Najlepsze płyty lat 80-tych

Miejsca 31 - 40

Obrazek pozycja 40. Brygada Kryzys - Brygada Kryzys (1982)

40. Brygada Kryzys - Brygada Kryzys (1982)

Robert Brylewski założył swój pierwszy zespół – The Boors – w 1978 roku. Ten zmienił nazwę kilka miesięcy później na Kryzys. Kryzys przestał istnieć w roku 1981, na jego miejscu pojawiła się, utworzona z Tomkiem Lipińskim, Brygada Kryzys. Początkowo swój styl muzycy określali jako „punkedelic”, wskazując na źródło inspiracji – wczesny punk i psychodelię późnych lat sześćdziesiątych. Potem dołączyło do tego zainteresowanie reggae. Pierwszym publicznym występem Brygady był koncert w warszawskiej Rivierze, gdzie zespołem supportującym była... Republika. Na początku 1982 roku w Warszawie firma fonograficzna "Tonpress" otwiera studio nagraniowe. Potrzebna była ekipa, która sprawdzi jego funkcjonowanie. Tak muzycy zarejestrowali legendarną „Brygadę Kryzys”, zwaną od koloru okładki „Czarną Brygadą”. Płytę wypełniły utwory rozbudowane (hitowa „Centrala”), niezwykle rytmiczne („Nie Ma Nic”), bujające („Ganja”), wszystkie podszyte transowym, gitarowym zgiełkiem, który w połączeniu z wokalnym pogłosem (skromna produkcja) i piskliwym saksofonem decydował o charakterystycznym klimacie albumu. W warstwie tekstowej chodziło o zamanifestowanie pewnej postawy w sposób klarowny i prosty, o sprzeciw, kontestację. Nie ma więc mowy o wysublimowanych metaforach. Legendę albumu podsycił fakt, iż do sklepów trafił tylko niewielki procent całego nakładu. Resztę aparat decydencki postanowił zniszczyć jako nośnik niebezpiecznych treści. (tł)

Obrazek pozycja 39. Sonic Youth - EVOL (1986)

39. Sonic Youth - EVOL (1986)

„EVOL” z perspektywy czasu możemy odbierać jako pomost pomiędzy prekambrem „Bad Moon Rising” (skądinąd wybitnego) a czasami nowożytnymi w historii grupy z Nowego Jorku. Ewolucję sygnalizowała już zmiana na stanowisko perkusisty: nieokrzesanego Boba Berta zastąpił Steve Shelley, który gra w zespole do dziś. Ciężko powiedzieć, który z trzech albumów (EVOL, Sister, Daydream Nation), jakimi podporządkowali sobie amerykańską muzykę niezależną po latach broni się najlepiej. Na pewno „EVOL” zarysowuje w jakimś stopniu granice działalności Sonic Youth, przekroczone dopiero na genialnym „NYC Ghosts & Flowers”. Piosenki takie jak ciągnące się „Tom Violence”, zahaczające gdzieś o twórczość zarówno Branki, jak i wczesnej działalności kapeli czy niezwykle charakterystyczne, senne „Shadow Of A Doubt”, gdzie Kim Gordon w pełnej krasie prezentuje erotyzm swojego głosu, raz to szepcząc, raz krzycząc, stanowiły prototyp kolejnych dokonań Sonic Youth. Do miana archetypu indie przeboju może kandydować „Star Power”. Na mnie najbardziej zawsze działa „Secret Girls”, w którym po minucie muzyki konkretnej, następuje prosty i hipnotyzujący fortepianowy temat, jeden z najpiękniejszych w całym ich dorobku, zaś za bez wątpienia najbardziej wizjonerski fragment należy uznać „Expressway To Yr. Skull”, siedmiominutowy pokaz geniuszu Moore’a i Ranaldo. (jr)

Obrazek pozycja 38. The Fall - This Nation's Saving Grace (1985)

