Podsumowanie dekady

Część szósta (Zajawki amerykańskich mediów)

Podsumowanie dekady - Część szósta (Zajawki amerykańskich mediów) 1

Modne style, modne nazwy; improwizacja z serca; fajnie, że jest Szwecja; mały klaser nurtów; do gry wchodzi Kanada; Pitchforkmedia promuje Montreal – promujmy i my!

I. Freak-folk (Kasia Wolanin)

To nie tak, że muzyka folkowa odrodziła się w latach 00s. Folk to bowiem jeden z niewielu gatunków, który nigdy nie umiera, trwa niezależnie od pogody i warunków atmosferycznych konkretnego dziesięciolecia. Dekada, którą się tutaj zajmujemy okazała się triumfem revivali – w tej kwestii jesteśmy raczej zgodni. Otóż ogromna popularność pozornie jednej z najmniej efektownych czy przebojowych, a najbardziej kameralnych stylistyk w minionym dziesięcioleciu też w pewnym stopniu zaczęła się od przypomnienia przeszłości. W 2004 roku Pitchforkmedia opublikował piękną laurkę dla albumu „Just Another Diamond Day” Vashti Bunyan. Premierę, co prawda, płyta miała w 1970 roku, ale nic stanęło na przeszkodzie, by tym krążkiem zachwycić się też w czasach współczesnych.

BBC Collective: Vashti Bunyan interview >>

Pieśniarka z miejsca została okrzyknięta matką chrzestną nowego nurtu – freak-folku / New Weird America. Ta druga nazwa pojawiła się jednak już wcześniej za sprawą etatowego kreatora nazw gatunków muzycznych Davida Keenana (w zeszłym roku wymyślił także termin hypnagogic pop). Dziennikarz magazynu „The Wire” brał udział w festiwalu Brattleboro Free-Folk, gdzie wówczas w jednym miejscu pojawiła się cała rzesza muzyków, którzy w surowej, improwizatorskiej formule grali akustyczne utwory, wykorzystując do tego głównie tradycyjną gitarę. Keenan miał zachwycić się magicznym wręcz poczuciem wyobcowania tego środowiska, ich outsiderstwem, szczerością, poczuciem wspólnoty.

Spoglądając na line-up tamtego festiwalu, widzimy kilku totalnie anonimowych wykonawców, którzy z czasem nie stali się sztandarowymi postaciami nurtu. David Keenan nie wypromował nowych gwiazd, wyręczyło go w tym Pitchforkmedia i inne jemu podobne serwisy. W 2004 na piedestał wyniosły one Devendrę Banharta, Joannę Newsom oraz ich (prawie) debiutanckie krążki. Paradoksalnie dziennikarzowi „The Wire” niespecjalnie się to spodobało. Trochę z lekceważeniem wypowiadał się o muzyce nowych gwiazd, określając ją mianem „cute popu” i zarzucając opieranie się na zbyt ogranych retro-schematach. Keenan przeciwstawiał twórczości Banharta czy Newsom improwizację z serca, która w jego mniemaniu decydowała o wyjątkowości artystów z festiwalu Brattleboro Free-Folk. Niestety świat kupił to, co szkockiemu dziennikarzowi niekoniecznie przypadło do gustu.

Sam zainteresowany mówił: I always go back to the Brattleboro Free Folk Festival with its wide remit of free jazz, noise, improvisation rather some corny idea of some guy doing a traditional folk song on an acoustic guitar. All those who played there were aware of a community – they were listening to No Neck Blues Band, Charalambides, Matt Valentine (MV). private press recordings, free jazz, noise; joining the dots between outsider bands (...) I’m amazed that it has happened now – it’s still underground but it’s infecting the overground. Advances in technology are crucial: internet, cd burning + reissues, rethinking the history of rock to expose the lie of the Mojo type linear explanation. The Japanese, for example, looked at rock history from a distance – reading & imagining how something sounded rather than copying sounds. [1]

Freak-folk / New Weird America to przede wszystkim nurt wyrastający ze świata hipisów. Najważniejsi dla gatunku wykonawcy nie tylko grali piosenki, jakby żywcem wyjęte ze spotkań dzieci-kwiatów w drugiej połowie lat 60., gdzie kontestowano wojnę wietnamską, propagowano życie zgodne z naturą i eksperymentowano z różnymi używkami, ale też wyglądali, jak postacie z tamtych czasów. Choć z drugiej strony, jak dowodził Derk Richardson w artykule „Freak Folk Flies High” w „San Francisco Chronicle”, ów freak-folk z lat 00., wyrastał bardziej bezpośrednio z antyfolkowej sceny lat 80. i 90. [2]. Nie zmienia to jednak faktu, że na starcie Banhart mieszkał w hipisowkiej komunie i wyglądał jak Jezus Chrystus, tylko z bujniejszym owłosieniem, a Joanna Newsom ze swoją harfą i staroświeckimi sukienkami bardziej pasowała do cepelii niż współczesnych czasów. Australijski dziennikarz Anthony Carew pokusił się nawet o stwierdzenie, że freak-folk to bardziej styl bycia niż stricte gatunek muzyczny, gdzie bez powierzchowności (image’u) ta muzyka funkcjonować nie mogła. Ci pierwsi i najważniejsi freak-folkowi wykonawcy ewidentnie potwierdzali jego teorię.

Posłuchaj >>

Posłuchaj >>

Dzisiaj możemy mieć wątpliwości, czy ich ówczesne pozy były autentyczne czy wystylizowane. Banhart, prowadzając się z Natalie Portman, bez skrępowania dołączył do świata celebrytów, a urocza Joanna chętnie pojawia się na popularnych pokazach mody, z nieskrywaną fascynacją opowiadając nierozgarniętym reporterkom tematycznych telewizji, jak strasznie spodobała jej się wiosenna kolekcja Balenciagi. Banhart w 2009 roku nie obronił się artystycznie, najbliższe tygodnie pokażą, czy dołączy do niego też Newsom.

Wywiad z Devendrą Banhartem i Joanną Newsom

Sprowadzanie nurtu New Weird America tylko i wyłącznie do twórczości Devendry Banharta i Joanny Newsom jest oczywiście nieuprawnione. Ta dwójka stała się, co prawda, wizytówką całego ruchu, ale wraz z ich popularnością pojawiała się w masowej świadomości cała masa innych wykonawców, którzy do freak-folkowych schematów pasowali idealnie. Świetnym wprowadzeniem do pierwszej, najbardziej tradycyjnej fali New Weird America jest wydana w 2004 roku kompilacja „The Golden Apples Of The Sun”, na której znalazły się utwory gwiazd nurtu, ale też ówcześnie nie tak bardzo znanych, acz ciekawych wykonawców.

