednocześnie w zasadzie nigdy nie odnieśli sukcesu komercyjnego, który był udziałem R.E.M. – zespołu, z którym często byli porównywani. (jr)
15. Echo & The Bunnymen - Ocean Rain (1984)
Zwykło się u nas lekceważyć Echo & The Bunnymen i traktować jako artystów niższej kategorii niż The Cure czy Joy Division. Cóż, ich pech, że nie byli depresyjnymi romantykami wyzewnętrzniającymi się w możliwie najbardziej mroczny sposób, więc choć zespół w neo-psychodelicznej odmianie post-punku nie miał sobie równych, w kraju nad Wisłą próżno szukać promotorów jego twórczości. Nic dziwnego, bo o ile jeszcze stricte zimnofalowe „Heaven Up Here” mogło korespondować z fascynacją „Closer” i „Faith”, to już fenomen „Ocean Rain” musiał pozostać niezrozumiany. Tymczasem na wysokości czwartego albumu nastąpiła u Bunnymen eksplozja talentu, co wreszcie pozwoliło nagrać longplay wybitny, jedyny tak dobry w dyskografii grupy. Poraża szczególnie strona aranżacyjna płyty, angażująca kwartet smyczkowy. Choć kompozycje mieli bardzo różne – od piosenek słonecznych, przepowiadających brit-pop („My Kingdom”, „Crystal Days”), poprzez te dramatyczne, mroczne i epickie („The Killing Moon”, „Nocturnal Me”), skończywszy na sinatrowskich pieśniach (utwór tytułowy) – orkiestrowo-akustyczne brzmienie całości pozostaje jednym z największych osiągnięć zespołu. Gdyby nie ogórki, kapusta i kalafiory, pierwsza dycha byłaby murowana. (ka)
14. Sonic Youth - Sister (1987)
Z wyborem najlepszego, najdoskonalszego od pierwszej do ostatniej minuty dzieła Sonic Youth zawsze jest problem. Tak pokaźną i wywołującą u wielu innych zespołów kompleksy dyskografię mają nieliczni i tylko wybitnie utalentowani. Szczególnie nie do pomyślenia są w tej kwestii lata osiemdziesiąte, bo wybór pomiędzy „EVOL”, „Sister” i „Daydream Nation” nie zawsze wydaje się oczywisty, a momentami graniczy wręcz z niemożliwością. Środkowy składnik tego zestawu odrealnia już przy okazji otwierającej kompozycji. „Schizophrenia” zmienia się błyskawicznie niczym górska pogoda. Hałas gitarowych piorunów przeradza się w melancholię bystrego potoku słów Thurstona Moore’a, który pojedynkuje się z wokalnie czarującą Kim Gordon. „Sister” bazuje właśnie na takich skrajnościach, nawet w obrębie tej samej kompozycji, wywołując co chwila co raz to intensywniejsze ciarki. I tak szept basistki Sonic Youth w „Beauty Lies In The Eye” współgra z przesterowanym do granic możliwości „Stereo Sanctity”, a melodyjne „Kotton Krown” zdecydowanie nie nudzi się w towarzystwie punkującego „Hot Wire My Heart”. A na deser mamy jeszcze przecież mocno pokręcony, awangardowy „Master Dik”. Warto zatem zaznaczyć, że ograniczenie się do Sonic Youth ad. 1988 („Daydream Nation”) jest surowo zabronione i zalicza się do błędów niewybaczalnych. Naprawdę nie musimy się na nich uczyć. (pw)
13. The Jam - Sound Affects (1980)
Ostatnia z wielkich płyt The Jam, wydana w 1980 roku „Sound Affects”, jest chyba najbardziej przebojową pozycją w dorobku zespołu. Zmianę w stosunku do koncept albumu, jakim był „Setting Sons”, sygnalizował już wydany kilka miesięcy wcześniej, rewelacyjny singiel „Going Underground”, który niestety na krążku się nie znalazł. I choć dla piątej płyty tria z Woking strata jest to niewątpliwa, to jednak zespołowi starczyło weny, aby przygotować materiał obfitujący w przeboje zapadające w pamięć. Do nich należą przede wszystkim wyjątkowo nośny, oparty na zapożyczonej od Beatlesów partii rytmicznej „Start!” oraz napisany przez Wellera w dziesięć minut, akustyczny, doskonały lirycznie „That’s Entertainment”. Ale