38. The Fall - This Nation's Saving Grace (1985)

Powiedzenie w obecności Marka Smitha, że w połowie dekady The Fall sprzedali się komercji zakończyłoby się pewnie dla autora stwierdzenia kontuzją z udziałem rozbitej szklanki z piwem. Puryści wczesnego oblicza The Fall nie postawią być może „This Nation’s Saving Grace” na piedestale, nie mogą jednak nie przyznać, że wstąpienie w szeregi formacji gitarzystki (i życiowej partnerki lidera) Brix Smith nie odwróciło odrobinę jej losów. Połączenie chropowatości, krwiożerczości i eksperymentalnego zacięcia wczesnych wydawnictw grupy z odrobiną melodyjnej finezji Brix po raz pierwszy kliknęło na „The Wonderful and Frightening World Of The Fall”, pierwszej płycie wydanej dla Beggars Banquet. Rok później było równie dobrze, a czy lepiej pozostaje kwestią gustu. „This Nation’s Saving Grace” jest najlepiej rozpoznawalną płytą The Fall; po rozstaniu z małżonką Smith ponownie zdryfował w kierunku bardziej chaotycznych brzmień, cementując swój wizerunek outsidera. A co do wydawniczej płodności – rozdzielić tantiemy z 50 płyt na 30 konfiguracji składu – księgowy Smitha musi być geniuszem. (tt)

Obrazek pozycja 37. Cocteau Twins - Treasure (1984)

37. Cocteau Twins - Treasure (1984)

Choć termin „dream pop” wydaje się na pierwszy rzut oka przykładem wybitnie nieprecyzyjnego, absurdalnego pustosłowia dziennikarzy muzycznych, to trudno wyobrazić sobie hasło, które lepiej oddawałoby klimat tego, co dzieje się na „Treasure”. Misterne, przestrzenne kompozycje Robina Guthriego rzeczywiście zdawały się być rozmytym planem dźwiękowym marzenia sennego łącząc głuche, mechaniczne uderzenia automatu perkusyjnego, pompatyczne klawiszowe ozdobniki, przesterowane, uroczyste brzmienie gitar i basu z ekspresyjnym głosem śpiewającej w wymyślonym przez siebie języku Elisabeth Fraser, sprawiającej wrażenie obłąkanej siostry bliźniaczki Kate Bush. Echa tej tworzącej surrealistyczny klimat nawiedzonego domu formuły słychać w twórczości Dead Can Dance i u całej rzeszy mniej utalentowanych naśladowców, a obcowanie z nią, jak można się domyślić po przeczytaniu powyższego opisu, najlepiej uskuteczniać w porze nocnej. (mm)

Obrazek pozycja 36. The Teardrop Explodes - Kilimanjaro (1980)

36. The Teardrop Explodes - Kilimanjaro (1980)

„I’m a big disgrace to the alternative race” – tak przedstawia się sam Julian Cope w oryginalnej notce do „Kilimanjaro”. To fakt, że nonszalancją lidera Teardrop Explodes można by obdzielić dziesięciu innych frontmanów. Na szczęście w parze z rozdętym ego szedł duży talent. Mimo tego powodzenie wczesnych nagrań liverpoolczyków przeszło oczekiwania ich samych. Kiedy nakład jednego z singli – „Bouncing Babies” – wyczerpał się, zespół The Freshies wydał nawet utwór „I Can’t Get Bouncing Babies By The Teardrop Explodes”. I choć wymierny, komercyjny sukces „Kilimanjaro” nie był porażający, znaczenia jedenastu nagrań i krążącego jak wolny elektron koło jądra płyty singla „Reward” nie da się przecenić i wpływ ten zdaje się wykraczać poza college-rockowy światek. Fenomen albumu pozostaje jednak wybitnie brytyjski. Zarówno specyficzne poczucie humoru i poetyka tekstów, jak i psychodeliczno-taneczne brzmienie płyty kojarzą się jednoznacznie. Mniejsza o to. W 1980 chyba nikt na Wyspach nie był tak bardzo cool, jak oni. Yeah, everybody wanted to shag the Teardrop Explodes. (ka)