„The Golden Apples Of The Sun” (2004):

1. Vetiver (with Hope Sandoval) – Angel’s Share
2. Joanna Newsom – Bridges And Balloons
3. Six Organs Of Admittance – Hazy SF
4. Viking Moses! – Crosses
5. Josephine Foster – Little Life
6. Espers – Byss & Abyss
7. Vashti Bunyan & Devendra Banhart – Rejoicing In The Hands
8. Jana Hunter – Farm, CA
9. Currituck Co – The Tropics Of Cancer
10. White Magic – Don’t Need
11. Iron & Wine – Fever Dream
12. Diane Cluck – Heat From Every Corner
13. Matt Valentine – Mountains Of Yaffa
14. Entrance – You Must Turn
15. Jack Rose – White Mule
16. Little Wings – Look At What The Light Did Now
17. Scout Niblett – Wet Road
18. Troll – Mexicana
19. CocoRosie – Good Friday
20. Antony – The Lake

Na podstawie tego materiału dowodowego można śmiało pokusić się o określenie cech charakterystycznych całej stylistyki. Pierwsza rzuca się w oczy maniera wokalna (vide Joanna Newsom ze swoim cudnym, dziecięco-starczym głosem; podobnie w tym aspekcie prezentowały się też siostry Casady, Jana Hunter i Diana Cluck). Indywidualny styl wokalu stał się elementem niejednokrotnie wyróżniającym pieśniarkę/pieśniarza od całej reszty. Następną istotną cechą artystów freak-folkowych było oczywiście brzmienie – akustyczne, naturalistyczne, minimalistyczne, intymne. Ich utwory często sprawiały wrażenie bardziej form gawędziarskich niż piosenkowych, co najlepiej widać było na „Ys” Joanny Newsom. Poszukiwanie różnorodnych, oryginalnych rozwiązań w brzmieniu w dalszej mierze doprowadziło też do heterogenizacji całej sceny. Banhart zaczął rozbudowywać swoje utwory, które momentami stawały się wręcz nonszalancko przebojowe (w końcu nie bez powodu interesowały się nim coraz większe wytwórnie). CocoRosie wyspecjalizowały się w poszukiwaniu dźwięków w naturalnym, codziennym środowisku: w łazience, w kuchni, w zagrodzie ze zwierzętami. Swoją własną opowieść pisali także tacy wykonawcy jak Espers czy Marissa Nadler, którzy tworzyli rzeczy w niesamowicie baśniowych klimatach, utwory z pogranicza jawy i snu. Freak-folk miał szansę w sumie dość szybko raczej się rozpłynąć, jako gatunek z głównego nurtu naturalnie rozejść się po kościach, bardziej niż ewoluować w ciekawsze formy. I tak by się zapewne stało, gdyby nie kolesie z Animal Collective.

O takich albumach jak „Spirit They’re Gone, Spirit They’ve Vanished” zwykle mawia się, że wyprzedzają swoje czasy. Powiedzmy sobie szczerze: w 2000 roku niespecjalnie byliśmy przygotowani na rewolucję, którą chcieli nam zapodać Portner z Lennoxem. Natomiast w 2004, gdy „Sung Tongs” ukazywało się równolegle z pierwszymi definiującymi ruch New Weird America krążkami, klimat był znacznie bardziej sprzyjający. Nie tylko dlatego, że po klęsce gitarowego pop-rocka trzeba było szukać nowych punktów odniesienia; że wszyscy znudzili się już popularnymi schematami. Stopniowy sukces Animal Collective był skorelowany nie tylko z coraz większym zainteresowaniem zachodnich serwisów ich promocją, ale też z rozwojem całej społeczności internetowej, która zakładając blogi informowała się o nowych, ciekawych zjawiskach, kreując je wówczas równolegle z oficjalnymi ośrodkami. You Ain’t No Picasso – jeden z najpopularniejszych dziś już quasi-serwisów, promujących głównie amerykańską muzykę okołofolkową – pojawił się pod koniec 2004 roku. Spośród wszystkich wykonawców, nie tyle nawet startujących w połowie dekady, ale czekających na swoją szansę to właśnie goście z Animal Collective zdawali się doskonale wiedzieć, co zrobić, by ze swoją, przecież nie do końca przystępną jeszcze wówczas twórczością wyjść bardziej do ludzi i wykorzystać globalizacyjny potencjał. Od „Sung Tongs” począwszy grupa z Baltimore szalenie konsekwentnie tworzyła płyty coraz ciekawsze, bardziej przyswajalne, oszałamiające swym konceptualizmem, aż do wydania „Pet Sounds” lat 00. czyli „Merriweather Post Pavilion” w roku ubiegłym.

W międzyczasie hasło freak-folk zaczęło schodzić na drugi plan, bo miało sens właściwie przede wszystkim w odniesieniu do twórczości Animal Collective. My powoli godziliśmy się z faktem, że nasz pupil Sufjan Stevens (który, będąc singer/songwriterem, nigdy nie był żadnym freak-folkowcem!) raczej nie nagra 50 albumów poświęconych wszystkim stanom Ameryki, folk stawał się po prostu folkiem (popularność klasycznych wykonawców w tych brzmieniach jak Neko Case i Jens Lekman, dodatkowo geograficznie nie związanych z tradycyjną Americaną). Wraz z „I Am A Bird Now” i postacią Antony’ego w stylistyce pojawia się kontekst ekspresji teatralnej, poszerzonej w przypadku Hegarty’ego o wątek genderowy, który w nie tak oczywisty sposób podejmowały też siostry Casady. Zamiast przez zbiorowość, folk ponownie zaczął skupiać się na osobowościach. A artyści z kręgu New Weird America zaczęli przy okazji dostrzegać, że lata 60. to nie tylko naturalizm i kontemplacja Vashti Bunyan, ale też np. znakomite kompozycje Briana Wilsona.

Jako jedni z pierwszych dostrzegli to już w 2006 roku Fleet Foxes, niemniej wtedy nikt specjalnie jeszcze się nimi nie interesował. W przypadku debiutu Beach House i drugiego krążka Grizzly Bear sytuacja była o tyle prostsza, że tamte płyty jedną nogą stały jeszcze w rozmarzonych terytoriach Joanny Newsom i wczesnego Banharta, stąd też musiały po prostu spodobać się tym samym środowiskom, które nieco wcześniej zakochały się w podobnych wydawnictwach. W 2008 ukazuje się pierwszy, studyjny album Fleet Foxes i folk pod nową nazwą „barokowego popu” otrzymuje nowych bohaterów – najpierw grupę z Waszyngtonu, potem jeszcze znakomitszych autorów „Veckatimest”.

Posłuchaj >>

Gdzieś na orbitę trendów końca dekady rzutem na taśmę wleciał także niejaki Dave Longstreth z Dirty Projectors i folk zaczął być zredefiniowanym popem dla dzieci internetu i blogosfery. Jednakże nim zdążyliśmy ułożyć rankingi ulubionych płyt i piosenek jednego z najlepszych roczników w tej dekadzie obywatele wirtualnego świata, czując, że wraz z zaistnieniem „Merriweather Post Pavilion” czy „Veckatimest” na listach najlepiej sprzedających się płyt, utracili coś swojego. Ich ulubieni wykonawcy nie wymagali już promocji – stali się powszechnie znani, oficjalnie wydawani, dostępni. Świat w sieci nie znosi próżni – blogosfera szybko znalazła nowego ulubieńca i nowy gatunek do lansowania i odkrywania. To już jest jednak zupełnie inna historia.

Indie rock band Grizzly Bear is having its best week ever as its third full-length studio set, „Veckatimest”, arrives at No. 8 with 33,000. That’s the first album to chart on the Billboard 200 for the Massachusetts band and it also gives the quartet its best sales week. 40% of its sales came from downloads while another 24% were shifted at independent and small chain stores. [3]

Posłuchaj >>

II. Fenomen Szwecji (Kamil J. Bałuk)

(Svenssonowie dominują)

Fajnie, że jest Szwecja. Tak po prostu. Że jest kraj, w którym wszyscy sortują śmieci, bo wiedzą, że to ważne. Że jest kraj, w którym komunikacja miejska się nie spóźnia, a równocześnie zawsze poczeka na Ciebie, jak podbiegasz do autobusu. Kraj, w którym najważniejsze w pracy są przerwy na kawę, ale praca faktycznie jest pracą i wartością, a nie markowaniem. Szwedzi wymyślili Skype’a, a w wyborach do europarlamentu dali miejsce Partii Piratów, mają też dużo H&M’ów. To dosyć indie, o ile się orientuję. Czasami ciężko jest rozpoznać, czy dany zespół albo artysta jest ze Szwecji czy nie. Pewnie kilka osób zastanawiało się, czy Lykke Li nie jest z Azji, Jose Gonzalez i I’m From Barcelona z Hiszpanii, a Air France z Francji. A nie są.