tak naprawdę na płycie nie ma słabszego momentu, a wśród świetnych kawałków wyróżniają się takie hity jak „Man In The Corner Shop”, „Dream Time” czy nieco eksperymentalny „Set The House Ablaze”. „Sound Affects”, ze względu na swoją bardzo popową naturę, nie jest albumem charakterystycznym dla twórczości The Jam. Należy to jednak traktować raczej jako zaletę, bo taka stylistyka odsłania przed nami pozostającą wcześniej nieco w cieniu naturę muzyków i ujawnia ich niesamowity talent do komponowania nośnych kawałków. Jeżeli ktoś nie miał jeszcze okazji zapoznać się z dokonaniami zespołu i chciałby (słusznie zresztą) nadrobić zaległości, to śmiało może w pierwszej kolejności sięgnąć po tego longplaya. On rokuje największe nadzieje na złapanie bakcyla The Jam. (pn)
12. Tom Waits - Rain Dogs (1985)
Czy pamiętacie radiowego DJ’a Zacka, prawdziwego wykolejeńca, którego zawiłe losy można było śledzić w „Poza Prawem” w reżyserii Jima Jarmuscha? Wraz z Roberto Benignim i Johnem Lurie, Tom Waits stworzył jedną z najbardziej charakterystycznych i zapadających w pamięć kreacji filmowych. To był 1986 rok, a więc dosłownie moment po wydaniu najważniejszej w całej dyskografii płyty tego dziwacznego barda. To, co łączy fantastyczny film Jarmuscha z „Rain Dogs” to muzyka, klimat i osoba Toma Waitsa. Nie ma co ukrywać, że to właśnie tu mamy do czynienia z najciekawszą prezentacją wszystkich twarzy tego artysty. Melancholijne, barowe piosenki, które dominowały w pierwszym okresie twórczości Amerykanina w rodzaju „Time” zderzają się tu z surowymi, rozcharczanymi wrzaskami w „Big Black Mariah” czy „Clap Hands”. Są odniesienia do country („Blind Love”), ale nie brakuje również brzmieniowych eksperymentów uzyskanych dzięki takiemu instrumentarium jak marimba czy akordeon („Singapore”, „Jockey Full Of Bourbon”). Razem tworzą klimat rodem z pojawiających się w „Poza Prawem” ciemnych ulic, zamulonych rzek, rozpadających się łodzi i obskurnych domostw. W obu przypadkach Tom Waits występuje w rolach głównych prezentując naprawdę wybitną formę aktorską, zarazem błyszcząc jako nietuzinkowy muzyk. (pw)
11. Talk Talk - Spirit Of Eden (1988)
Komercyjny sukces poprzednich płyt, z wyróżnieniem ostatniej „The Colour Of Spring”, sprawił, że Talk Talk dostali niemal nieograniczone środki finansowe na nagrywanie nowego albumu i taki też kredyt zaufania od wytwórni. Skrzętnie wykorzystując nieoczekiwany powiew wolności, członkowie zespołu przez dwa lata bronili szefom EMI dostępu do nowych taśm. Można wyobrazić sobie szok, jakiego doznali włodarze labelu: zamiast kontynuacji przebojowego, dobrze poukładanego popu z „The Colour Of Spring”, musieli wydać dalekie o lata świetlne od new romantic wczesnego Talk Talk, wyciszone, jazzujące czy nawet klasycyzujące formy, pozbawionego jakiegokolwiek komercyjnego potencjału. Desperackim krokiem EMI było wydanie na singlu bez zgody zespołu „I Believe In You”. Ciężko o gorszy strzał. Utwór, dotykający problemów Hollisa z heroiną, w momencie gdy wybrzmiewa nieskazitelnie czystym chórem, wchodzi w rejestry nieosiągalne dla formatu piosenki. Na „Spirit Of Eden”, zrywając z dotychczasową, konwencjonalną formą, Talk Talk dokonali czegoś więcej niż tylko kolejnego wielkiego kroku w karierze zespołu. Partia trąbki na wysokości 2:45 w „Inheritance” najbliższa jest „The Inflated Tear” Rolanda Kirka i „Sketches of Spain” Milesa Davisa, ale metafizyka tamtych anielskich płyt przenika całe „Spirit Of Eden”. W postaci doskonałej urzeczywistni się ona trzy lata później na genialnym „Laughing Stock”. (jr)