Obrazek pozycja 35. The Cure - The Head On The Door (1985)

35. The Cure - The Head On The Door (1985)

Po nieudanym „The Top” będącym odskocznią od poprzednich dokonań, albumem z 1985 roku Robert Smith wprowadził The Cure w nowy rozdział działalności. Brytyjska grupa wychodziła naprzeciw szerszej rzeszy słuchaczy. Już sama nazwa albumu, w pierwotnym zamyśle brzmiąca „The Head On The Floor”, została „złagodzona”. To, że Smith postawił na przebojowość słychać już w pierwszych taktach „In Between Days”, utworu pierwszego na trackliście, w którym nie sposób nie zauważyć odniesień do twórczości grupy New Order. Chwytliwość melodii można zaobserwować w każdej piosence, apogeum melodyki jest dwuipółminutowa zabawa gitarowym motywem „Push” rozwinięta w drugiej części utworu wokalem i nieszczęśliwie romantycznym tekstem. Do znanych hitów The Cure należą także inni reprezentanci tego albumu, jak „A Night Like This” oraz wsparty kultowym już wideoklipem nakręconym w szafie, „Close To Me”. „The Head On The Door” porównuje się często do „Wish”. Dodając do tej dwójki debiutancki krążek można stwierdzić, że te pozycje stanowią najbardziej piosenkowe fragmenty dyskografii zespołu kierowanego przez Roberta Smitha. Nazywanie ich jednak dziełami stricte popowymi to spore nadużycie. Nielicznymi wyjątkami są utwory, nad którymi chociaż w małym stopniu nie unosi się duch „mrocznej” trylogii z początku lat osiemdziesiątych. (ww)

Obrazek pozycja 34. The Replacements - Tim (1985)

34. The Replacements - Tim (1985)

Jeśli w okolicach pierwszej połowy lat osiemdziesiątych miałeś około dwudziestki na karku, musiałeś słuchać The Replacements. Z kawałkami pokroju „Fuck School” czy „Bastards Of Young” zespół po prostu nie mógł nie stać się sztandarowym wykonawcą zbuntowanych nastolatków tamtych czasów. Grupa z Minneapolis przeszła podobną drogą jak jej koledzy z R.E.M. – od college’owego bandu z małej wytwórni do kapeli większego formatu. „Tim” zapoczątkowało właśnie ten drugi etap w karierze The Replacements. Zespół po sukcesie „Let It Be” został przetransferowany do potężnego labela Sire, dzięki czemu mógł współpracować przy nagrywaniu płyty z Tommym Ramone z The Ramones i mimo wszystko pozostać krnąbrnym i niepokornym zespołem (klasyczny antyteledysk z muzycznym głośnikiem w roli głównej do „Bastards Of Young”). Paul Westerberg na „Tim” zaczął skręcać w stronę nieco bardziej balladową („Swingin’ Party” czy „Here Comes A Regular”), przez co popadł w konflikt z kolegą z zespołu Tommym Stinsonem, który ostatecznie opuścił The Replacements. Jak widzicie każda płyta ma swoją historię, ta ma nawet bardzo bogatą. (kw)

Obrazek pozycja 33. The Smiths - The Smiths (1984)