Czy niebiesko-żółty kraj jest faktycznie ważny muzycznie? Liczby nie kłamią. Szwecja to trzeci kraj na świecie w ilości eksportowanej muzyki, po Stanach i Wielkiej Brytanii [4]. A przecież ze Stanami wielkością mierzyć się nie może. Lady Gaga w teledysku do „Paparazzi” mówi po szwedzku. Czyli – coś jest na rzeczy, a o szwedzkich artystach rozpisują się w ostatnich latach wszystkie branżowe serwisy muzyczne. No właśnie, w ostatnich latach – czyli kiedy? Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że dominacja Szwedów to sprawa stosunkowo świeża, nieobejmująca tak naprawdę dekady, a raczej ostatnie pięciolecie. Prześledziłem fora i serwisy muzyczne w okolicach lat 2000–2003 i choć gdzieniegdzie przewija się temat potencjału szwedzkich artystów, to nazwy tam wymieniane zaginęły w mrokach najnowszej historii. Wniosek ten jest zresztą dosyć trywialny, jeśli przeanalizujemy daty wydań ważnych szwedzkich albumów indie – spora część liczących się artystów zadebiutowała najwcześniej w roku 2004. Potwierdzają to The Knife, którzy zaręczają, że ze swoim debiutem w okolicach 2001 roku próbowali wyjść w jakiś sposób na zewnątrz, ale kompletnie im się to nie udało.

Ten felieton to nie miejsce na rozwodzenie się na temat co najmniej dwóch gatunków, które w Szwecji działają prężnie. Mowa tu o hip-hopie i heavy metalu. W obu nie czuję się zresztą specjalnie kompetentny, mogę tylko pozdrowić wszystkich fanów Snooka i podtrzymać zachwyt nad „Snook Svett och Tarar” jako nad jedną z najbardziej bujających piosenek dekady. Ale prawda jest taka, że tytułowy fenomen Szwecji to przede wszystkim kombinacja popowej przystępności, melodycznej finezji z precyzją wręcz chirurgiczną i niekiedy chłodem, ale wciąż chłodem popowym. Z hip-hopem jest też specyficzna sprawa. Pomijając fakt, że w serwisie nie opisywaliśmy go jako takiego przez dłuższy czas i bla bla bla, to rymy w języku innym niż angielski mają ograniczoną możliwość wpływania na kogokolwiek, a przynajmniej taką tezę zaryzykuję. Z pomijania tzw. Swedish House Mafia też chyba przyjdzie więcej dobrego niż złego, z całym szacunkiem dla Erica Prydza i gimnastycznych popisów jego dziewczyn. Basshuntera i teen-popowych wygibasów wczesnej Robyn też nie będzie. No, ale to są Szwedzi, tak żeby nie było wątpliwości.

(Dlaczego Szwecja?)

Zarówno Szwedzi są podatni na wszystko co indie, jak i indie świat zdaje się być podatny na wszystko, co szwedzkie. Spróbujmy zastanowić się, dlaczego.

1. Bo „muzyka” rymuje się z „Ameryka”

Nie jest wielkim odkryciem, że muzyka niezależna nie tylko od długiego czasu była, ale i jest oraz będzie definiowana przez Stany Zjednoczone, artystów z tego kraju i amerykańskie media. Możemy się sprzeciwiać, ale coraz bardziej śmiejąc się z „NME”, wciąż przeglądamy Pitchforkmedia. Mimo nieustającej nagonki na globalizację, makdonaldyzację etc. oraz dużego trendu poszukiwania artystów nieamerykańskich, wciąż nie obroniliśmy się (jeśli w ogóle można to rozpatrywać w takich kategoriach) przed amerykanizacją muzyki niezależnej. Mały przykład: nasza trzydziestka roku 2008 honorowała aż 14 artystów ze Stanów Zjednoczonych, co i tak jest niezłym wynikiem, bo w 2009 było ich 16. Zresztą, poszukiwanie dobrych płyt jak najdalej od USA jest trendem, który wyszedł z... USA. To pokazuje, że cokolwiek byśmy nie zrobili, i tak w pewnym sensie śledzimy Obamę i spółkę.

Nie inaczej jest ze Szwecją: to tam właśnie posiadają największy współczynnik jeansów na jedną osobę i piszę to całkiem dosłownie. Szwecja i Stany Zjednoczone zawsze były w siebie wzajemnie zapatrzone, ludzie migrowali w obie spośród tych dwóch stron, a innowacyjny know-how, jak choćby kultura organizacji czy podejście do marki i marketingu mieszał się jak w tyglu. 4,5 miliona Amerykanów (w tym Uma Thurman czy Kim Basinger) ma szwedzkie korzenie, co stanowiłoby połowę populacji samej Szwecji. Dyskusje na temat stopnia amerykanizacji Szwecji nie gasną. Młodzi ludzie są coraz bardziej pod wpływem Stanów, podczas gdy starsze pokolenie stara się ten zachwyt wypośrodkować, np. broniąc, dosyć już zamerykanizowanego, języka szwedzkiego.

W muzyce jest podobnie. Jedno z moich wspomnień ze Szwecji, to choćby to, że szwedzka muzyka wcale nie była tam tania, a przeceniano indie nowości z Zachodu. Płyty Snook w rozsądnej cenie szukałem dobrych kilka miesięcy, a ostatniego Dungen nie znalazłem w cenie niższej niż równowartość 60 zł. W przeciwieństwie do tego, płyta Antony’ego (tak jak większość nowości z Ameryki) już w miesiąc po premierze była przeceniona do, mniej więcej, 40 zł. Druga rzecz – personel. Oczywiście, sklepy muzyczne w Szwecji są bardzo dobrze zaopatrzone, da się znaleźć mnóstwo okazji, jest sporo osób zajaranych tematem i w ogóle można się poczuć jak w raju. Ale już doradztwo płytowe oferowane przez sprzedających jest trochę zabawne – wszystkie rady z ust szwedzkich sprzedawców, jakie usłyszałem, oparte były na schemacie: polecę Ci coś podobnego, co miało dobrą notę na Pitchforku. Rozmawiam o The Avalanches, od razu dostaję spod lady do rozważenia Quiet Village. Z kolei kiedy rozważam The Bug, uprzejmy pan podtyka mi pod nos DJ /rupture „Uproot”.

Muzyczne produkty Made in Sweden mają jeszcze inne cechy, które sprawiają, że są dla Amerykanów (i dla mniej lub bardziej zamerykanizowanych innych nacji) łatwe do łyknięcia: artyści mają angielskie nazwy, nie prezentują często konkretnej estetyki (tj. jakiejś typowo szwedzkiej), tylko zręcznie odpowiadają trendom zachodnim. Jeszcze jedno: piosenki też są po angielsku. Tak, tak, mimo, że wszystko w dzisiejszych czasach jest po angielsku, to wydaje się znamienne, że na tyle szwedzkich rewelacji z ostatnich lat, Dungen jest w zasadzie jedynym naprawdę promowanym zespołem śpiewającym po szwedzku (a i tu wydaje się, że szwedzki ma korespondować z oldskulową estetyką zespołu i działać na zasadzie skojarzeń: szwedzki – oldskul; angielski – newskul).

2. No bo w Skandynawii jest łatwiej z tymi sprawami

To trochę truizm, ale w Skandynawii po prostu jest czas i możliwości na muzykę. Może pamiętacie nasz wywiad z Mum podczas festiwalu Tauron Nowa Muzyka – Islandczycy mówili nam o nieskrępowanej radości z grania, dobrym klimacie do rozwijania się zespołów, wspieraniu się. Szwedzka scena również stara promować się wzajemnie i razem współpracować. Nie wiem już sam, kto w masowej świadomości bardziej pomógł komu – The Knife Jose Gonzalezowi czy odwrotnie. Przykładów byłoby jeszcze kilka. Robyn wspomniała swego czasu, że Szwecja jest tak mała, że dobrzy i wybijający się artyści, bez względu na to, czy są mainstreamowi czy nie, wcześniej czy później spotkają się w jednym studiu. Kraj Zlatana Ibrahimovicia (hehe) jest za mały, by tworzyć potężne sceny czy nurty, co wzbogaca samą scenę szwedzką o eklektyzm.

Odwołując się do słów innej artystki, połowy The Knife, Karin Dreijer aka Fever Ray, Szwedzi mają bardzo duże udogodnienia wynikające z samego skandynawskiego socjalu [5]. W tym kraju nie ma problemu z otrzymaniem pieniędzy na dowolny rodzaj przedsięwzięcia. Dreijer powiedziała nawet, że nie jest trudno siedzieć w domu i muzykować praktycznie w całości za państwowe pieniądze. Młodzi Szwedzi mają bardzo rozbudowany system stypendiów i większość z nich nie musi liczyć się z każdym groszem, tak więc cały sprzęt do tworzenia nowoczesnej muzyki jest dla nich o wiele bardziej dostępny niż dla młodzieży w wielu innych krajach.

3. Bo, proszę ja ciebie, typowy młody Szwed jest po prostu indie

Czemu Szwedzi są indie? Wspomniałem już o pirackiej partii politycznej, która zdobyła mandat w Szwecji w wyborach do europarlamentu. Niektórzy skomentują: nudzi im się, wszystko mają, to coś tam wymyślają. Ale Szwedzi doszli do takiego poziomu rozwoju cywilizacyjnego, organizacji społecznej (opartej na zaufaniu i duchu pracy), że to właśnie w tym kraju można obserwować rozwój swoistej nadbudowy kulturowej. Nadbudowy, która nie jest generowana w tak znacznym stopniu, kiedy młodzi ludzie muszą pracować, gonić za trzecim kierunkiem studiów i stażami. Szwedzi mają czas na robienie muzyki, słuchanie jej, ale i na lans, samorozwój, próżniactwo, strojenie się przed lustrem – bycie indie. Czy jeśli większość osób w twoim wieku jest niezal, to wciąż jest niezal? I tak, i nie; kwestia, czy porównujemy młodzież wewnątrz Szwecji, czy tę samą młodzież z ich rówieśnikami z innych krajów.

Młody Szwed ma dużo czasu na myślenie i siedzenie przed kompem w czeluściach swojej samotności, wychodząc raz na jakiś czas na miasto. Tak, drogi czytelniku, być może znasz tych pięknych chłopców dbających z niesamowitą konsekwencją o swój wizerunek na zewnątrz i wewnątrz (jestem taki, nie jestem taki), stojących z boku na koncertach z nobliwą miną (lub wersja alternatywna: płaczących nań), szukających ubraniowej równowagi pomiędzy byciem alternatywnym (joke na koszulce z Pull & Bear) a modnym (kolorowa bluza z H&M). Może znasz te piękne dziewczęta z nienagannymi grzywkami, które szykują się wiele godzin do wyjścia na cotygodniowy bal, dbając o dobór odpowiednich znajomych przy równoczesnym trzymaniu do nich dystansu, witając się ze stałymi bywalcami (coby poczuć się *inside*), a potem w dwie godziny niszcząc się wódką pod sklepem przemieszaną z piwami w środku klubu, rozmazując makijaż, anonsując to wszystko na drugi dzień na Facebooku i oznaczając się na zdjęciach. To są nasze czasy. I chociaż w Polsce wspomniana grupa jest jeszcze stosunkowo wąska, w Szwecji wydaje się być wręcz wiodąca. Szwedzi, oprócz tego, nie gonią za niczym, mają naturalną skłonność do melancholii i odcinania się od reszty społeczeństwa, podkreślania własnej wyjątkowości, dbania o wygląd, rozkminiania swojej narodowej swoistości etc. No i ta pogoda – ciężko nie być przy niej indie albo emo. Szwed nadaje się do obu ról doskonale i niech to będzie podsumowanie tych rozważań.

(Szwecja – mały klaser nurtów)

Skoro wiemy już z grubsza, co stoi za obecną pozycją Szwedów w muzyce, pozwoliłem sobie co ciekawszych artystów szwedzkich tej dekady podzielić na kilka podgrupek gatunkowo-tematycznych, co prawdopodobnie pozwoli podkreślić główne cechy „szwedzkości” w muzyce. Ograniczyłem się do niesamowicie arbitralnego kryterium wyboru tych artystów, którzy cokolwiek do dekady wnieśli i o których trochę osób pamięta. Jestem świadom całego nawału muzyków pominiętych, w tym opisywanych w zamierzchłych czasach na naszym serwisie The Sounds, The Hellacopters etc., ale umówmy się, że to już jakby BYŁO I NIE WRÓCI. Nie ma sensu też wspominać kilku szwedzkojęzycznych grajków, którzy nie wybili się specjalnie w Stanach i Europie, a są zajawkami grupy ludzi mających świra na punkcie Skandynawii (do których autor się pewnie zalicza). Nie są to bowiem, jeśli chodzi o muzykę dekady 00., zjawiska wpisujące się w większy nurt. No to start, włączam stoper.

(Nurt pierwszy: mroźna elektrosamotność)

Jednym z najważniejszych nurtów w szwedzkim indie ostatnich kilku lat wydaje się chłodna muzyka elektroniczna, którą podjarały się tysiące fanów na świecie. Sally Shapiro urzekła swoją reinterpretacją nurtu italo oraz zwiewnym, delikatnym i kobiecym głosem. The Knife zbombardowali nas swoim „Heartbeats” i „Pass This On”, by poprawić fenomenalnym albumem „Silent Shout” i z miejsca stali się artystami definiującymi ten podnurt. Jego muzyczne odcienie mogą być różne. Podczas kiedy wokal Shapiro funkcjonuje wraz z jej muzycznymi podkładami jak dwie linie równoległe, które finalnie są na siebie nakładane, rodzeństwo Dreijer pisze piosenki kompletne, które filtruje przez lodowatą oprawę muzyczną. Jest w tym jednak duża popowość i to chyba jest tajemnicą ich sukcesu. Z kolei Karen w solowej odsłonie, czyli jako Fever Ray, to w pewnym sensie wypaczone zjawisko singer-songwritera. Dreijer swoje bardzo osobiste piosenki zniekształca, przefiltrowuje znów przez te same co w macierzystej formacji schematy i spowalnia tempo. Inny artysta, którego zaliczyłbym do „mroźnych”, The Field, stawia na ascetyczność, powtarzalność i efekt swoistego kolażu. Ważna cechą wspólną The Knife, Fever Ray i Sally Shapiro jest, jakże szwedzka, otoczka odludka, jaką się cieszą. Artyści ci zdają się być negatywnie nastawieni do wywiadów, a Sally Shapiro była nawet lansowana przy pierwszej płycie jako dziewczyna, która wstydziła się śpiewać przed swoim producentem.