33. The Smiths - The Smiths (1984)

Biorąc do ręki Machinę trafiam na Morrisseya prawiącego smuty o Bushu i przemyśle mięsnym, włączając radio słyszę „Life Is A Pigsty” z trzeciej wydanej w przeciągu trzech lat płyty Moza. Ale gdy poznawałem The Smiths, jak wszyscy, z „Singles”, ten natrętny dziś dziad szczęśliwie milczał, nie wtrącając się w odkrywanie wypasionych „Hand In Glove”, „Panic” i innych emanujących irytująco-pociągającą brytyjskością. Nazwa kapeli była prosta jak muzyka na debiucie. To było to – Marr ze swoim riffem do „This Charming Man” może czuć się matką/ojcem indie-dyskotek w parze z Iggy Popem („Lust For Life”). Album był brzmieniowo spójny aż do przesady – do dziś wydaje się, że wszystkie utwory to warianty jednej piosenki, ale egzamin został zaliczony – brzmienie trącące codziennością daje złudzenie, że dalekie echa twórczości grupy z Manchesteru słyszalne są w graniu połowy brytyjskich kapel. Lecz tym, co wrzuciło The Smiths w worek „stąd do wieczności”, były teksty. Zaśpiewać, że się nie ma pracy, bo się nigdy jej nie chciało, to lekko wyśmiać robotniczy etos, ale by napisać I’ve never had a job, because I’m too shy potrzebna jest jakaś niezwykła osobista odwaga. Ekshibicjonizm Moza polegał na przyznaniu się do zagubienia w relacjach międzyludzkich. To było novum na brytyjskiej scenie i właśnie dzięki takiej brawurowej szczerości może dziś prężyć się w słońcu Rzymu niczym wyliniały kocur. (jr)

Obrazek pozycja 32. U2 - War (1983)

32. U2 - War (1983)

„Sunday Bloody Sunday” i „New Year’s Day” czyli duet dwóch z grona najbardziej popularnych (żeby nie powiedzieć skomercjalizowanych) utworów w dorobku U2 stał się swoistym przekleństwem dla grupy, bo akurat te dwie kompozycje znalazły się na tej samej płycie i tym samym totalnie ją zdominowały. W sumie przez nie mało kto zwraca większą uwagę na resztę zawartości „War” – albumu jakże ważnego i istotnego przecież nie tylko w dyskografii U2. Znajomości trzeciej płyty grupy z Dublinu absolutnie nie można zakończyć na wspomnianych utworach. Bono, wieczny wojownik o lepszy świat z piosenkami jako swoim orężem, właśnie na tym krążku tak sugestywnie zarysował obraz ówczesnej rzeczywistości. Piosenki pełne niepokoju, pozornie statyczne i monotonne, ale tak naprawdę wyraziste, mocne, stanowcze, wymowne. Dopełnieniem muzycznej zawartości „War” jest wzrok tego chłopca, który zaczepnym, groźnym wzrokiem spogląda na nas z okładki płyty. Bono też cały czas patrzy na świat przez swoje charakterystyczne okulary. Szkoda, że już nie zawsze potrafi z tych obserwacji wyciągać takich wniosków jak kilkanaście lat temu. (kw)

Obrazek pozycja 31. Wipers - Youth Of America (1981)

31. Wipers - Youth Of America (1981)

Założony przez quasi-wirtuoza gitary – Grega Sage’a – zespół Wipers miał być początkowo projektem wyłącznie studyjnym. Z jednej strony niechęć lidera grupy do koncertowania i nadmiernego promowania wydawnictw spowodowała, że grupa nigdy nie wydostała się poza niezależną scenę, z drugiej natomiast, że zdobyła grono wiernych i oddanych fanów, do których zaliczał się sam Kurt Cobain. Plotki głoszą wręcz, że jego nieudane negocjacje z Sagem na temat wspólnej trasy koncertowej obu formacji były jednym z powodów tragedii, jaką los przeznaczył liderowi Nirvany. Wydany w 1981 roku, drugi i bez wątpienia najlepszy album zespołu, „Youth Of America” zapewnił Wipersom nieśmiertelne miejsce w panteonie najbardziej niedocenionych wśród najbardziej wpływowych zespołów początku lat osiemdziesiątych. Niepokojący, psychodeliczny klimat płyty i chaotyczne partie gitarowe w połączeniu z punkową motoryką zadziałały na wyobraźnię muzyków między innymi takich zespołów, jak Sonic Youth, Dinosaur Jr., Jesus & Mary Chain czy My Bloody Valentine. Pomimo, że na „Youth Of America” wrażenie robi każdy kawałek, zdecydowanie najjaśniej błyszczy tytułowy, ponad dziesięciominutowy utwór, który śmiało może konkurować w walce o miano najlepszej gitarowej kompozycji ery post-punkowej. (pn)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także