(Nurt drugi: letnie, umiarkowane pejzaże)

To zadziwiające, jakiego szumu zdołali narobić Air France, nie wydając tak naprawdę debiutanckiego albumu. Ujęła nas ich EP-ka, rok później doceniliśmy ich kolejny singiel i już wyczekujemy longplaya. Podobnie zadziałało Studio, które Kuba Ambrożewski poddał swego czasu analizie w oparciu o jakieś konteksty, wpływy, inspiracje etc. E tam. To, co w tym podnurcie rzuca się w uszy, to to, że nic szczególnego się nie rzuca, ale jest bardzo miło. To dobra ilustracja wakacyjnych podróży, jazdy samochodem, lenistwa i umiarkowania na światowym poziomie. A Szwedzi, z ich umiarkowanym latem, umiarkowanym entuzjazmem i umiarkowanym alkoholizmem są w umiarkowaniu na światowym poziomie niezastąpieni.

(Nurt trzeci: letni, koktajlowy pop)

Czyli znowu umiar w miejscu centralnym. Wyróżniłbym tu dwa, znowu, niesamowicie umiarkowane zespoły, bardzo sprawdzające się w swojej stylistyce, ale (chyba) niezdolne do nagrań epokowych: Little Dragon i Koop. Oba projekty łączy obecność pół-Szwedki, pół-Japonki, Yukimi Nagano, która udzielała się wokalnie na albumach wydanych pod wspomnianymi szyldami. Innym, już typowo muzycznym spoiwem jest klimat wychillowanego popu bez zbędnej spinki, tak jak w rześkim „After The Rain”, albo mżawkowym „I See A Different You”. To lekka muzyka tła, ale jedna z najlepiej przygotowanych z tej półki. Można jej zarzucić (nomen omen) równie lekki brak treści, ale na pewno czaruje kunsztem, bez generowania wrażenia, że ktoś tu ściemnia. Bo przecież nieumiarkowanie jest grzechem.

(Nurt czwarty: moja gitara jest taka stara, gdy jest mi smutno, to na niej gram)

Ponad dwadzieścia lat temu światło dzienne ujrzała „Baśniowa kraina” Jana Troella, znanego szwedzkiego reżysera. Film dla wielu osób jest nieznośny: to ponadtrzygodzinny dokument z wywiadami z przypadkowymi Szwedami, od burmistrza po rzeźnika. To, co może „Baśniowej krainie” irytować, to monstrualnie długie sceny, w których rolnik opowiada skrupulatnie i szczegółowo o walce z chwastem, a drwal o swojej nowej pile mechanicznej, która znakomicie ścina drzewa. Nuda, powiecie. Ale tacy są trochę Szwedzi, dobrotliwie nudni. Znakomicie wpisuje się w to stwierdzenie nadspodziewanie dobrze przyjmowana na Zachodzie twórczość Jensa Lekmana, który opowiada swoje gitarowe historie wręcz dobrotliwie i nudno właśnie. Nie ma tu mowy o nieziemskiej popowości, jest osobista, dość otwarta i niespieszna narracja. Bardziej melodyjny wydaje się w porównaniu z Jensem Jose Gonzalez, chociaż wciąż jego największym osiągnięciem jest cover „Heartbeats”. Podobno nie miał zbyt wiele poza tę piosenkę do pokazania, kiedy odwiedzał Polskę. Duży sentyment mam ostatnio do Sary Assbring, znanej jako El Perro del Mar (Pies z morza, kojarzy mi się to co najwyżej z Facebookowym testem Czy wystaje ci z dupy pies?, a nie z romantycznym songwritingiem), która po kilku poprawnych albumach wydała znów poprawny, ale za to ślicznie zatytułowany („Love Is Not Pop”) i zawierający doskonałą balladę („Change Of Heart”). Zmieniła też image na bardziej szwedzki, co przydało jej uroku. Najpopularniejsza ze stawki jest z pewnością Lykke Li, która ma na koncie kilka solidnych piosenek (posłuchajcie zwłaszcza „Little Bit AutoErotique Remix”) i współpracę z Kleerupem, Royksopp czy Peter, Bjorn & John (Skandynawia trzyma się razem).

(Nurt piąty: Chociaż jesteśmy Szwedami, to jesteśmy weseli…)

...co wcale nie jest prawdą, bo pewna socjolog chciała przetestować uśmiechanie się Szwedów, wsiadając do pociągu. Założyła, że wysiądzie wtedy, kiedy któryś z pasażerów odwzajemni jej miły uśmiech. Niestety wysiadła na ostatniej stacji. Ciekawe, czy Peter, Bjorn & John, autorzy hitu „Young Folks”, odwzajemniliby taki uśmiech? Na ostatnim Openerze wydali się co najmniej sympatyczni. Do wartych wspomnienia zespołów warto na pewno dorzucić Those Dancing Days próbujące pokazać, że dziewczyny potrafią oraz I’m From Barcelona próbujących pokazać, że można się dobrze bawić śpiewając o duperelach. No można, można. Do wszystkich trzech zespołów podchodzę z pewną dozą dystansu, bo ich muzyka, jak na standardy macierzystego kraju, jest podejrzanie i zbyt nachalnie wesoła. Nie tego szukamy w Szwecji, nieprawda?

Żadnych wątpliwości co do jakości lekko wesołego popu nie można mieć w przypadku grupy The Tough Alliance, którzy zjednali sobie nasze serca takimi trackami, jak „First Class Riot” czy „Miami”. W tym wypadku dochodzi jeszcze ciekawy element: zespół próbuje budować wokół siebie otoczkę wręcz prowokacyjną, chuligańską i antysystemową, nie brudząc przy tym ideologiczną papką wartości samej w sobie, jaką jest ich muzyka. To interesująca strategia, biorąc pod uwagę fakt, że szwedzcy muzycy, o czym pisałem, bardzo często zaczynają muzykować dzięki pomocy państwa. Widziałem co prawda na półce kiedyś książkę o szwedzkim punk rocku jako bardzo rozbudowanym nurcie, ale wyobrażam to sobie jako zjawisko nie do końca na serio. Z punkami w Szwecji spotkałem się tylko, kiedy wbili na prom, żeby kupić sobie taniej piwo.

(Nurt szósty: worek bez dna)

Szwedzi zręcznie żonglują popularnymi stylami muzycznymi i prawdopodobnie można znaleźć w tym kraju każdy rodzaj muzyki, jaki zapragniemy. Polecam obczaić wywodzący się właśnie ze Szwecji gatunek skwee, niepodobny zbytnio do niczego. Jednemu z artystów tego nurtu, Eero Johannesowi, poświęciłem nawet pierwsze miejsce singli 2008. Taką muzykę robią ludzie chorzy.

Powróćmy do normalności. Kristian Matsson, znany jako The Tallest Man On Earth, meandruje gdzieś pomiędzy country a neo-folkiem. Nie dziwota, że spodobał się Amerykanom, a niektórzy spośród nastolatków zachwycili się nim ponoć bardziej, niż ojczystymi formacjami. Podobnie z Dungen, którzy słuchaczom na całym świecie przypomnieli psychodelicznego rocka przyprawionego pierwiastkiem czegoś nieoczekiwanego, czyli szwedzkimi tekstami. Wspomnieć jeszcze można o Slagsmålsklubben, projekcie nieznanym może szerzej, ale od prawie dekady intrygującym poczuciem humoru w podejściu do muzyki elektronicznej.

(Nurt siódmy: KOMERCHA ze Szwecji)

No, to skończyliśmy ze sferą naszego kochanego indie. Czas na małe przymrużenie oka. Szwedzi dobrze sobie radzą również w lajtowych klimatach komercyjnych. Eagle Eye Cherry z „Save Tonight”, czy jego siostra Neneh z jej kilkoma hitami („Woman”?), śnią się Wam pewnie do dziś po nocach. KOMERCJA? W ogóle śmieszne słowo w dzisiejszych czasach. Ale przyznajcie sami, czy nie urzekł was swego czasu „Lovefool” czy „My Favourite Game” The Cardigans? Przesuwając się jednak do omawianej dekady, warto odznaczyć piosenkę „Charlie Charlie” w solowym projekcie Niny z The Cardigans, która w Polsce była bardziej znana jako piosenka Ani Dąbrowskiej (sic!). Robyn z kolei, z jednej strony potrafiła pokazać pazur w „Konichiwa Bitches”, z drugiej podbić listy przebojów mdławym „With Every Heartbeat”, co przecież też jest swego rodzaju śladem szwedzkiej dominacji w dekadzie. Za tę piosenkę odpowiadał zresztą Kleerup, który z Titiyo (tą od „Come Along”) wylansował modny swego czasu w stacjach radiowych kawałek „Longing For Lullabies”. Nie muszę dodawać, że oboje są Szwedami, ale zaskoczeniem niech będzie fakt, że Titiyo jest trzecią ze wspomnianego już rodzeństwa Cherrych. Nie ma sensu zabierać za dużo miejsca analizą muzyki, która nic nie wnosi. Niepodważalnym faktem jest za to, że jak na dziewięciomilionowy kraj, Szwecja naprodukowała mnóstwo słuchalnego szajsu i zbudowała sobie niezłą pozycję nie tylko w światku niezalowców.

(Podsumowanie)

Szwedzi w tej dekadzie dali nam dużo zabawy, wzruszenia, różnorodności stylistycznej i przede wszystkim – wielkiego zaskoczenia, że są Szwedami. Sam nie wiem, w którym momencie zacząłem się łapać za głowę odkrywając po kolei narodowość lubianych przeze mnie artystów. Życzmy temu melancholijnemu krajowi, żeby w kolejnych latach również kontynuował dobrą passę. Szczególnie, że w 2009 trochę zaspali, a sprawdzeni już szwedzcy muzycy nagrali płyty nieco gorsze od poprzedników.

III. Montrealiada (Witek Wierzchowski)

Kanada, drugi największy pod względem powierzchni kraj świata, w którym mieszka mniej ludzi niż w Polsce. Kraj syropu klonowego i jednej z najbardziej charakterystycznych flag. Fanatycy hokeja i ryzykanci wystawiający drużynę piłkarską, która dostaje baty nawet od biało-czerwonych prowadzonych przez Franza Smudę. Ziemia, gdzie głównym elementem patriotyzmu jest niechęć do brytyjskiej monarchii. Kiedy ostatni raz słyszeliście korespondencję TVP z Ottawy? Jeszcze dziesięć lat temu nikt z nas nie postawiłby złamanego grosza, że podsumowując lata 2000–2009, będziemy MUSIELI zająć się kanadyjską muzyką jako zjawiskiem. No, bo co oni do tej pory pokazali poza strunami głosowymi Joni Mitchell i kompozytorskim talentem Neila Younga? Tak naprawdę najważniejszym kulturalnym towarem eksportowym Kanadyjczyków była do tej pory Ania z Zielonego Wzgórza. Weźmy więc do ręki szkło powiększające i sprawdźmy, jakim to sposobem Kanadyjczycy w przeciągu naprawdę krótkiego czasu stali się kimś.

W latach dziewięćdziesiątych Marek Niedźwiecki, prowadząc Listę Przebojów Trójki, zwykł przedstawiać artystów kanadyjskich z lekkim przekąsem, podkreślając ich klonowe pochodzenie. Do dziś pamiętam cięte dowcipy o Celine Dion i Shanii Twain. Jeden przypadek jednak sprawił, że w dość specyficznej grupie odbiorców ówczesnego Programu Trzeciego Polskiego Radia Kanada urosła. Zupełnie niespodziewanie, pętający się po poczekalni utwór „Ironic” Alanis Morisette wygrał podsumowanie roczne listy. OK, „Jagged Little Pill” był sukcesem komercyjnym na miarę światową i trudno było nie zauważyć potencjału singli pochodzących z tego krążka. Cokolwiek jednak by nie mówić o późniejszych osiągnięciach Alanis, przynajmniej w świadomości polskiego odbiorcy Kanada nie była już tylko ojczyzną Bryana Adamsa.

Pomijając jednak niewiele nas interesujący w kontekście tego artykułu aspekt rozwoju radiowego oddziaływania Kanadyjczyków na eter całego świata, zerknijmy na zjawiska, które poprzedziły i egzystowały w tym kraju równolegle z konkwistadorami fal ultrakrótkich. Musimy przypomnieć sobie grupę, której popularność i renoma pojawiły się i zniknęły nieco przed Wielkim Wybuchem. Nazwę Godspeed You! Black Emperor z pewnością kojarzycie, aczkolwiek nie zagłębiając się w charakterystykę dokonań tego zespołu, należy zwrócić uwagę na jakże charakterystyczną i znamienną kanadyjskość. Spora liczba muzyków i multum pobocznych projektów, w których uczestniczyli/uczestniczą, poza etykietką Made In Montreal, stanowi wspólny mianownik największych klonowych twórców ubiegłego dziesięciolecia. Tak, GY!BE byli pierwsi, jednak pomimo uzyskania sławy, jako domniemani terroryści w bushystowskich USA nie oni pokazali, na co naprawdę stać Kanadę. Nie zrozumcie mnie źle, album o najfajowszym z możliwych tytułów ostatnich 10 lat znajduje się na wcale zaszczytnym miejscu naszego płytowego zestawienia, lecz prawdziwa historia, którą zamierzam opowiedzieć, zaczyna się odrobinę później. Teraz kilka słów o dwóch ważnych październikach.

W październiku 2002 r. w przeciągu zaledwie tygodnia zostały wydane płyty, które otworzyły słuchaczom z całego świata (aczkolwiek nie od razu, Europa zareagowała z kilkumiesięcznym opóźnieniem) uszy na to, co dzieje się na północ od Wielkich Jezior. Hot Hot Heat zaatakowali parkiety swoim „Make Up The Breakdown”, a najznamienitsi przedstawiciele multi-osobowych kolektywów w postaci Broken Social Scene opublikowali „You Forgot It In People”. Według mnie te dwa albumy zawsze będą powiązane. Nie tylko poprzez datę datę wydania. Opis drugiego z nich był moim recenzenckim debiutem na Screenagers (wtedy jeszcze z końcówką prv.pl). W tamtym tekście stworzeni przeze mnie bohaterowie przyznawali, że nieco większą estymą darzą skoczne rytmy HHH. Teraz z perspektywy czasu okazuje się, że nieporównywalnie lepiej zestarzało się dzieło BSS. Z pewnością nie tylko wygrana nagroda Juno przyczyniła się do uzyskania przez „You Forgot It In People” statusu jednego z najważniejszych albumów dekady. Ta płyta płynie, zaskakując mnogością ozdobników, pozostając jednak – bądź co bądź – gitarowym albumem; ta płyta stanowi kompromis pomiędzy wykorzystaniem mnogości pomysłów a zwartością formy; ta płyta inspirowała zarówno udane krążki, jak i niestrawnie przekombinowane wybryki różnej maści kuglarzy. A Hot Hot Heat? Skończyli się na „Bandages”? Nie, podobnie jak Broken Social Scene nie powtórzyli już sukcesu rewolucji październikowej AD 2002. Ich albumy wydane po trzyletniej przerwie, choć mocne w swoich kategoriach, ba, posiadające nawet zaskakująco udane single, na zawsze pozostaną już tylko nieco mniej udanymi następcami dzieł wybitnych.

Październik roku 2003 przyniósł natomiast coś spodziewanego, ale znamionującego, że Kanada nie jest głucha na światową modę. Długogrający debiut montrealskich (jakżeby inaczej) The Stills, pokazał, że miłośnikom hokeja udało się zaprezentować światu grupę, która z nazwy wpisywała się modne wtedy zjawisko „The ‘S”. Na swoje nieszczęście płyta „Logic Will Break Your Heart” została nagrana w NYC i do muzyków przylgnęła łatka kanadyjskiego Interpolu. Odniesień do twórców „Turn On The Bright Lights” jest tu jak na lekarstwo, za to dużo inteligentniej i bardziej pomysłowo The Stills korzystali z dokonań Echo & The Bunnymen, melodyjności House Of Love i brzmienia The Cure. Bardzo udany album przemknął jednak bez większego echa i zespół nie zawojował planety. Dopiero w ubiegłym roku przemysł muzyczny uhonorował ich mianem Najlepszego Nowego (sic!) Zespołu. Przez te lata zmieniał się sposób postrzegania kanadyjskiej sceny. Po kolejnej znaczącej jesiennej rewolucji inaczej widziano Kanadę.

Prawdziwe apogeum zainteresowania Kanadą, która z zaścianka stała się liderem produkującym coraz to nowych ulubieńców sceny niezależnej, przypada bowiem na lata 2004-2005. Jak bardzo pomógł Kanadyjczykom hype pitchforkmedia.com, pozostanie kwestią sporną na lata. Faktem jest jednak, że grupy The Arcade Fire i Wolf Parade w okresie po premierach debiutanckich krążków były uznawane za zespoły wymyślone przez ten serwis. Na pewno pozostanie to w świadomości osób śledzących w tamtym czasie alternatywne zjawiska. Wielkim Wybuchem, o którym wspomniałem wcześniej, był „Funeral” Arcade Fire, i jakkolwiek mógł to być wybuch wywołany zachwytem Pitchforka, to już po kilku dniach od premiery oszalała i reszta świata. Na Screenagers zareagowaliśmy błyskawicznie, w ciągu tygodnia, dziesiątkując tę płytę. Jednak jej data wydania sprawiła, że w podsumowaniu po połowie dekady nie zajęła wysokiego miejsca. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, to niewątpliwie najważniejszy klonowy album minionego dziesięciolecia. Powiew świeżości pomimo uderzającego eklektyzmu i wyraźnych inspiracji, sposób śpiewania Butlera, liryczny koncept albumu – to wszystko spowodowało zwiększony monitoring kanadyjskiej sceny. Tak jak dziewiętnaście lat temu Nirvana została gwiazdą, a „Nevermind” zapoczątkował lans grunge’u dzięki MTV, tak The Arcade Fire i „Funeral” zwróciły uwagę na kanadyjską scenę niezależną za pomocą internetu. Historia taka sama, tylko środki masowego przekazu uwspółcześnione.

The Arcade Fire stali się medialnym nośnikiem rewolucji do tego stopnia, że ich kolejny album wylądował na drugim miejscu list sprzedaży w USA i Wielkiej Brytanii. Tymczasem w Montrealu byliśmy świadkami narodzin kompozytorskiego duetu Krug-Boeckner, którzy pod szyldem Wolf Parade zaprezentował „Apologies To The Queen Mary”, czyli syntezę tego, co działo się latach 2000-2005 w muzyce w duchu Davida Bowiego. To właśnie Spencera i Dana należy uznać za najbardziej płodnych kanadyjskich muzyków tej dekady. Poza macierzystą formacją stworzyli najwięcej udanych przedsięwzięć, a niektórym z nich szczególnie w przypadku Kruga pod szyldem Sunset Rubdown, warto przyjrzeć się bliżej. Epickie kompozycje charakteryzujące „Random Spirit Lover” i „Dragonslayer” zagrane bez pomocy multum instrumentów, nieprzesycone studyjną obróbką, lirycznie alegoryczne i nieoczywiste, to najbardziej udane pochodne Wolf Parade. Boeckner również nie próżnował, prezentując więcej niż przyzwoite albumy w Handsome Furs. Nie sposób nie wspomnieć także o zaangażowaniu Kruga w projekt Swan Lake, który współtworzy razem z Careyem Mercerem i Danem Bejarem – na pewno nie tak udany artystycznie jak Sunset Rubdown, ale ukazujący nadmienianą już cechę charakterystyczną kanadyjskich artystów. Wspominając o dokonaniach jakiegoś twórcy, prędzej czy później trafimy na jego powiązania z innymi Wielkimi, którzy z kolei zaprowadzą nas do kolejnej supergrupy, solowych dokonań bądź też wystrzałowych projektów kolegów z zespołu.

I tak w tym przypadku odbędziemy podróż na zachód, poprzez Kolumbię Brytyjską (Frog Eyes Mercera, kiedyś także z udziałem Kruga), aby znaleźć się w Vancouver na wybrzeżu Pacyfiku i przyjrzeć się działalności The New Pornographers. Udział Neko Case powoduje, że nie jest to pełnokrwiście kanadyjska grupa, a ich dokonania nie wypłynęły na fali popularności muzyki powstającej z drugiej strony kontynentu. Już wydany w 2000 roku „Mass Romantic” okazał się zwycięzcą Juno Awards, ale wartość dźwięków kreowanych przez ten zespół została doceniona wraz z wydaniem „Twin Cinema” w 2005 roku. Popowe brzmienie i single w postaci „Letter From An Occupant” i „The Bleeding Heart Show” wykrojone z tych obydwu albumów, zapewniły The New Pornographers rolę twórców piosenek nagminnie wykorzystywanych w modnych amerykańskich serialach. Grupa dysponuje oczywiście szerokimi powiązaniami, do najciekawszych należą solowe dokonania lidera pod nazwiskowym szyldem A.C. Newman, a także mogący aspirować do miana niesłusznie niedocenianych, posiadający multum wydawnictw projekt Bejara, Destroyer.

Wróćmy na chwilę do The Arcade Fire. Kiedy już moda na to co kanadyjskie mocno się rozkręciła, nadszedł czas na powrót na scenę sprawców zamieszania. Follow-up „Funeral” „Neon Bible” był z pewnością jedynym z najbardziej wyczekiwanych albumów ubiegłej dekady. Nie tylko z powodu powstałych już naśladowców względnie grup zafascynowanych stylistyką prezentowaną przez kompanię Butlera. The Arcade Fire zostali dostrzeżeni także przez swoich idoli. Nagrodą za otwieranie występów U2 było wspólne wykonanie „Love Will Tear Us Apart”. Prawdziwym fanem, żałującym zapewne, że nie partycypował w nagraniach „Funeral”, okazał się David Bowie. Udział tego artysty w koncertach Kanadyjczyków stanowił, oprócz wielkiej siły promocyjnej, fakt potwierdzający rosnące zainteresowanie twórczością montrealskiego zespołu. Ich sława urosła do rozmiarów gwarantujących, oprócz standardowego tournee po programach telewizyjnych wschodniego wybrzeża, uzyskanie nominacji do nagrody Grammy. W ten sposób przemysł muzyczny za oceanem odnotował istnienie kanadyjskiego zjawiska, dając palmę pierwszeństwa absolutnie nie kładącemu na łopatki albumowi „Get Behind Me Satan” autorstwa The White Stripes. No, ale kto poważnie traktuje bonus w postaci Best Alternative Music Album. Tak czy inaczej montrealczycy byli już tyle rozpoznawalnym zespołem, aby „Neon Bible” zadebiutowało na drugim miejscu najlepiej sprzedających się albumów za oceanem. Płyta stanowi komentarz rzeczywistości zwanej z amerykańska post 9/11. Apokaliptyczna i mroczna wizja świata teraźniejszości opisywanej w lirykach albumu sprawiła, że zespół zbliżył się w komentowania jankeskiego ducha czasu do Bruce’a Springsteena. Jak trafnie się domyślacie Bruce prędko skumał się z Winem i Régine proponując wspólne występy. The Arcade Fire są w tej chwili na tyle mocną marką, że kolejny ich album zostanie prawdopodobnie promowany przy pomocy stadionowej trasy koncertowej.

Nie wszystkim montrealczykom dane było odnieść taki sukces. Niemniej jednak pomysły rodzące się w głowach mieszkańców największego miasta Quebecu powołały do życia multum grup, czyniąc z tego miejsca istne zagłębie twórców muzyki niezależnej. Wymieniać można długo, ale oprócz wspomnianych już potentatów w postaci Coraz-To-Nowych-Idei Boecknera-Kruga, warto zwrócić uwagę na chyba najbardziej „brytyjskich” z tego grona The Dears, skłaniających się w stronę indie-popu The Unicorns i pochodnych tej grupy, zespołów Islands i Clues. Montreal będący z pewnością (jakby to określił pewien znany trener piłkarski) największą wylęgarnią talentów, nie jest jednak jedynym miejscem, w którym można uświadczyć twórców wartościowych dźwięków.

Zachodnie wybrzeże, a konkretnie Vancouver, Miasto Gospodarz XXI Zimowych Igrzysk Olimpijskich, jest drugim najważniejszym ośrodkiem, który co pewien czas produkuje warte uwagi grupy. Tutaj oprócz najsłynniejszych The New Pornographers, znajdziemy potwierdzających tendencję Kanadyjczyków do udzielania się w wielu projektach członków Black Mountain, Pink Mountaintops i Lightning Dust. Muzycy z Vancouver stawiają na eksplorację rocka psychodelicznego i nieco cięższych brzmień niż scena montrealska. Podobnie ma się rzecz z Ladyhawk, kolejną ekipą reprezentującą wytwórnię Jagjaguwar, której zespoły są związane z portem nad Pacyfikiem. Nie można też zapominać o najbardziej rockowym duecie King-Prowse, który całkiem niedawno pod szyldem Japandroids udanie koncertował nad Wisłą.

Śledząc muzycznie zaangażowane ośrodki miejskie Kanady, nie sposób nie wspomnieć o Toronto i wrócić do Broken Social Scene, muzycznego kolektywu, który zrzesza także artystów udzielających się w wielu innych przedsięwzięciach. Do najbardziej udanych należy zaliczyć albumy sygnowane nazwami Apostle Of Hustle i Stars. Również płyty Kevina Drew i Brendana Canninga reklamowane szyldem Broken Social Scene Presents..., chociaż nie osiągnęły zawrotnych liczb sprzedanych egzemplarzy, zasługują na uwagę słuchaczy ceniących dokonania ich głównej formacji. Na drugim biegunie sukcesu komercyjnego znajdują się dokonania Leslie Feist i wysokie pozycje w rankingach jej albumów „Let It Die” i „Reminder”. Nie zagłębiając się już w prezentację innych artystów z Toronto, wspomnę jedynie z nazwy The Russian Futurists i Still Life Still.

W ostatnich latach dość niespodziewanie Kanada stała się miejscem, które przyciąga uwagę różnorodnością i liczbą pojawiających się tam zespołów, aspirujących do roli mniejszych bądź większych gwiazd sceny niezależnej. Jak potoczy się rozwój kanadyjskiej muzyki w kolejnej dekadzie? Prawdopodobnie boom zapoczątkowany w latach 2004–2005 trwale wystrzelił ten kraj do pierwszej ligi producentów arcyciekawych artystów. Trudno powiedzieć, czy w najbliższych latach pojawi się grupa, która odniesie sukces na miarę Broken Social Scene, The Arcade Fire czy Wolf Parade. Jak na razie pozostaje nam czekać na wydawnictwa tych zespołów, które potwierdzą lub zanegują ich sztandarową pozycję. Płyty mają pojawić się podobno już w tym roku. Niezależnie od artystycznych i komercyjnych wyników miejmy świadomość, że we właśnie rozpoczętej dekadzie to Kanada będzie inspirować, zamiast być inspirowaną.

Bibliografia:

[1] mraybould.wordpress.com, David Keenan interview, 21 lutego 2010.
[2] sfgate.com, Richardson D., Freak folk flies high, 21 lutego 2010.
[3] billboard.com, Caulfield K., Eminem Stays Atop Billboard 200; Grizzly Bear, Manson Debut Top 10, 21 lutego 2010.
[4] exportingexperiences.blogspot.com, Risbecker T., The Swedish Export Music Phenomenon, 21 lutego 2010.
[5] artshub.co.uk, Forbes Black H., Why are Swedish band so great?, 21 lutego 2010.

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: warna
[22 lutego 2010]
Czemu ostatni? Jeszcze ma być ich 9, tak? Przeczytam jak wrócę z zajęć, najbardziej mnie interesuje część o freak folku. Tak btw to bawi mnie strasznie oczekiwanie na listę, czorny trzymaj, podaję leaka top 10 w kolejności alfabetycznej: Animal Collective, Avalanches, the, Dismemberment Plan, the, Joanna Newsom, Junior Boys, Modest Mouse, Panda Bear, Radiohead, Ścianka, Trails of Death, the. To jedziemy dalej z esejami ;)
Gość: pszemcio
[22 lutego 2010]
BSS wydają album w maju (wreszcie), można juz odsłuchać pierwszego kawałka
iammacio
[22 lutego 2010]
jeden drugiemu sie do komentarzy przypierzał tylko;]
marta s
[22 lutego 2010]
w którym miejscu jest ten fragment o redefiniowaniu, to poprawię?
Ethan
[22 lutego 2010]
Moim zdaniem te teksty są ciekawsze niż potencjalne zestawienie na które wszyscy będą psioczyć, że czegoś nie ma albo że za wysoko. A te część, która dzisiaj poszła najbardziej mnie zainteresowała, bo stanowi to co lubię. Szkoda tylko, że to pewnie ostatni tekst o Ameryce i że zabraknie miejsca dla tak wistotnych zjawisk jak Bright Eyes (pierwsza połowa dekady) oraz projekty po carissaweirdowe, czy ogólnie sprawa Sub Popu tak pięknie spuentowana podczas ostatniego Offa.
Gość: ??
[22 lutego 2010]
czepiam się: 'redefiniuje na nowo'?
pff.
Gość: czorny
[22 lutego 2010]
te wasze teksty redefiniują na nowo słowo epic, top100 dekady pewnie będzie gdzieś w maju :/
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także